Największy i najlepiej zachowany z całej “trójki”, w przeciwieństwie do Grosmont i Skenfrith, stoi samotnie na wzgórzu, z którego rozciągają się widoki na dolinę rzeki Usk, świętą górę Skirrid, a w ładny dzień nawet na odległe szczyty Parku Narodowego Brecon Beacons.
Z powrotem po walijskiej stronie granicy, stara wiejska droga łącząca Monmouth z Abergavenny, mija Skenfrith i wijąc się setką zakrętów wśród niewielkich pagórków osiąga przełęcz strzeżoną przez ostatni z Trzech Zamków – White Castle.
Największy i najlepiej zachowany z całej “trójki”, w przeciwieństwie do Grosmont i Skenfrith, stoi samotnie na wzgórzu, z którego rozciągają się widoki na dolinę rzeki Usk, świętą górę Skirrid, a w ładny dzień nawet na odległe szczyty Parku Narodowego Brecon Beacons. Wokół zamku nie rozrosło się miasteczko ani nawet wieś. Przyzamkowe gospodarstwo i dwa, może trzy domki ukryte w zarośniętych ogrodach, to jedyne ślady życia w promieniu co najmniej mili.
Ale od samego początku, od pierwszego drewnianego fortu jaki zbudowali w tym miejscu w latach siedemdziesiątych jedenastego wieku Normanowie, było jasne, że Llantilio Castle – jak go wówczas nazywano – ma być wojskowym posterunkiem, stanicą graniczną, zaciszną i bezpieczną przystanią dla wojska, na niespokojnym Pograniczu. Dlatego historyczne rachunki nie wspominają o kominkach w prywatnych apartamentach, zdobnych oknach i innych “fanaberiach”. W Llantilio budowano mury, baszty, jeszcze więcej murów i kopano fosy.
Zaczął prawdopodobnie William FitzOsbern (fitz Osbern). Ten sam, który wybudował pierwsze zamki w Grosmont, Abergavenny, Monmouth, Chepstow i pewnie z tuzin innych. To przez niego i jego akcję kolonizacyjną (wtedy zamki nie służyły do zwiedzania!) dzisiejsze Monmouthshire – prawie tysiąc lat później – wciąż miota się pomiędzy Anglią i Walią, nie wiedząc gdzie ma bliżej.
Później, zamek kilkakrotnie zmieniał właścicieli na różnych “fitz” i “de”, o których wiadomo w zasadzie tylko tyle, że byli. Aż w 1137 roku, w obliczu jednego z niezliczonych buntów Walijczyków, król Stefan połączył Grosmont, Skenfrith i, wciąż jeszcze, Llantilio w jedno hrabstwo, chcąc w ten sposób usprawnić kontrolę Pogranicza. Pomysł być może słuszny, w praktyce nie do końca się sprawdził.
Nie minęło nawet pół wieku, gdy, w 1182 roku, zamek zdobyli Walijczycy. Ich flaga powiewała nad Llantilio przez dwa lata. I tylko dzięki mediacjom wpływowego na normańskim dworze walijskiego księcia Rhysa ap Gruffydd, celtyccy powstańcy wycofali się. Kiedy ostatni z nich zniknął w głębokich dolinach Black Mountains, do pracy przystąpił królewski inżynier Ralph of Grosmont. W ciągu dwóch lat wydał sporą sumę na remont stojącej już wcześniej kamiennej baszty i otoczenie głównego zamku kamiennym murem, który niemal nietknięty przetrwał do dziś.
Po Ralphie pojawia się dobrze znany hrabia de Burgh. Najwyraźniej jednak to co zastał w Llantilio w zupełności go zadowalało, bo wyjątkowo, poza drobnymi przeróbkami i remontami, niewiele tu zmienił.
Chociaż, co do tego nie ma wśród historyków pełnej zgody. Część przypisuje de Burghowi praktycznie całkowitą przebudowę zamku, do kształtu w jakim oglądać można go obecnie. Inni z kolei upierają się, że to robota księcia Edwarda – późniejszego króla Edwarda I – albo Lancasterów, którzy zadomowili się tu po 1267 roku. Stronnicy hrabiego Huberta odwołują się do podobieństw między odnowionym Llantilio, a jego innymi zamkami, między innymi w Montgomery, Dover i Hadleigh. Natomiast ci, którzy sprzyjają Lancasterom, przypominają, że lata sześćdziesiąte trzynastego wieku, to czas największej w dziejach Wysp rebelii Walijczyków, zjednoczonych i dowodzonych przez potężnego księcia Llywellyna ap Gruffudd.
O jakie zmiany chodzi? Przede wszystkim “obrócono” zamek o sto osiemdziesiąt stopni. Dotychczasową południową bramę, sąsiadującą z kamienną basztą pamiętającą początki zamku, zamieniono w tylne wyjście, a samą basztę zburzono. Główne wejście do twierdzy przeniesiono na północną stronę i zabezpieczono dwiema potężnymi, okrągłymi wieżami. Dodatkowe cztery kamienne baszty wzmocniły narożniki murów. Każda z nich miała cztery kondygnacje (w zasadzie można by powiedzieć, że nadal mają, ale biorąc pod uwagę, że dziś to tylko puste skorupy, byłaby to pewna nadinterpretacja) i od ośmiu do dziesięciu metrów średnicy. Oczywiście kiedyś okalały je blanki albo drewniane, zadaszone galerie dla łuczników, jakie ciągnęły się też wzdłuż murów obronnych.
Oprócz głównego zamku, przebudowano, a właściwie zbudowano zewnętrzny dziedziniec od strony głównej bramy. Już wcześniej istniały tu jakieś ziemne umocnienia. Być może nawet palisada chroniąca obóz wojskowy. Teraz jednak cały spory plac, otoczono kamiennym murem z czterema wieżami i osobną bramą ze zwodzonym mostem. W ten sposób, główne wejście zyskiwało dodatkową, silną ochronę. Podobnie od południa, istniejący tam niewielki dziedziniec zabezpieczono murami. Jeśli dodać do tego głębokie fosy i świetne położenie, otrzymamy pierwszoliniową, graniczną fortecę, której w tamtych czasach nie było szans zdobyć.
I jeszcze jedna, niebagatelna sprawa, która zaważyła na dalszych losach zamku. Przy okazji tych, bardziej niż kosmetycznych zmian, ktoś wpadł na pomysł, by pomalować go na biało. Tak narodził się White Castle.
Szczęśliwie, wielkie sprawy przestały dziać się na Pograniczu. Wojsko coraz rzadziej korzystało ze schronienia w zamkowych murach. Pozostawiono tu tylko niewielki garnizon. Na wszelki wypadek. I żeby dotrzymywał towarzystwa zarządcom Lancasterów, którzy stąd kierowali majątkiem Llantilio. Gdy czas zamków bezpowrotnie minął, White Castle zaczął popadać w ruinę. Chociaż na tle siostrzanych zamków w Grosmont i Skenfrith, bez wątpienia prezentuje się wspaniale.
Na tyle, że spokoju i natchnienia szukał tu Rudolf Hess, drugi po Hitlerze dygnitarz Trzeciej Rzeszy, którego po ucieczce do Wielkiej Brytanii, przez kilka lat trzymano w wojskowym szpitalu psychiatrycznym w Abergavenny. Ten faszystowski zbrodniarz, podobno przychodził do zamku karmić łabędzie pływające w fosie i… malować.
A jak to się stało, że wokół White Castle nie wyrosła żadna większa osada, mimo że sam zamek jest przecież najpotężniejszy z całej trójki? Proste. Wieś Llantilio Crosenny, której zamek zawdzięcza pierwotną nazwę, leży trochę ponad dwa kilometry na południe, u podnóża zamkowego wzgórza. I była tam na wiele lat przed przybyciem nie tylko Normanów, ale prawdopodobnie nawet jeszcze przed Sasami. Jej historię wyczytać można z samej już nazwy.
Llantilio Crosenny, czy raczej Llandeilo Gresynni, oznacza “kościół Świętego Teilo w miejscu krzyża Iddona”. Jasne? Nie do końca? Więc po kolei… Gdzieś w połowie piątego stulecia, okolicę zaczęli plądrować Sasi. Miejscowy król – Iddon – nie mógł sobie z nimi poradzić i zwrócił się o pomoc do świętego męża imieniem Teilo. Ten ustawił krzyż w miejscu gdzie wcześniej oddawano cześć Starym Bogom i zaczął się żarliwie modlić. Ze wsparciem Niebios, Celtom udało się rozpędzić najeźdźców. Wdzięczny król oddał wybawcy wzgórze z krzyżem na wieczne posiadanie, by ten mógł wznieść na nim kościół.
Kościół powstał. Po nim kilka kolejnych, aż, prawdopodobnie w trzynastym wieku, zbudowano ten, który stoi tu do dziś. Jest tak duży, że nazywany bywa czasem “baby cathedral”. Co ciekawe, darowiznę króla Iddona, uczynioną w 550 roku (!!!), wspominają jeszcze dokumenty datowane na 1291 rok!
Z czasem dodano do niej kilka załączników i aneksów, tak, że w średniowieczu biskupstwo z Llandaff władało już sporym kawałkiem okolicy. Centrum kościelnych włości – nazywanych Llanteylo Episcopi, w odróżnieniu od królewskiego Llanteylo Regis – był dwór zbudowany na sztucznej wysepce otoczonej fosą. Niestety, po Hen Gwrt – Starym Dworze – nie pozostał nawet ślad. Ale i wyspa, i fosa przetrwały. Stanowią świetne miejsce piknikowe. W sam raz na zakończenie wizyty w Trzech Zamkach.