Category Archives: muzea

Ze szklanką cydru nad średniowieczną mapą

Hereford - Old Bridge nad rzeką Wye i Katedra

Przez co najmniej kilkanaście stuleci istnienia, pograniczne City of Hereford zdecydowanie zapracowało sobie na spokojną starość, którą się dziś cieszy. Na pewno jeszcze nie prowincjonalna mieścina, ale też już zdecydowanie nie centrum wydarzeń. Miejscowych może trochę nudzić, ale gości wciąż potrafi zaskoczyć.

Jak chyba żadne inne z miast walijsko-angielskiego Pogranicza, Hereford przez dobre pierwsze 600 lat funkcjonowania żyło dosłownie okrakiem pomiędzy dwoma krainami. Zdarzało się, że rządzili nim Walijczycy, to znów przechodziło w ręce Sasów. Do tego co raz, jedni albo drudzy napadali i bezlitośnie je niszczyli. Granica między celtycką Walią a anglo-saską Mercją była wtedy płynna. I to dosłownie, bo w 926 roku ustalono ją na rzece Wye, dziś płynącej przez środek miasta. Mało tego, jeszcze w 1189 roku, przeszło sto lat po normańskim podboju Wielkiej Brytanii, król Ryszard I wydał przywilej “dla naszych obywateli Hereford… w Walii”!

Choć prawda jest taka, że miasto służyło wtedy już przede wszystkim jako główna baza wypadowa do podboju południowej Walii. Można bez zbytniej przesady powiedzieć, że był to złoty okres Hereford, kiedy pomieszkiwali tu wybitni dowódcy, a czasem nawet monarchowie. Nie brakowało też środków na budowę, przebudowę i odbudowę zamku i murów miejskich. Aż nagle, w 1282 roku, wraz z ostatecznym podbojem Walii przez Edwarda I, na Pograniczu zapanował spokój i Hereford stał się tym, czym jest do dziś – cichym targowym miasteczkiem na sielsko-wiejskich rubieżach Anglii. Wciąż jednak jest tu wystarczająco atrakcji, żeby zrobić sobie dłuższy przystanek…

Niestety, praktycznie nic nie pozostało z herefordzkiego zamku, który jeszcze w połowie szesnastego wieku opisywano jako “jeden z największych i najpotężniejszych w Anglii”, choć już wtedy chylący się ku ruinie. Pamięć o zamku przetrwała jedynie w nazwach miejsc takich jak Castle Green, Castle Street czy Castle Hill. Z miejskich fortyfikacji natomiast, zachowało się jedynie kilka fragmentów murów obronnych.

W doskonałym stanie, mimo burzliwych dziejów i okresów poważnych zaniedbań, przetrwała za to Katedra.

Katedra… To ona czyni z angielskiego miasta (town) city. Bez katedry, nawet największe, będzie tylko “mieściną”. Tę obecną zbudowano, a właściwie budowano i przebudowywano przez kilka wieków, w miejscu gdzie już 1300 lat temu odbywały się pierwsze na Wyspach chrześcijańskie nabożeństwa. Poświęcono ją świętej Maryi Dziewicy i królowi świętemu Ethelbertowi. Monumentalna i nieco fantastyczna, wewnątrz jest nadzwyczaj surowa i skromna. Poza bajecznymi witrażami, największą ozdobą Katedry są… grobowce sławnych mieszkańców miasta i miejscowych biskupów, z najważniejszym, w którym złożono słynące z cudów relikwie świętego Thomasa Cantelupe (de Cantilupe). Jej piękno tkwi jednak głównie w prostocie i wielu zachowanych detalach z tysiącletniej historii.

Przy Katedrze znajduje się niezwykłe muzeum – The Mappa Mundi & Chained Library Exhibition. Herefordzka Mappa Mundi jest największą średniowieczną mapą świata, jaka przetrwała do dzisiejszych czasów. Mniej więcej półtorametrowej średnicy mapę wykonano na jednym kawałku welinu (pergaminu z cielęcej skóry). Centrum przedstawionego na niej świata stanowi Jerozolima, ale znalazły się tu też Ogrody Edenu, Sodoma i Gomora, Arka Noego i Żona Lota, tuż obok bardziej realnych miejsc. Uważne oko dostrzeże nawet Wisłę. Co ciekawe… jeśli nie zabawne… od trzynastego wieku, kiedy powstała, do połowy wieku dziewiętnastego, mapa stała w Katedrze w drewnianej ramie, nie zwracając na siebie szczególnej uwagi, a nawet spędziła jakiś czas pod podłogą biskupich komnat. Dziś trzyma się ją w specjalnej gablocie/sejfie, w specjalnie dla niej wybudowanym mrocznym pomieszczeniu, przez które przechodzi się do Biblioteki Przykutych Książek.

Herefordzka Mappa Mundi. Źródło: wikipedia. Kliknij żeby przejść do zdjęcia o wyższej rozdzielczości.

W tej ostatniej obejrzeć można, niestety tylko z daleka, kilkaset klasycznych woluminów przykutych do półek łańcuchami. Nie jest to bynajmniej sposób na walkę ze złodziejami, ale rozwiązanie problemu… bałaganu w księgozbiorze. Rozwiązanie takie wymusiła kontrola przeprowadzona kilka wieków temu w katedralnej bibliotece, która stwierdziła niewyobrażalne nadużycia i bałagan w cennych, bo pochodzących nawet z VIII wieku, zbiorach.

Z bibliotecznych ciekawostek – fragment jednego z pierwszych słowników języka angielskiego – pod hasłem “otręby” możemy przeczytać: “pasza dla koni i innych zwierząt domowych, w Szkocji jedzona również przez ludzi…”

Od zielonego skweru przed katedrą, kilka ulic prowadzi do centrum starego miasta. Przy głównej – Broad Street – odwiedzających zaprasza skromne muzeum miejskie. Stoi tu też kilka reprezentacyjnych budynków, jak Green Dragon Hotel, katolicki kościół świętego Xaviera, czy kolejna średniowieczna świątynia – All Saints Church, słynąca z doskonałej… kawiarni.

Równolegle do Broad Street biegnie, zamknięta dla ruchu, Church Street, chyba najprzyjemniejszy zakątek herefordzkiej starówki. Znaleźć tu można kilka ciekawych sklepików z rękodziełem, zdrową żywnością, autorskimi ubraniami, ale też przysiąść w schowanych w średniowiecznych zaułkach kafejkach i niewielkich restauracjach.

Church Street kończy się przy głównym rynku miasta – High Town. Tu, wśród architektonicznej mieszanki z co najmniej ostatnich trzystu lat, w oczy najbardziej rzuca się czarno-biały Old House. To siedemnastowieczny dom rzeźnika, w którym dziś oglądać można kolekcję dębowych mebli z epoki i kilka malowideł ściennych znalezionych w innych wiekowych rezydencjach miasta. Dom jednak sam w sobie stanowi atrakcję i jest ciekawym przykładem angielskiej ryglowej architektury miejskiej (znanej w Polsce lepiej jako “mur pruski”).

Tuż za Old House stoi jeszcze jeden średniowieczny herefordzki kościół – St Peter’s Church datowany na 1074 rok.

Kilka kroków od dawnych murów miejskich, przy Widemarsh Street, znaleźć można kolejną pamiątkę po wiekach średnich – Black Friars Monastery, a właściwie ruiny jednego z budynków dawnego klasztoru Dominikanów. Zakon, podobnie jak inne zakony w Anglii rozwiązano za czasów Henryka VIII, wraz z oddzieleniem się kościoła anglikańskiego od Rzymu. Dlatego pozostałości nie imponują rozmachem. Poza tym, część materiałów z rozebranego klasztoru wykorzystano do budowy stojącego obok Coningsby Hospital.

Tę niezwykłą, jak na swoje czasy instytucję, powołał w 1614 roku Sir Thomas Coningsby. W jej murach schronienia szukać mieli emerytowani żołnierze i służący, których, zdaniem fundatora, społeczeństwo nie otaczało należytym szacunkiem i opieką. Zapewne nie przypadkowo instytucja powstała na ruinach wcześniejszego “szpitala”, prowadzonego przez rycerski zakon joannitów (dziś lepiej znanych jako kawalerowie maltańscy).

W świecie Hereford znany jest przede wszystkim z dwóch rzeczy: z tutejszej, potężnej, mięsnej rasy krów i cidera, czyli zdobywającego ostatnio zwolenników również w Polsce cydru – czegoś na kształt musującego wina z jabłek, występującego na Wyspach w ogromnej różnorodności i cieszącego się wielką popularnością. Do tego stopnia, że w pubach można go kupić wprost z nalewaka. Najpopularniejsze marki to Bulmers, Woodpecker i Strongbow, ale zdaniem znawców tematu, najlepsze są produkty lokalne, niepasteryzowane, mętne, albo cloudy jak sami mawiają. Poza oczywistymi właściwościami każdego alkoholu, te ostatnie mają podobno również doskonałe właściwości przeczyszczające. Absolutnie wszystkiego o produkcji cydru można dowiedzieć się w ciekawym Cider Museum, mieszczącym się nieopodal zakładów Bulmersa – jednego z największych na świecie producentów tego trunku.

Miłośników techniki Hereford zaprasza do The Waterworks Museum. Jak na placówkę prezentującą różne metody pozyskiwania i transportowania wody przystało, muzeum leży nad rzeką Wye, dzielącą miasto na pół i mającą brzydki zwyczaj corocznego występowania z brzegów. Wśród eksponatów – działających eksponatów!!! – znajdują się najróżniejsze pompy i napędzające je silniki. Począwszy od tych parowych, przez silniki spalinowe, po najnowsze, elektryczne. Twórcy muzeum (stowarzyszenie inżynierów-miłośników techniki) pomyśleli też o dzieciach i przy większości maszyn, stoją ich małe i prymitywne modele, w których wszystkiego można dotknąć, pokręcić i… oczywiście zostać oblanym wodą.

Dwa warte odwiedzenia miejsca znaleźć można też na przedmieściach Hereford. W dość osobliwym sąsiedztwie hal przemysłowych i centrum segregacji śmieci, stoi Rotherwas Chapel. W średniowiecznych murach tej – znajdującej się nota bene pod opieką English Heritage – kaplicy, kryje się olśniewające wiktoriańskie wnętrze.

Na południowym krańcu miasta, przy drodze do Abergavenny, w zupełnie innej scenerii, rozłożyło się opactwo Belmont Abbey. To niewielka wspólnota benedyktyńskich mnichów, założona w 1859 roku przez zakonników z kontynentu. Czy przy wyborze miejsca kierowali się pięknem okolicy, czy może nie chcieli zbytnio rzucać się w oczy protestanckim sąsiadom? Trudno powiedzieć. Pewne jest, że widoki z okien na dolinę Rzeki Wye mają wyjątkowe. Samo opactwo zresztą, a najbardziej zbudowany z różowego piaskowca kościół, wspaniale wrosło w krajobraz. Nie powinien więc dziwić fakt, że częściej można tu spotkać letników i kuracjuszy przyklasztornego sanatorium, niż braciszków w habitach…

Niezaprzeczalną atrakcją Hereford jest też jego położenie. Najbliższa okolica to przede wszystkim malownicza Dolina Wye (częściowo objęta ochroną jako park krajobrazowy – Wye Valley Area of Outstanding Natural Beauty) i spokojne wiejskie krajobrazy, poprzecinane siatką wąskich dróg obsadzonych wiekowymi żywopłotami. Dalej, ale tylko trochę dalej, zaczynają się falujące wzgórza walijskiego już hrabstwa Powys i Czarne Góry – najbardziej na wschód wysunięta część Parku Narodowego Brecon Beacons. Zdecydowanie jest tu co robić…

____________
Informacje praktyczne:

Hereford ma zupełnie przyzwoite połączenia z resztą kraju.

Zbiegają się tu krajowe drogi A49, A465 (Heads of the Valleys) i A438.

Bezpośrednie połączenia autobusowe z Londynem i Birmingham oferuje National Express.

Koleją można się tu dostać z każdego zakątka Wysp. Bezpośrednio, miedzy innymi, z Cardiff, Birmingham, Manchesteru i Londynu.

Advertisement

Podziemny skansen – Big Pit

dscn5359

Są miejsca, które po prostu trzeba odwiedzić, pomimo, że być może nie każdego pociąga taki rodzaj atrakcji.

‘Big Pit’ to po prostu ‘wielki szyb’, albo ‘wielka kopalnia’. Ci, którzy interesują się odrobinę przeszłością Walii wiedzą, że jeszcze kilkanaście lat temu dymiły nad tym niedużym krajem potężne kominy, szumiały szyby wentylacyjne, a widoki, które tak lubimy, zasłaniała niemal nigdy niekończąca się chmura smogu. Łatwo sobie wyobrazić, jak to wyglądało przejeżdżając przez dzisiejszy Port Talbot. Rewolucja przemysłowa XIX wieku zmieniła oblicze rolniczej Walii; koniec przemysłu z kolei oznaczał stopniowy powrót do zielonej wyspy jaką znamy dziś.

dsc_6098

Kopalnie węgla są wpisane w walijską tożsamość. To one stanowiły centrum lokalnego wszechświata, to one dawały utrzymanie (nigdy do końca adekwatne do wykonywanej pracy), i to one łączyły ludzi poprzez liczne tragedie. Jako była mieszkanka Śląska/Zagłębia i córka górnika odczuwam z nimi pewnego rodzaju więź; dlatego m.in. wybrałam się do tego muzeum. Chciałam się dowiedzieć, jak to jest wsiąść do metalowej klatki i zjechać głęboko pod ziemię. I tak, to jest bez wątpienia intensywne przeżycie. No bo może to jest i muzeum, ale nie sztuczny twór, nie kopalniany park rozrywki, tylko prawdziwa kopalnia, która wygląda tak, jakby wciąż trwała w niej praca, tylko akurat skończyła się szychta i wszyscy poszli do domu. O realizmie miejsca przypomina też zakaz używania telefonów czy aparatów fotograficznych, które mogłyby zakłócić pracę urządzeń monitujących poziom metanu.

Przewodnicy to byli pracownicy kopalni. Lubią sobie pobajać, pożartować; wiedzą też kiedy wystarczy na chwilę zamilknąć. Opowiedzą o tym, jak to było kiedy w kopalniach pracowały siedmiolatki, pokażą, jak to jest znaleźć się w absolutnej ciemności, do której wzrok się nie przyzwyczaja, i jak brzmi alarm metanowy. Opowiedzą o słynnych strajkach lat 80-tych, i o tym, jak się pani Thatcher ‘przysłużyła’ Walii.

Oprócz samej kopalni trzeba koniecznie zobaczyć muzeum, w którym zebrano mnóstwo przedmiotów codziennego użytku związanych z górnikami i ich życiem. Jest też kafejka oraz stara kopalniana kantyna; w obu można zjeść coś konkretnego, ewentualnie wypić kawę okraszoną walijskim ciasteczkiem.

Big Pit wpisany jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

5 dsc_6075 9dsc_6044dsc_6053  dsc_6048 dsc_6095 dsc_6094

Wstęp jest darmowy, ale trzeba pobrać z recepcji bilet. Przed zjazdem na dół każdy musi założyć kask z latarką oraz baterią; całość waży około pięciu kilogramów. Zalecane jest ciepłe ubranie i porządne buty. Dzieci mierzące poniżej metra wzrostu niestety nie mogą zjechać pod ziemię.

Muzeum jest otwarte codziennie od 9.30 do 16.30. Zjazdy pod ziemię odbywają się pomiędzy 10.00 a 15.00. Może się zdarzyć, że w którymś konkretnym dniu zwiedzanie nie będzie dostępne; warto przed wizytą sprawdzić stronę muzeum: Big Pit National Coal Museum Muzeum posiada parking (płatny).

dscn5325 dscn5322 dsc_6030

Kod pocztowy dla satnavu: NP4 9XP i mapka:

Kwitnące Usk

Usk - Twyn SquareLeżące w graniczącym z Anglią hrabstwie Monmouthshire maleńkie Usk, ma wszystko, czego może poszukiwać turysta błądzący bocznymi walijskim drogami. Dziwnym trafem niewielu ich tu dociera.

Swoją angielską nazwę miasteczko zapożyczyło od przepływającej przez nie rzeki. Walijska – Brynbuga – oznacza “Wzgórze Bugi”. Chociaż prawdę powiedziawszy, wzgórz w tej okolicy, jak na Walię oczywiście, niewiele, a zamiast zielonych pastwisk podgryzanych przez setki owiec, w krajobrazie wokół Usk dominują płaskie pola uprawne. Poza tym drobnym szczegółem, cała reszta jak ulał pasuje do klasycznej walijskiej opowieści.

Początki Usk sięgają zamierzchłych czasów, kiedy w okolicy urządzali się Rzymianie. Około 55. roku naszej ery, generał Aulus Didius Gallus założył tu pierwszą w Walii fortecę. Mimo dość niekorzystnego położenia nad notorycznie wylewającą rzeką, legioniści zatrzymali się tu na prawie dwadzieścia lat, po czym przenieśli się do niedalekiego Caerleon. W tamtejszym National Roman Legion Museum znaleźć można dziś większość pamiątek z okresu rzymskiego wykopanych w Usk i okolicy.

Co działo się przez kolejnych tysiąc lat, można się tylko domyślać. Zapewne, jak to na pograniczu, spokojnie bywało tylko czasem. Niespokojne były też pierwsze stulecia po normańskim podboju. Ze swoimi żyznymi polami i przyjazną topografią, Gwent, czyli południowo-wschodni fragment dzisiejszej Walii, od początku stanowił łakomy kąsek dla najeźdźców.

Jako miasto z prawdziwego zdarzenia, Usk powstało gdzieś między 1120 a 1170 rokiem. Głównie za sprawą Richarda de Clare, drugiego earla Pembroke. To z jego inicjatywy istniejącą osadę podzielono na równe kwartały otaczające główny rynek – Twyn Square. Mimo upływu setek lat, ten układ architektoniczny zachował się do dziś. Dzięki temu miasteczko pozbawione jest charakterystycznego dla wielu średniowiecznych wyspiarskich miast chaosu, z wąskimi zaułkami, albo ślepymi czy zbiegającymi się pod przedziwnymi kątami uliczkami.

Gdzieś w tym czasie, zaczęto też przebudowywać górujący nad miastem zamek, z typowej normańskiej ziemno-drewnianej warowni, w dość poważną kamienną twierdzę. Walijczycy wciąż jeszcze dawali się mocno we znaki najeźdźcom i zajmowali miasteczko wraz z zamkiem przynajmniej kilkukrotnie. Aż w końcu za dostosowanie zamku do potrzeb i obowiązujących trendów, zabrał się William Marshal – jeden z najznamienitszych rycerzy swoich czasów i słynny budowniczy potężnych zamków, żeby wspomnieć choćby Chepstow i Pembroke. Zapewne to jemu Usk Castle zawdzięcza kamienne mury obronne z okrągłymi basztami i wieżę garnizonową.

Duchowe zaplecze mieszkańcom Usk zapewniały mniszki z klasztoru benedyktynek, które sprowadziły się tu już w 1170 roku. Chociaż niektórzy twierdzą, że był to raczej szpital złamanych serc i miejsce odosobnienia dla niepokornych córek. Adam z Usk – średniowieczny kronikarz urodzony w miasteczku – wspominał nawet w swoich woluminach o przeoryszy niemal jawnie romansującej z zamkowym zarządcą. Jak wszystkie zakony na Wyspach i ten w Usk został rozwiązany za panowania Henryka VIII, ale pozostał po nim pokaźny kościół z obronną wieżą i malownicza brama klasztorna.

Wyjątkowo brutalnie obeszli się z miasteczkiem powstańcy Owaina Glyndŵr, praktycznie równając je z ziemią w 1403 roku. Kto wie, być może w ramach rewanżu, dwa lata później zamkowy garnizon zdziesiątkował siły rebeliantów w bitwie znanej jako Battle of Pwll Melin, co zdaniem części historyków zapoczątkowało upadek ostatniego powstania Walijczyków.

Przez kolejne stulecia niewiele się tu działo. Chwilowy rozkwit przyniosła miasteczku produkcja lakowanych naczyń wzorowanych na japońskich, ale wraz z przeminięciem mody – gdzieś w połowie dziewiętnastego wieku – Usk ponownie pogrążyło się w sielankowym marazmie. I trwa tak praktycznie do dziś.

Mimo bliskości południowo-walijskich Dolin, Usk ominęła burza rewolucji przemysłowej. Miasteczko było i pozostało centrum rolniczej krainy, o czym informuje i przypomina fantastyczne Usk Rural Life Museum przy New Market Street.

To niezwykłe miejsce, prowadzone społecznie przez lokalnych entuzjastów, gromadzi wszelkie materialne pamiątki związane z życiem i pracą na wsi. W starym magazynie słodowym zgromadzono tysiące (!!!) eksponatów z okresu, mniej więcej, od końca osiemnastego wieku do wczesnych lat po drugiej wojnie światowej. Znaleźć można tu absolutnie wszystko: tradycyjne stroje, przyrządy do produkcji masła czy domowego alkoholu, narzędzia do podkuwania i kastracji zwierząt, najróżniejsze maszyny rolnicze i całą kolekcję odnowionych, pięknie zdobionych wozów. Gdyby po sąsiedzku znajdował się skansen, byłoby to jedno z najlepszych tego typu muzeów na Wyspach! Warto spędzić tu kilka godzin.

Po nadmiarze wrażeń w muzeum warto jeszcze wybrać się na spacer po miasteczku. New Market Street, zaczynająca się przy kamiennym moście na rzece Usk, to architektoniczny przegląd przynajmniej pięciu ostatnich stuleci. Obok surowego i raczej wiejskiego muzeum, stoją tu niewielkie wiktoriańskie szeregowce, kamienice z żółtej cegły pasujące raczej do przemysłowych miast północy, miejskie wille z ogromnymi ogrodami i najstarszy dom w miasteczku – zbudowany prawdopodobnie w gdzieś na przełomie piętnastego i szesnastego wieku – noszący jakże oryginalną nazwę – Old House. Przy sąsiedniej Old Market Street, stoi nieco nowszy, ale nie mniej imponujący Great House. Zajmujący obecnie aż sześć adresów, w czasach jego świetności zamieszkały był przez najbogatszą rodzinę w Usk.

Najdłuższa ulica miasteczka – Mayport Street – to snów przemieszanie stylów. Warto zwrócić tu uwagę na Session House – wiktoriański pałacyk, który przez lata pełnił różne funkcje administracyjne, a dziś służy jako sala koncertowa, pałac ślubów i miejsce spotkań lokalnych organizacji. Dwa kroki dalej – to coś dla koneserów – grubymi murami odgradza się od miasteczka Usk Prison – zbudowane w 1842 roku i wciąż działające więzienie.

Wracając do centrum, przez Church i Priory Street, dochodzimy do centralnego placu miasteczka – Twyn Square – z charakterystyczną wieżą zegarową, upamiętniającą panowanie królowej Wiktorii. W dawnych czasach plac pełnił rolę miejskiego targowiska. Dziś… to wielobarwna wystawa kompozycji kwiatowych.

Z powodów znanych zapewne tylko wtajemniczonym, od 1981 roku, mieszkańcy Usk masowo i entuzjastycznie angażują się w ozdabianie miasteczka kwiatami. Od trzydziestu dwóch lat, w swojej kategorii, nie mają w Walii, a czterokrotnie triumfowali również na szczeblu krajowym w konkursie Britain in BloomKwitnąca Brytania.

Przy Twyn Square kwiatowe klomby i rabaty zajmują każdy wolny kawałek, ale wylewają się też kaskadami z donic wiszących na praktycznie wszystkich budynkach wokół placu. Sąsiednie ulice wyglądają odrobinę skromniej. Pomiędzy czerwcem a wrześniem Usk kwitnie setką barw. Jak najbardziej dosłownie.

Z Twyn Square, krótki spacer prowadzi do ruin zamku. Tu też nie brak kwiatów, a dodatkowo przeróżnych rzeźb, bo zamek w pewnym sensie, stoi w prywatnym ogrodzie. Rodzina Humphreyów udostępnia go zwiedzającym za dobrowolne datki. O tłumy raczej tu ciężko, chyba że akurat trafimy na średniowieczny festyn, albo, stylizowane na dworskie, wesele.

Atrakcji nie brak też w bliskim sąsiedztwie Usk. Znakiem rozpoznawczym okolicy i zdecydowanym faworytem fotografów jest wiatrak w Llancayo, jakieś półtora kilometra od miasteczka, przy drodze do Abergavenny.

Wiatrak i sąsiadująca z niem farmę wybudowano około 1800 roku. Niestety, niedługo potem wiatrak spłonął i przez 150 lat potężna wypalona skorupa czekała na drugą szansę. Aż do lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy wiatraczną farmę kupiło małżeństwo Helen i Peter Morgan. Odbudowa trwała kilka lat i ostatecznie zakończyła się w 2009 roku. Wiatrak co prawda nie mieli dziś ziarna, ale można go na przykład wynająć jako luksusowy wakacyjny dom. Przede wszystkim jednak, olśniewająco biały, prezentuje się świetnie na tle zielonej okolicy.

Na wschód od Usk krajobraz wraca do walijskiej normy i wąskie drogi wiją się i wspinają na zbocza wzgórz, łącząc miniaturowe osady o niewymawialnych nazwach. W jednej z nich znaleźć można jedyny neolityczny grobowiec (cromlech) w Monmouthshire – Gaer Llwyd burial chamber – “zbudowany” z trzech głazów przykrytych ogromną kamienną płytą. jak często bywa z takimi miejscami, Gaer Llwyd ma swoją ludową legendę. Według niej, Twm Siôn Cati (taki walijski Robin Hood), miał się w tym miejscu pojedynkować z diabłem na celność rzucania kamieniami. Gdy wynik pojedynku był 2:1 dla księcia ciemności, Twm podstępnym, ale celnym rzutem przykrył pozostałe, wygrywając tym samym pojedynek.

Kilka mil dalej, dokładnie w połowie drogi między Usk a Chepstow, w środku pasma wzgórz znanych jako Trellech Ridge, leży parafia Kilgwrrwg. Oprócz groźnie brzmiącej nazwy i dosłownie pół tuzina luźno rozsianych farm, Kilgwrrwg ma też niezwykły, kamienny kościółek. W kategorii odludności na pewno nie znajdzie rywali w całym hrabstwie, a kto wie, czy na całych Wyspach znaleźli by się jacyś? Żeby do niego dotrzeć, oprócz karkołomnych dróg, trzeba jeszcze przejść kilkaset metrów od najbliższej farmy, pokonując dwa pola i strumień.

Choć i lokalizacja, i zaokrąglony kształt kościelnego dziedzińca, i sama nazwa sugerują, że mamy do czynienia ze starym, celtyckim miejscem kultu, dodatkowe dowody znaleźć można na piśmie (!!!), w dokumentach datowanych na… 722 rok. Z tych najdawniejszych czasów nie zachowało się wprawdzie nic, a dzisiejsza budowla to w większości efekt dziewiętnasto- i dwudziestowiecznych renowacji, ale przed kościołem stoi kamienny krzyż z czasów sprzed normańskiego podboju, a więc liczący sobie ponad tysiąc lat. Jeśli dodać do tego rewelacyjny widok na okoliczne wzgórza, a przy dobrej pogodzie również na nie tak odległe Black Mountains, Kilgwrrwg Church of the Holy Cross to wymarzone miejsce do kontemplowania historii okolicy.

A później zawsze można odwiedzić niedalekie, potężne zamczyska w Chepstow albo Raglan…

Ewenny Priory i stary świat

płyty nagrobne, obecnie podłoga kościoła

Od lat po drodze na ulubione klify mijam brązowy drogowskaz z napisem Ewenny Priory. Zajechaliśmy tam raz, dawno temu, ale wszystko było pozamykane, a ogrody i budynki okazały się własnością prywatną i nie było do nich wstępu. Jedynym dostępnym elementem składowym całości był cmentarz. Po którym dostojnie spacerowały.. pawie. Również własność prywatna.

Dziś jak zwykle minęłam brązowy znak. I przypomniało mi się, że kilku obieżyświatów ze Swansea wspomniało na fb o zamiarze odwiedzenia opactwa, więc.. skoro już tu jestem i mam jeszcze godzinkę.. Zawróciłam. Ewenny to mała wioska. Kamienne murki, kamienne domy, pola, owce. Do opactwa prowadzi wąska droga z mijankami, przy budynkach opactwa są miejsca parkingowe. Widzę zaparkowane samochody; ciekawe czy to oznacza, że tereny opactwa będą dostępne..

Nie są. Ale za to otwarty jest kościół przylegający do starych kamiennych murów opactwa. Z wnętrza dochodzą jakieś hałasy; idę. Okazuje się, że w środku trwa wielkie wiosenne sprzątanie. Buczą odkurzacze, śmigają ścierki; w środku krząta się jakieś 7-8 osób. Hello! uśmiecha się do mnie drobna krótkowłosa blondynka koło 50-tki. Pytam czy mogę wejść, jak najbardziej, odpowiada. Ktoś oferuje mi miotełkę do kurzu, wszyscy się śmieją.

Kościół jest nieduży, ładny i zadbany. Siedzę chwilkę podziwiając kamienne łuki i drzwi z bladoróżowego drewna. Blondynka podchodzi i mówi, przepraszam, że przeszkadzam, ale przez te drzwi można przejść do krypty, chcesz zobaczyć?

No ba. Blondynka prowadzi mnie do środka i zaczyna opowiadać. O tym, że w zeszłym roku świętowali 900-lecie (!) kościoła. Że kościół był kiedyś silnie związany z rodziną, która mieszka obok, i łaskawie* posiada wszystko dookoła (*sarkazm mój). Rodzina nazywa się Picton-Turbervill i podobno, jak mówi mi blondynka z odcieniem lokalnej dumy, mieszka tu od 1000 (!) lat. Na ścianach kościoła pełno jest tablic upamiętniających jej najróżniejszych bohaterskich członków poległych sobie to tu, to tam. Podziwiam z należytym entuzjazmem. Blondynka zamyśla się przez chwilkę i dodaje z odcieniem żalu: ale już nie przychodzą do kościoła tak często jak kiedyś.

Blondynka jest w widoczny sposób dumna ze swojego kościoła. Wiesz, tu jest taka fantastyczna akustyka, mamy tu koncerty i każdy artysta zarzeka się, że w lepszym miejscu nigdy nie występował. Ja 20 lat mieszkałam we Francji i Francja się po prostu nie umywa do Ewenny (tu uniosłam lekko brwi). A tu patrz, oto reprodukcja obrazu Williama Turnera, który artysta namalował tu właśnie, w tym miejscu gdzie stoisz. Popatrz jakie piękne światło. Wtedy krypta popadała w ruinę, służyła za kurnik i chlew, dzisiaj sama zobacz. Chyba dobrze się nią opiekujemy, uśmiecha się; w kącikach oczu pojawiają się urocze zmarszczki.

turner

A tę szklaną ściankę wykonał (tu z nabożeństwem zapodaje jakieś ukraińsko brzmiące nazwisko i patrzy na mnie oczekując reakcji. Z zapałem kiwam głową przyglądając się ściance jakby była wykonana co najmniej przez Leonarda). Nagle przypomina sobie o jeszcze jednym niezmiernie ważnym fakcie: kilka lat temu odwiedził nas książę Karol!

photo: wales online

A tam zobacz, szklane kafle wykonane przez Caitlin, dziewczynę z Ewenny Pottery. Córkę tego tam, z miotełką. Ich rodzina też tu mieszka od dawna. Od dwustu lat. To najstarsza pottery (pottery oznacza garncarstwo) w Walii.  Znam to miejsce. Kiedyś kupiłam u nich ręcznie robiony dzbanuszek. I drugi, czerwony, dla znajomej Holenderki. To bardzo fajny oryginalny ręcznie robiony prezent.

pot

Blondynka zostawia mnie w krypcie i wraca do sprzątania. Stoję sobie podziwiając fragmenty starych celtyckich krzyży i kamienne łukowe sklepienia; z kościoła dobiega śmiech i przekomarzanie się, słońce wpada do środka przez malutkie okienka rozbijając się na świetlne smugi.

Wiesz, mam wrażenie, że na chwilę dane mi jest zerknąć za kamienny płot starego świata. Którego mieszkańcy żyją jakby równolegle do głównego nurtu, w swoich wielkich ziemiańskich domach, mają psy pasterskie z którymi chodzą na długie spacery w kaloszach i kufajkach, i prawdopodobnie lubią polowania. Blondynka też należy do tego świata. Świadczy o tym nie tylko fakt, że ładnie się wyraża, że wrodzona brytyjska powściągliwość typowa dla wyższych klas społecznych powstrzymuje ją od niegrzecznego ‚skąd jesteś’.. ale przede wszystkim fakt, że dziś czwartek. Normalni ludzie są w biurze 9-17. W fabryce. W ciężarówce. Blondynka lata z miotełką po kościele w czynie społecznym dla swojej parafii.

Niedaleko stąd znajduje się wioseczka Merthyr Mawr ze swoimi cudownymi kolorowymi domami krytymi strzechą, kamiennymi płotkami.. i majątkami pochowanymi tu i ówdzie, z dala od wścibskich spojrzeń pospólstwa. Państwo hrabiostwo, państwo baronostwo, równoległy świat, który nigdy nie przetnie się ze światem 9-17.

To ten sam świat z którego pochodzą oderwani od rzeczywistości zwykłego zjadacza tosta z marmoladą brytyjscy Torysi. Wielka Brytania nigdy nie miała rewolucji społecznej na miarę francuskiej. Stary bogaty świat ma się bardzo dobrze thank you very much, odcięty od ‚tych ludzi’, zabezpieczony układami i powiązaniami płynącymi głęboko, głęboko pod skórą kraju od setek lat. To wciąż społeczeństwo klasowe, mimo, że demokrację, równość i co tam jeszcze ma na sztandarach. Na co komu w demokracji monarchia? Born to privilege, co tłumaczy się dosłownie jako urodzony w przywileju, powinno odejść w końcu do lamusa historii, jeśli chcemy mówić o prawdziwie sprawiedliwym społeczeństwie równych szans.

Rant over.. A do kościoła sobie pojedź, wystarczy pół godzinki. Jest otwarty codziennie. Jako bonus uprzywilejowane pawie na przykościelnym cmentarzu pokrzykujące na siebie i prezentujące majestatyczne ogony.

Blondynka macha do mnie, ściskając w drugiej dłoni ucho od pękatego porcelanowego czajniczka. Przerwa na tea and cake, everyone.. Stary świat ma swoje urocze słabostki. Trochę szkoda, że już muszę iść.

DSCN6058

Ironbridge – pod patronatem UNESCO

Ironbridge

Jest takie miasteczko na pograniczu, w angielskim hrabstwie Shropshire (West Midlands), które nazywa się Ironbridge. Znane jest głównie z wynalezienia wielkiej rewolucji przemysłowej. Tak przynajmniej przechwala się lokalna informacja turystyczna; inne źródła wspominają o miasteczku tylko jako jednym z wielu ognisk zapalnych rewolucji. W każdym razie, gdziekolwiek ognia nie rozpalono, woda wrzała również w Ironbridge. Dla niezorientowanych: rewolucja przemysłowa wynalazła tanie sposoby wytwarzania żelaza, zamieniła produkcję ręczną na maszynową, i położyła podwaliny pod zmorę naszych czasów: agresywny kapitalizm oparty na redukcji kosztów i maksymalizacji zysków. Symbolem narodzin nowej ery w Ironbridge był most, od którego pochodzi nazwa miejscowości; pierwszy na świecie most wykonany z żelaza. Oddany do użytku w 1781, do dziś zachwyca łukową konstrukcją elegancko rozciągniętą ponad rzeką Severn. W tamtych czasach otwarcie takiego mostu było wydarzeniem o randze pierwszego lotu w kosmos. Świat na moment osłupiał w zachwycie, po czym rzucił się w wir obłąkanego wyścigu o prymat w postępie technicznym.

dsc_0037Ironbridge miało swój okres wiktoriańskiej prosperity, a potem, w okolicach połowy XX wieku, swój okres upadku. Z postindustrialnego marazmu wyrwało je UNESCO, obejmując most i okolicę swoim patronatem jako część światowego dziedzictwa kulturalnego. Co oczywiście przyciągnęło w te okolice masową turystykę, wydajnie podnosząc poziom życia mieszkańców, thank you very much.

IronbridgeSpacerując po okolicy, w której przyjemna dla oka architektura miesza się z pozostałościami po industrialu, można niemal przenieść się w czasie. Zwłaszcza jesienią, kiedy opadające liście i dym z domowych kominków pięknie odtwarzają wspomagają atmosferę świata, który już dawno przeminął.

Od razu uprzedzam: pół dnia to za mało na Ironbridge. W okolicy jest chyba ze sześć różnych muzeów, a na dokładkę wiktoriańskie miasteczko, w którym panie noszą długie kiece i kapelusze ze wstążkami, a panowie cylindry. Wszystkie muzea są płatne; jeśli zależy ci, żeby jak najwięcej zobaczyć to warto zastanowić się nad zakupem biletu zbiorowego (dość drogi). Natomiast zupełnie za darmo możesz włóczyć się po miasteczku i okolicy oraz przejść się mostem-celebrytą. W trakcie włóczenia się po okolicy można natknąć się np. na nietypowy cmentarzyk quarków, na którym chowają każdego, niezależnie od religii, poglądów czy stosunku do serów pleśniowych; trzeba tylko wyrazić życzenie, i stajemy się małą tabliczką pod płotem. I już.

IronbridgeCiekawostka: chodniki w Ironbridge mają żelazne krawędzie, które dodają miasteczku szyku i pięknie podkreślają jego imponującą przeszłość.

IronbridgeOrientacyjny kod pocztowy dla sat navu: CF8 7JP. Najlepiej zaparkować poza miasteczkiem na parkingu Park&Ride i skorzystać z taniego autobusu. To bardzo wygodna i popularna opcja. Wszelkie przydatne informacje transportowe, ceny biletów wstępu itp. można znaleźć tutaj.

Tintern Abbey – perła Pogranicza

Tintern Abbey – Abaty Tyndyrn

DSC_0002

Eleganckie, strzeliste ruiny Tintern to pozostałość po opactwie, którego początki toną w mrokach dziejów. Według historyków zostało ono wybudowane w XII w i pozostaje najlepszym zachowanym średniowiecznym opactwem w Walii. Jeżeli już sam ten fakt nie zachęca mapekcię żeby się tam zapuścić i dotknąć żywej historii, to dodam, że opactwo położone jest w wyjątkowo malowniczej dolinie rzeki Wye, dokładnie na pograniczu Walii i Anglii; okolica o statusie strefy o szczególnym pięknie naturalnym (area of outstanding natural beauty) oferuje wiele przyjemnych szlaków spacerowych z punktami widokowymi, a na koniec, chociaż przecież wcale nie najmniej ważne, kilka przyzwoitych kafej. Dodatkowym bonusem jest bliskość okazałego zamku Chepstow.

DSC_0079Przez pierwsze kilkaset lat swojego istnienia Tintern było siedzibą zakonu Cystersów, zgromadzenia słynącego z dyscypliny i pracowitości. Dzięki tym cnotom opactwu dobrze się powodziło, ziemie wokół niego były uprawiane a miejscowa ludność zarabiała na usługach wykonywanych na rzecz opactwa. W szesnastym wieku król Henry VIII (słynny mąż ośmiu żon) rozwiązał wszystkie katolickie zakony i przejął ich majątek. Mnisi opuścili Tintern na zawsze. Przez następne dwa stulecia nikt się jakos szczególnie nie interesował podupadającą budowlą; dopiero wiek XIX przyniósł wzrost zainteresowania naukowców, a wiek XX prawną ochronę, restaurację i troskliwą opiekę CADW (czyt. kadu) – organizacji powołanej do ochrony walijskiego dziedzictwa narodowego. Nieopodal samego opactwa, na początku jednego ze szlaków wiodących na okoliczne wzgórze wypatrzeć można dodatkowy bonus – malowniczo oplecione bluszczem ruiny kościółka St Mary’s ze starym cmentarzykiem, który na wiosnę porastają wdzięczne niebieskie dzwonki. Dzisiejszy swój stan kościółek ‘zawdzięcza’ pożarowi z lat 70-tych ubiegłego wieku. Do kościółka można wejść, ale należy zachować ostrożność, bo jego ściany nie są w żaden sposób zabezpieczone.

DSC_0048

DSC_0032

Sama wioska Tintern jest również przyjemna; jak dawniej, głównym źródłem jej utrzymania jest opactwo – kiedyś zatrudniało do pracy, teraz przyciąga spore ilości turystów. Łatwo jednak można uciec od tłumów wybierając któryś ze wspomnianych wcześniej spacerów.

house

Za wstęp na teren opactwa trzeba płacić. Tutaj można sprawdzić aktualne ceny i godziny otwarcia.

Opactwo znajduje się około pół godziny jazdy samochodem od Newport w południowo-wschodniej Walii. Kod do nawigacji satelitarnej NP16 6SE.

Skansen St Fagans – dotknąć historii


Skansen St Fagans niedaleko Cardiff jest atrakcją w skali całego kraju. Jego pełna nazwa brzmi St Fagans National History Museum, tudzież Museum of Welsh Life, czyli muzeum życia walijskiego, co idealnie podsumowuje jego charakter i cel. Na swojej stronie skansen chwali się, że jest domem dla ‘żywej historii’ – i nie ma w tym stwierdzeniu żadnej przesady.

St Fagans cieszy się moim szczególnym sentymentem, chętnie tam wracam przynajmniej raz w roku. Skanseny są chyba najsensowniejszym typem muzeów; bezboleśnie i bez ziewania zabierają nas w podróż przez historię, pozwalając jej dotknąć, na moment stać się jej częścią.

Na sporej powierzchni St Fagans znajduje się kolekcja autentycznych budynków z różnych epok, poprzenoszonych często pieczołowicie kamień po kamieniu z różnych stron Walii, co nierzadko ratuje je przed popadnięciem w ruinę; są sklepy jak żywcem wyjęte ze starych kronik telewizyjnych, urząd pocztowy z czasów wojny, kościółek, kaplica, Workman’s Hall, kuźnia w której można podpatrzeć kowala przy pracy. Nawet piekarnia, która tradycyjnym sposobem wypieka na sprzedaż chleb i walijskie ciasteczka (welsh cakes). Przy domach uprawia się ogródki, hoduje zwierzęta; wszystko utrzymane jest w duchu epoki którą dany budynek reprezentuje. Są nawet prehistoryczne chaty z paleniskami w środku. Jednym z najciekawszych ‘eksponatów’ jest szereg malutkich domków reprezentujących zmiany w wystroju wnętrz mieszkań na przestrzeni XX wieku. Nie może oczywiście zabraknąć zamku. Wszystko to razem otacza morze zieleni.

To świetne miejsce na spędzenie całego dnia.  Niezwykle kompetentna obsługa (od której wymaga się m.in. znajomości języka walijskiego) nie tylko wie o czym mówi, ale przede wszystkim bardzo lubi ucinać sobie pogaduszki.  Warto zagadnąć; konwersując przy buzującym ogniu w chatce z XVIII w można dowiedzieć się wielu interesujących rzeczy o tym jak to drzewiej w Walii bywało. Skansen organizuje wiele ciekawych imprez, które nie tylko uczą, ale najczęściej również bawią; przykładowo co roku w okolicach Świąt Bożego Narodzenia można wybrać się na kolektywne śpiewanie brytyjskich i walijskich kolęd – wychodzi różnie, zwłaszcza po walijsku, ale doświadczenie jest przednie. Na terenie skansenu można sobie zrobić piknik, no i oczywiście skorzystać z dobrodziejstw kafejki.

Wstęp do muzeum jest bezpłatny ale trzeba zapłacić za parking. Muzeum jest czynne codziennie 10.00-17.00. Kod pocztowy dla satnavu: CF5 6XB.

Więcej informacji na temat samego muzeum i organizowanych imprez tutaj.

Skansen St Fagans

1940 Swansea Bay – muzeum inne niż wszystkie

sw

Najczęściej, niestety, kojarzy się z gablotami z zakazem zbliżania się, mnóstwem dat i ziewaniem. Tymczasem jak dobrze poszukać, to można znaleźć muzeum, w którym można się po prostu dobrze bawić; większość eksponatów można wziąć do ręki, a nawet założyć na siebie i użyć do trzaśnięcia stylowej fotki. Takie jest właśnie 1940 Swansea Bay, muzeum poświęcone drugiej wojnie światowej, a konkretnie niemieckim nalotom na Swansea w 1940r i ich wpływowi na życie mieszkańców miasta. Można przespacerować się po schronie, zajrzeć do domów z epoki, sprawdzić co tam można było dostać w sklepach; można pobawić się w faszynistę przymierzając sukienki z epoki. Dzieci i młodzi przychodzą po wiedzę przez zabawę, starsi na fali sentymentu. Dla nich to nie muzeum, ale projekcja wspomnień z młodości. Muzeum organizuje liczne imprezy, często w strojach z epoki; zapowiedzi i informacje o wydarzeniach i aktualnościach można znaleźć na dość niestety prymitywnej stronce muzeum.

Muzeum jest otwarte codziennie od 10 do 17, ostatnie wejście o 15. Parking jest darmowy, ale wstęp płatny: dwa lata temu płaciło sięswa 5.70, teraz pewnie trochę więcej, ale warto. Dojazd autostradą M4 w kierunku Swansea, zjazd 42 i dalej po brązowych znakach; można dojechać autobusem z centrum Swansea, autobus nr 158 (Banwen) jedzie tam około 8 minut. Kod pocztowy dla sat navu: SA1 8PT

Dworek Llancaiach Fawr

Llancaiach Fawr

Jak podają uczeni w pismach, mózg kobiety jest znacznie lżejszy od mózgu mężczyzny, jest ona zatem od niego o wiele mniej mądra i myślenie przychodzi jej z trudnością. Kobietom nie można powierzyć gotowania ani innych czynności kuchennych, gdyż, jak wiadomo, nie mają one poczucia smaku ani nie umieją ładnie nakryć stołu. I lubią się objadać cukrem, od czego czarnieją im zęby. Wszystko to przez robaka, który żyje w dziąsłach i pasie się na onym cukrze, a jak się już napasie to czarnieje i zaczyna czynić ból i wtenczas trzeba iść do kowala, który bierze kawałek żelaza i przy pomocy młota wbija je w dziąsło chorego, aż dojdzie robaka i zabije. Oczywiście potem też może trochę boleć, ale wtenczas wystarczy żelazo wbić w pień drzewa i ból odejdzie. Kowal mówi, że wbijanie żelaza w dziąsło na pewno pomaga, bo nikt jeszcze nie wrócił, żeby się uskarżać na więcej robaków. O, a tutaj widzi szanowny gość piec z rożnem do pieczenia świniaka. Świniaka należy piec na rożnie co najmniej 12 godzin i ciągle obracać, wtenczas zarumieni się równo i nabędzie dymnego posmaku. Obracanie wykonuje nasz chłopak kuchenny; ostatnio zaczął się oskarżać, że na połowie twarzy wyskoczyły mu bąble od gorąca; było to tak okropne, że zdecydowaliśmy, że od tej pory co trzy pacierze będzie przestawiał krzesełko na drugą stronę, wtenczas opali się również z drugiej strony i nie będzie już straszył swoim wyglądem dzieci i niewiast.

Z tymi i innymi pożytecznymi informacjami można zapoznać się podczas wycieczki do Llancaiach Fawr (wym. chlankajachllancaiach fawr by google waur), byłego dworku szlacheckiego, obecnie muzeum, ale muzeum innego niż wszystkie. Otoczony ogrodami dworek utrzymany jest w XVI-wiecznym wystroju, pracownicy ubrani są w ubrania z epoki i mówią piękną szesnastowieczną angielszczyzną; odgrywają role dworskiej służby bardzo przekonywająco, z dużą dawką humoru i imponującą zdolnością do improwizacji, np. kiedy złośliwy gość z Polski zapyta o żarówki energooszczędne na suficie. Wszystko to ma sprawić, że poczujesz ducha epoki, a słowo ‚muzeum’ nabierze zupełnie innego wymiaru. W dworku organizowane są najróżniejsze ciekawe imprezy, np. wiktoriańskie Boże Narodzenie albo Ghost Watching.

Polecam, bo to naprawdę fajna rzecz; oczywiście trzeba co nieco znać angielski. Wstęp kosztuje £7.95. Na miejscu jest kafeja i, oczywiście, sklep z pamiątkami. Parking bezpłatny.

Więcej informacji na ich stronie.

zachc3b3d2

Witajcie w naszej bajce

Strona, na którą właśnie patrzysz, powstaje z miłości do kraju, o którym świat tak naprawdę niewiele wie. Może właśnie dzięki temu zachowało się w nim tyle nieskażonego naturalnego piękna.

Naszą ambicją jest stworzenie pierwszego kompleksowego przewodnika po Walii w języku polskim, z którego będą mogli korzystać nie tylko rodacy mieszkający w UK ale także ci, którzy postanowią spędzić tu urlop czy chociażby jedynie długi weekend. Praca nad stroną trwa; to ogromny projekt, któremu niestety możemy poświęcić jedynie skromną część naszego czasu. Smok Walijski jest przedsięwzięciem niekomercyjnym, powstaje z pasji i zawiera wyłącznie przetestowane przez nas rekomendacje. Garść informacji o nas znajdziesz tutaj.

Rozejrzyj się, skorzystaj, skomentuj, polub, zarekomenduj. Niech wieść idzie w świat. Że jest taki zielony kraj z dziwnym językiem i ze smokiem na fladze; grają tam w rugby, nie interesują się polityką, a nieznajomi uśmiechają się do siebie na ulicy. Dość często tu pada, ale pogoda jest podobno stanem umysłu, więc myśl pozytywnie, kup nieprzemakalną kurtkę i dobre buty i będzie dobrze.

Witaj w Walii.

Croeso i Gymru - Witaj w Walii

Witryna Smok Walijski jest naszą własnością i efektem wytężonej pracy, często zarwanych nocy i bezinteresownego oddania sprawie. Dlatego prosimy nie kopiować zawartych w niej tekstów ani zdjęć bez uprzedniego zapytania lub podania źródła. Dziękujemy za zrozumienie.

Od czasu do czasu możesz zobaczyć na tej stronie reklamy. Są umieszczane tam przez wordpress, który jest hostem i właścicielem szablonu strony; nie mają z nami nic wspólnego i niestety nic nie możemy z nimi w tej chwili zrobić. To cena którą płacimy za darmowy serwis.