Category Archives: książki/muzyka/film

Witajcie w Rhosllannerchrugog, czyli o potędze walijskich nazw miejscowości

Kto nie chciałby mieszkać w wioseczkach o malowniczych nazwach Llanvihangel Crucornau, Llandewi Skirrid, Llangatwg Feibion Afel, Swyddffynnon lub Rhosllannerchrugog? Wystarczy pomyśleć o radości podawania adresu rodzinie w Polsce..

Inna sprawa, kiedy kompletnie nieprzygotowany na dwujęzyczne doświadczenie próbujesz pierwszy raz gdzieś dojechać i dostajesz oczopląsu na najbliższym rondzie. Można się przyzwyczaić, gwarantujemy. Łatwo nie będzie, zgoda, ale można.

im-sooo-down1

Nie będziemy się tu w tej chwili zajmować sprawą wymowy nazw miejscowości, bo sami nie jesteśmy tu do końca kompetentni, ale postaramy się pomóc wam zobaczyć światło na końcu tunelu poprzez przybliżenie znaczeń nazw.

Znakomita większość nazw walijskich miejscowości wywodzi się z języka walijskiego. Niby oczywistość.. ale ci, którzy znają ten kraj wiedzą, że przez długi czas język walijski był w zaniku i dziś posługuje się nim na co dzień tylko jakieś 20% ludności tego kraju. Jednocześnie od kilkunastu lat obowiązuje ustawa o dwujęzyczności, która gwarantuje mówiącym po walijsku równe traktowanie; język walijski ma statut urzędowego, i chociaż czasem w praktyce bywa z tym różnie, to każdy urząd i każda instytucja zobowiązane są do dwujęzyczności w oficjalnych dokumentach. Kosztuje to mnóstwo pieniędzy i budzi wiele kontrowersji, zwłaszcza w anglojęzycznych rejonach kraju i zwłaszcza w dobie kryzysu finansowego, ale kogo jak kogo, ale nas Polaków nie trzeba przekonywać jak istotne jest pielęgnowanie języka dla zachowania tożsamości narodowej.

Walijskie nazwy miejscowości, jakkolwiek wyglądają wręcz niemożliwie do wypowiedzenia, a tym bardziej zapamiętania, jak np. Pontrhydfendigaid, czy Llanfihangel Tre’r Beirdd, są zazwyczaj łatwe do rozszyfrowania dla znających kilka podstawowych słów związanych z geografią terenu lub funkcją miejsca. I tak np. słowo llan (czytaj chlan) oznacza kościół, miejscowość Llantrisant oznaczać będzie więc kościół-trzech(tri)-świętych(sant). Słówko mynydd (czytaj mniej więcej: mynyw) oznacza górę; stąd już blisko do rozszyfrowania znaczenia nazwy Llanfihangel-Tor-y-Mynydd czyli mniej-więcej kościół świętego Michała na wzgórzu. Proste, prawda? Taaaa..

Topografia terenu generalnie dostarcza elementów składowych dla ogromnego procentu walijskich nazw miejscowości. Popularnym terminem jest aber – ujście rzeki. I tak np. Aberystwyth oznacza ujście rzeki Ystwyth.

Innymi często spotykanymi w nazewnictwie elementami topograficznymi są: cwm (czytaj: kum) – dolina (Cwmafandolina rzeki Afan), tref – farma (Treforest), pont – most (Pontypridd), merthyr – męczennik (Merthyr Tydfil) itp.

Wielka Brytania była wielokrotnie w trakcie swojej historii podbijana, czy to przez Wikingów, Rzymian, czy Normanów; każdy z tych podbojów zostawił ślady w nazewnictwie miejscowości, które stanowi dziś kopalnię wiedzy historycznej i wymarzony pieszczoszek lingwistów historycznych. Głównie dotyczy to Anglii, ale i Walia może się tym i owym pochwalić.

I tak np. Rzymianie, którym nie udało się do końca podbić Walii, pozostawili po sobie słówko caer, oznaczające mniej więcej ufortyfikowany gród: Caerphilly, lub rzadziej używane walijskie Caerffili, oznacza ufortyfikowany gród założony przez niejakiego świętego Ffili.

Po Normanach pozostała np. malownicza nazwa Beaumaris, czyli piękne mokradła, albo Grosmont, czyli wielkie wzgórze.

Wikingowie pozostawili po sobie największą spuściznę w Anglii, ale i w Walii można się doszukać ich wpływów w nazwach miejscowości, z których najbardziej prominentną jest Swansea, która nie pochodzi od morza z łabędziami, jak mogłoby sugerować nowoczesne tłumaczenie, ale od wikinga Sveinna, który przybył w te okolice z misją łupieżczą, spodobało mu się i został.

Niektóre nazwy miejscowości zostały nadane przez liczne w pewnym okresie czasu wspólnoty religijne i są często odniesieniami do Biblii, np. Betlehem w Carmarthenshire, obecnie słynne głównie z tego, że turyści wysyłają z niego kartki świąteczne.

Nazwy takie jak Port Talbot albo Tredegar pochodzą z czasów rewolucji przemysłowej i są najczęściej nazwiskami rodowymi bogatych przemysłowców, którzy w tym okresie władali wszystkimi duszami w okolicy. Istnieje również, zwłaszcza w Walii południowej, spora ilość nazw czysto angielskich.

Walijskie nazewnictwo miejscowości (nie wspominając już nawet o angielskim) to fascynujący temat, o którym można pisać i pisać. Tym artykułem chcemy jedynie zasygnalizować pewne fakty, pokazać, że nie takie diabeł straszny, i zachęcić czytelników do samodzielnej eksploracji tak w książkach jak i w terenie. Pomóc w tym może np. taka oto sympatyczna książeczka:

slownik nazw miejscowosci

Ciekawostka: najbardziej znaną walijską nazwą jest oczywiście niemożliwa Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysilioggogogoch, należąca do niedużej miejscowości na wyspie Anglesey. Zabójcza nazwa, najdłuższa w Europie, bardzo się miejscowości przysłużyła: ambicją każdego turysty jest zrobić sobie pod  nią zdjęcie.

PS. Komuś jeszcze kojarzy się z czymś Llanddewi Brefi ze zdjęcia u góry strony..?

Hen Wlad fy Nhdau – Kraj Naszych Ojców

First things first, jak mawiają tubylcy:

nowy

A teraz do konkretów…

HEN WLAD FY NHDAU, walijski hymn narodowy, znany również pod angielską nazwą Land of Our Fathers (Kraj naszych ojców), jest w mojej opinii jednym z najładniejszych utworów w swojej kategorii. Szczególnej siły nabiera wykonywany przez męskie chóry, tudzież stadiony pełne kibiców.

Ta elegancka pieśń o pięknej melodii została napisana w 1856r; początkowo nosiła tytuł Glan Rhondda. Z czasem, kiedy jej popularność zaczęła zataczać coraz szersze kręgi, tytuł zmieniono. Jej słowa są proste, mówią o miłości do rodzinnego kraju – kolebki poetów, pieśniarzy, wojowników i patriotów; kraju gór, dolin i klifów. Kraju, którego język i duch nigdy nie załamie się pod naciskiem najeźdźców; żaden wróg nigdy nie uciszy bliskich sercu dźwięków walijskich harf.

7faad72a56a91ccff7f35da3054f78d2924d4137

Dla tych, którzy znają nieco historię tego małego narodu znaczenie słów hymnu jest oczywiste. Walia została wiele setek lat temu podbita przez swojego o wiele większego sąsiada i do tej pory pozostaje tworem zależnym, principality, w dużej części rządzonym z Londynu. Dziś już nikt z mieczem w Walii nie wojuje, ale historia wciąż jest żywa w narodowej świadomości, a tendencje niepodległościowe płyną gdzieś w społecznym krwiobiegu. Nie na tyle poważnie, żeby zmienić stan rzeczy, ale wystarczająco, żeby nieżyczliwie spojrzeć na każdego, kto nazywa Walijczyków Anglikami.

Przed państwem Kraj Naszych Ojców, prosto ze stadionu. To podczas turniejów rugby miłość do hymnu narodowego objawia się najjaskrawiej. Nie znaczy to, że każdy zna jego wszystkie słowa; na szczęście w refrenie wszyscy dają radę.. Rzeczywistość, szczególnie ta językowa, jak zwykle bywa w takich sytuacjach średnio przystaje do romantycznych wizji poetów, ale komu to ostatecznie przeszkadza..?

 

Dobry film dziś widziałam: Pride

Co wspólnego mogą mieć geje z Londynu z małą walijską wioską i strajkami górników z lat 80-tych? Jak się okazuje, całkiem sporo. Zapraszamy na oparty na niesamowitej prawdziwej historii film  z gatunku “feel good”, znakomicie zagrany, zabawny, mądry, a przy okazji bez zadęcia poruszający ważne kwestie społeczne, które kształtowały lata 80-te i poniekąd nasz dzisiejszy świat.

Rok 1984 był w UK rokiem brutalnie tłumionych strajków górniczych, apogeum rządów konserwatystów pod przewodnictwem Żelaznej Damy i początkiem narastających podziałów w lokalnych społecznościach. Sytuacja była szczególnie ciężka na północy Anglii i w Walii, w której górnictwo było podstawowym przemysłem i źródłem utrzymania dla ogromnej części społeczeństwa. Jednym ze sposobów na ‘złamanie’ strajkujących było odbieranie im prawa do jakiejkolwiek pomocy socjalnej. Niejednej rodzinie zajrzała w oczy skrajna bieda.  Cały kraj organizował spontaniczne akcje wsparcia dla górników. Zbierano głównie pieniądze i żywność. Ogromnie liczyło się również wsparcie moralne.

W tym samym czasie, kiedy górnicy walczyli o swoje miejsca pracy, geje i lesbijki walczyli o swoje miejsce w społeczeństwie. Obie te grupy znalazły w sobie nieoczekiwane wsparcie.

Nie będziemy tu zdradzać szczegółów ani wyprowadzać analiz; ani tu miejsce po temu, ani się na tym specjalnie nie znamy. Wyjątkowo zgodnie natomiast polecamy Pride jako apoteozę humanizmu, i afirmację tego, co w ludziach najlepsze: solidarności, przyjaźni i akceptacji, która wynika nie z uczonych książek i uniwersyteckich wykładów, ale z najzwyklejszego kontaktu z drugim człowiekiem. Nie bez znaczenia jest to, że plejada aktorskich znakomitości daje w filmie absolutny popis gry aktorskiej, a nienaganne walijskie akcenty Imeldy Staunton czy Billa Nighy’ego roztopią serce każdego waliofila.

Ten film zostawi was w wyśmienitych humorach, z ciepłem w sercu i odnowioną, przynajmniej chwilowo, wiarą w ludzi.

Pride, 2014, reż. Matthew Warchus. Film ukazał się w Polsce pod absolutnie idiotycznym tytułem Dumni i wściekli. Zobacz zwiastun:

 

If you tolerate this…

17 lipca przypada, coraz rzadziej przypominana, rocznica wybuchu hiszpańskiej wojny domowej. W Polsce ochotników, którzy pospieszyli na pomoc republikanom, coraz częściej dyskredytuje się jako stalinistów i próbuje wymazać z kart historii.

Nieco inaczej wygląda to w Walii. Tu pamiętają o nich lokalne wspólnoty, stawia się im pomniki i przypomina w prasie. A na odsiecz antyfaszystom – mimo zakazów rządu brytyjskiego – ruszyło co najmniej kilkuset ochotników z górniczych Dolin Południowej Walii. Byli wśród nich również Baskowie, którzy kilka dekad wcześniej znaleźli schronienie przed prześladowaniami w Abercaf/Abercave w Cwm Tawe/Dolinie Swansea. (więcej: Many more Welsh may have battled Franco than was thought, MI5 says)

W tym samym czasie, uciekając przed wojną, w przeciwną stronę płynęły hiszpańskie i baskijskie dzieci, których około cztery tysiące znalazło schronienie w Wielkiej Brytanii. Kilkaset z nich trafiło do obozów w Walii. Część z nich została tu na zawsze, część wróciła do Hiszpanii, a część rozpierzchła się po świecie. (więcej: Spanish Civil War refugees had mixed welcome in Wales)

Walijskim śladem po hiszpańskiej wojnie domowej jest też jeden z najpopularniejszych protest-songów walijskiej grupy Manic Street Preachers If you tolerate this

Ukryte skarby Czarnych Gór [cz. 3.]

Najbardziej udeptane ścieżki Black Mountains za nami. Teraz zajrzymy do doliny rzeki Usk i leżącego nad nią Crickhowell, odwiedzimy kilka zagubionych w górach wiosek, oprzemy się o prehistoryczne kamienie i wdrapiemy do starożytnego fortu…

Samotny pasterz

Południową granicę Czarnych Gór wyznacza rzeka Usk, której głęboka dolina zaczyna się tuż za Abergavenny. Jej dnem, wzdłuż lewego brzegu rzeki, biegnie stara droga do Brecon. Równolegle do prawego brzegu natomiast, wije się cienka wstążka Monmouthshire and Brecon Canal – jednego z dłuższych kanałów na Wyspach. Ten wodny szlak, zbudowany pod koniec osiemnastego wieku, łączy górskie Brecon z położonym nad brzegiem Kanału Bristolskiego Newport.

Monmouthshire and Brecon Canal

W tej okolicy warto rozglądać się za… kamieniami. Szczególnie dwoma. Pierwszy z nich, wspaniały, wysoki na ponad cztery metry The Growing Stone (czyli po prostu “Rosnący Kamień”), to prehistoryczny menhir. Stoi tuż przy drodze, ale, niestety, można tylko na niego popatrzeć z daleka. Bliższy kontakt, albo fotografowanie może być ryzykowne, bo kamień “wyrósł” na terenie bazy wojskowej. Chociaż, spróbować nie zaszkodzi…

The Growing Stone

Żeby znaleźć drugi z nich, trzeba najpierw pobłądzić trochę wąskimi drogami wspinającymi się na zbocza Mynydd Llangatwg, a później wdrapać się jeszcze kilkaset metrów stromą ścieżką wśród gęstych paproci, do nieczynnych od dawna kamieniołomów. Tu, na krawędzi urwiska o wdzięcznej walijskiej nazwie Disgwylfa, stoi “Samotny Pasterz”.

The Lonely Shepherd

The Lonely Shepherd nie jest typowym megalitem na jaki wygląda. W zasadzie w ogóle nim nie jest. Gdyby jednak nim był, świetnie potwierdzałby powtarzaną tu i ówdzie teorię, jakoby standing stones powstawały przez odłupanie zbędnych skał dookoła. Bo tak właśnie powstał. Tyle że nie pięć tysięcy lat temu, a zaledwie sto z kawałkiem, może dwieście. Trzymetrowy wapienny blok zostawili po prostu robotnicy, by właściciel kamieniołomów mógł z dołu oceniać wydobycie.

The Lonely Shepherd

Niezbyt może romantycznie, ale dzięki temu, dziś, wschodnie zbocze Mynydd Llangatwg łatwo znaleźć na pocztówkach. Poza tym, dobrze się o coś oprzeć spoglądając czterysta metrów w dół, w Dolinę Usk, czy na kształtny stożek Sugar Loaf niemal dokładnie na przeciwko. Kto wie, może “Samotny Pasterz” poczuje się trochę mniej samotny? Ale uwaga! W noc świętojańską Loneley Shepheard ma wychodne.

Dolina Usk z majaczącym w chmurach Sugar Loaf

Zgodnie z miejscową legendą, pasterz był kiedyś człowiekiem. Okrutnym farmerem, który tak długo znęcał się nad swoją połowicą, aż nieboraczka rzuciła się w nurt rzeki Usk i utonęła. Rozzłoszczony Stwórca zaklął okrutnika w kamień. Dopiero wtedy obudziły się w nim wyrzuty sumienia. I teraz, raz do roku, w najkrótszą z nocy, farmer schodzi nad brzeg rzeki w poszukiwaniu żony-topielicy. Na próżno. Nad ranem wąską ścieżką wśród gęstych paproci, wraca na miejsce swojej samotnej pokuty. Może za rok?

Dyskretny urok prowincji

Jeśli któreś z miasteczek przyklejonych do zboczy Black Mountains zasługuje na miano klejnotu samego w sobie, zdecydowanie jest to Crickhowell. Hay ma swój festiwal literacki – wydarzenie wielkie i o międzynarodowej sławie – plus dziesiątki księgarni, ale to oferta w założeniu dla przyjezdnych. Podobnie w przypadku Abergavenny, jego cotygodniowego targu i dorocznej uczty smakoszy. Crick – jak nazywają swoje miasto miejscowi – ma co prawda Green Man Festival, jeden z najprężniej rozwijających się przeglądów folkowych w Wielkiej Brytanii, ale to impreza, mimo wszystko, dość niszowa.

(Gruff Rhys to przykład walijskiego artysty, jakiego można spotkać na festiwalu)

Tym co wyróżnia Crickhowell jest ledwie uchwytny czar typowego walijskiego market town. Być może prowincjonalnego, ale wolnego od kompleksów. Gdzie czas płynie leniwie jak szeroka i płytka Usk River, a czasami, gdzieś w zakamarkach bocznych uliczek, zupełnie się zatrzymał.

Crickhowell Bridge

Od strony Mynydd Llangatwg i okrutnego “Samotnego Pasterza”, do Crick wjeżdża się przez ponad trzystuletni kamienny most przerzucony nad rzeką Usk – jeden z najdłuższych kamiennych mostów w Walii. “Czary” zaczynają się już tu. Oglądany od strony miasta, most ma trzynaście przęseł, ale jeśli spogląda się na niego z drugiego brzegu rzeki, już tylko dwanaście. Zjawisko to można wygodnie obserwować z ogródka pubu Bridge End. Wiekowy zajazd, w którym kiedyś pobierano opłaty za korzystanie z mostu, słynie w okolicy z, nieziemskich rzecz jasna, dań wegetariańskich.

Crickhowell Bridge

Spod Bridge End, zabudowana ciasno kolorowymi domami Bridge Street, pnie się stromo w górę do centrum miasteczka, gdzie rozgałęzia się na High Street – główną ulicę Crick – i wąski zaułek prowadzący na wzgórze zamkowe.

Crickhowell Castle

Ruiny Crickhowell Castle – to sprawka wspominanego już Owaina Glyndwr i jego kompanii, co w tych stronach nie dziwi – raczej nie imponują, ale warto pamiętać, że kiedyś była to zupełnie przyzwoita twierdza. Pod koniec trzynastego wieku, w miejsce starego, ziemno-drewnianego fortu, wybudowało ją małżeństwo królewskich stronników Sybil Tuberville i Sir Grimbold Pauncefote. Para najwyraźniej dobrana i kochająca się, bo kiedy Sir Grimbold cały i zdrów wrócił z jednej z krucjat, Lady Sybil z radości i w podzięce, ufundowała miasteczku kościół. Siedemset lat później, szpiczasta wieża Saint Edmund’s Church stojącego kilka ulic od zamku, stanowi punkt orientacyjny miasta, w którym nie można się zgubić.

Uliczki Crickhowell

Warto za to na chwilę zapomnieć się w sklepach przy High Street i sąsiednich uliczkach. Starych rodzinnych biznesach: cukierniach, warzywniakach i sklepach-rupieciarniach pachnących strychem dziadków, które powoli znikają z krajobrazu większych miast. Nie tylko zresztą w Wielkiej Brytanii. Mniej nostalgicznych gości, ofertą skusić powinny sklepy ze sprzętem outdoorowym. W końcu Crickhowell wciśnięte jest pomiędzy Black Mountains a Brecon Beacons – porządne buty i wodoodporna kurtka mogą się przydać.

Uliczki Crickhowell

Można też wpaść gdzieś na filiżankę kawy albo kufel real ale – produkowanego na miejscu tradycyjnego piwa. Bo Crick trzeba cieszyć się powoli. Trudno mówić o zwiedzaniu. Po prostu się tu jest i… chciałoby się zostać jeszcze chwilę.

A trochę marginesie, skoro jesteśmy w górach… Niewielu zapewne wie, że najsłynniejszym synem Crickhowell jest Sir George Everest. Kartograf i geodeta, który użyczył nazwiska górze-wszystkich-gór, przyszedł na świat w 1798 roku w niewielkiej, stojącej do dziś posiadłości Gwern-vale, na przedmieściach Crick. Może to właśnie oglądane codziennie z okna wzgórza Black Mountains zainspirowały młodego Georga do wyboru takiej a nie innej ścieżki kariery?

Fort zdobyty!

W panoramie Czarnych Gór oglądanej z Crickhowell, pierwszy plan zajmuje wyrastająca na 451 metrów – czyli mniej więcej czterysta ponad miasteczko – Tabel Mountain. Na jej płaskim szczycie znaleźć można pozostałości Crug Hywel – Fortu Hywela, od którego nazwę zapożyczyło.

Crug Hywel

Hywel, rządzący w dziesiątym wieku, był jednym z pierwszych walijskich wodzów, którego autorytet uznawano w prawie całym kraju. Jego niespełnioną życiową misją było stworzenie jednolitego i silnego państwa. Udało mu się za to skodyfikować szereg zasad regulujących najróżniejsze aspekty ówczesnej rzeczywistości. Od stosunków feudalnych, przez prawa kobiet, aż po status kotów domowych. Kodeksy, znane jako “Prawo Walii”, obowiązywały jeszcze wiele stuleci po śmierci ich autora. A on sam przeszedł do historii jako Hywel Dda – Hywel Dobry.

Crug Hywel

Ale fort, choć nosi imię celtyckiego wodza, powstał prawdopodobnie co najmniej tysiąc lat wcześniej. Jest to jedna z najlepiej zachowanych osad z epoki żelaza, z wyraźnie widocznymi wysokimi wałami i kamiennymi umocnieniami.

Crug Hywel

Zdecydowanie większe wrażenie, szczególnie na tych mniej zainteresowanych (pre)historią, robią jednak widoki jakie rozciągają się z Crug Hywel. Jak na dłoni widać stąd Crick i kilka mniejszych osad Doliny Usk, a dalej kolejne pasma Brecon Beacons National Park.

Crug Hywel i Sugar Loaf

Z drugiej strony, na wschodzie, majestatycznie wznosi się do złudzenia przypominający wulkan Sugar Loaf. Ledwie dostrzegalne kilka dachów u jego stóp to Llangenny – prastara, sympatyczna wioska przyklejona do brzegów Grwyne Fawr. Choć dziś mieszka tu niespełna sto osób, w jej centrum stoi całkiem spory średniowieczny kościół poświęcony celtyckiemu świętemu imieniem Ceneu. Dwa kroki dalej, przy starym moście, spragnionych i głodnych wędrowców czeka cieszący się dobrą opinią zajazd The Dragon’s Head Inn. Błotnistą ścieżką wzdłuż rzeki można stąd dojść do “Ołtarza Druidów” – Druid’s Altar – półtorametrowego megalitu, kolejnej pamiątki po prehistorycznych mieszkańcach tych stron.

Llanbedr w cieniu Sugar Loaf

Trochę bliżej, wśród pól i żywopłotów wyznaczających górskie drogi i miedze, widać kamienną wieżę kościoła Świętego Piotra w Llanbedr. Tu zaczyna się najkrótszy, ale forsowny szlak na Table Mountain i dalej, na siedemsetmetrowy Pen Cerrig-Calch, Mynydd Llysiau, aż po Waun Fach – sam czubek Black Mountains. Z Llanbedr warto też wybrać się w górę rzeki Grwyne Fechan. Do jej bezludnej i nie mniej malowniczej niż siostrzana Grwyne Fawr doliny.

Dzikie konie na zboczach Pen Cerrig-Calch

Z samego fortu też odchodzi kilka szlaków. Jeden z nich, wąska owcza ścieżka wśród wrzosów i skalnych rumowisk na zboczu Pen Cerrig-Calch, prowadzi dwa-trzy kilometry na zachód do Cwm Mawr. Stąd, z niewielkiego urwiska, doskonale widać kolejną perłę zagubioną w Czarnych Górach – Tretower.

Woodstock for the mind

Spośród “wrót” Czarnych Gór – to obowiązkowy przydomek wszystkich okolicznych miasteczek – na bardzo dobry początek zdecydowanie najlepiej wybrać Hay-on-Wye. To maleńkie graniczne miasteczko przyklejone do łagodnych zboczy doliny rzeki Wye jest doskonałym przykładem tego, jak na dobrym pomyśle i niezwykłym uporze zbudować kapitał i prawdziwą lokalną wspólnotę.

Hay-on-WyeZanim jednak w Hay zapanowała ogólna sielanka, jak to na Pograniczu, bywało tu burzliwie. Miasteczko regularnie palono i plądrowano. Nie oszczędzali go ani walijscy patrioci, ani chciwi pograniczni lordowie, ani angielscy władcy. Gdy w końcu nastał pokój, w Hay na dobre zadomowił się marazm, przerywany jedynie cotygodniowym targiem i wizytami dżentelmenów w cylindrach i dam z parasolami, którzy na szerokim brzegu River Wye urządzali sobie pikniki podczas, modnych swego czasu, rzecznych wycieczek.Y Gelli, jak z walijska nazywa się Hay-on-Wye (i co brzmi zdecydowanie bardziej zagadkowo niż wygląda w druku!), ze swoimi wąskimi i krętymi uliczkami zabudowanymi domami wyciętymi z kolorowych bajek, przyrosło o niewielkiego wzgórza zamkowego. Podobnie jak miasteczko, Hay Castle nie miał szczęścia. Wybudowany około 1200. roku przez Williama de Breos II, już w 1216 roku został zniszczony przez króla Jana, a gospodarz ratował się ucieczką do Francji.

William uchodził za jeden z najbardziej parszywych charakterów swojej epoki, co tłumaczy królewską zawziętość. Ta jednak blednie przy uporze lordowskiej małżonki Maud de St. Valery – znanej też jako Moll Wallbee – która, zgodnie z legendą, odbudowała zamek w ciągu jednej nocy, dźwigając kamienie w fartuchu. Być może to tak bardzo rozsierdziło króla Jana, że – wspominając inną, nieco mniej romantyczną legendę – zagłodził Maud i jej najstarszego syna, zamurowując ich żywcem w murach Windsoru. Jak było naprawdę, nie wie nikt. Wiadomo za to, że niedługo później, zamek podpalił książę Llywelyn ap Gruffydd.

Hay Castle

Dwieście lat później, zubożałe miasteczko i podupadły zamek, strawił pożar ostatniego wielkiego powstania Walijczyków prowadzonych przez Owaina Glyndwr.

Kolejne dwa wieki później, wykorzystując ruiny normańskiej warowni, wzniesiono szlachecki dwór. Ale i ten miał pecha. I do pożarów, i do właścicieli. Aż do początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy zrujnowany zamek kupił Richard Booth. Odtąd nic już nie było takie jak dawniej…

Zielono mi!

Booth przyjechał na prowincję z niezwykłą i, mówiąc delikatnie, ekscentryczną wizją stworzenia miasteczka antykwariatów. Albo raczej książkowych secondhandów, żeby pozbyć się ekskluzywnych skojarzeń. Jego pierwsza księgarnia – otwarta w 1961 roku – szybko wyrosła na największy tego typu sklep w Europie.

Zachęceni sukcesem Richarda, do miasteczka zaczęli ściągać kolejni antykwariusze i bukiniści, co zaowocowało przemianą Hay w osobliwe “Miasto Książek” – Town of Books. Dziś, po pół wieku, w niespełna dwutysięcznym miasteczku działa około trzydziestu księgarni. I, bynajmniej!, nie mówimy o małych przytulnych sklepikach, choć i takie oczywiście się tu znajdą. W Hay dla książek przeznaczono całe domy – w kilku z nich handluje się od piwnic po strych – kino i częściowo wyremontowany zamek. Według tylko pobieżnych szacunków, każdego dnia na poszukiwaczy skarbów czeka przeszło milion (!!!) książek. Na każdy niemal temat: od dadaizmu po fizykę jądrową, i na każdą kieszeń: od trzydziestu pensów wrzucanych do tak zwanych honesty boxes, do tysięcy funtów za rzadkie starodruki.

hay003

Sukces jakim okazało się “Miasto Książek” najwyraźniej nie w pełni usatysfakcjonował Richarda Bootha. Marzył o czymś jeszcze większym. I sobie wymarzył. Pierwszego kwietnia 1977 roku ogłosił powstanie niezależnego Królestwa Hay. Siebie oczywiście osadzając na tronie. Choć był to tylko primaaprilisowy żart, król Richard wciąż cieszy się niekwestionowanym autorytetem wśród “poddanych”, służy radą, rozdaje tytuły szlacheckie, wymyśla coraz to nowe sposoby rozwoju i promocji swojego małego królestwa, a w wolnych od monarszych obowiązków chwilach pisuje pamflety ośmieszające państwową biurokrację.

Gdyby ktoś chciał zobaczyć władcę książkowego królestwa z bliska, niech zajrzy do zamkowego antykwariatu. Starszy dżentelmen w pogniecionej marynarce, przysypany stertą papierów, to właśnie on.

Haj w Hay

W naturalny sposób, przesiąknięta zapachem farby drukarskiej i kurzu atmosfera Hay-on-Wye przyciąga intelektualną śmietankę Wielkiej Brytanii (i nie tylko). By stworzyć dla nich platformę wymiany myśli, w 1988 roku powołano do życia Hay Festival. Literacka w założeniu impreza, z czasem ewoluowała w niezwykłą, dziesięciodniową kulturalną ucztę pisarzy, polityków, dziennikarzy, wydawców, artystów sztuk wszelkich i, rzecz jasna, niecodziennej publiczności.

Według New York Timesa, to “najbardziej prestiżowy festiwal anglojęzycznego świata”. Bill Clinton natomiast, który był gościem jednej z edycji Hay Festival, określił go jako “Woodstock dla umysłu”. Czy trzeba jeszcze coś dodawać? Może jedną rzecz.

Od lat w programie festiwalu, obok prelekcji, dyskusji, wystaw i koncertów, figurują piesze rajdy po okolicy. Choć trudno w to uwierzyć, bilety na nie znikają w pierwszej kolejności! Już na kilka miesięcy przed rozpoczęciem imprezy. Skąd to niezwykłe zainteresowanie? Odpowiedzi nie trzeba szukać daleko. W zasadzie, wystarczy ruszyć się dwa kroki za miasto.


The Three Castles – Grosmont Castle

Choć od przeszło pięciuset lat stoją w ruinie, Trzy Zamki wciąż przypominają burzliwe dzieje walijsko-angielskiego Pogranicza. Wrośnięte w łagodny krajobraz wschodniego Monmouthshire, opowiadają o podboju, nietrwałych fortunach, królach, baronach i czasach, gdy tylko grube mury kamiennych twierdz dawały namiastkę poczucia bezpieczeństwa.

Trzy Zamki, czyli Pogranicze w ogniu

Żyzne niziny południowo-wschodniej Walii od wieków stanowiły łakomy kąsek dla każdego, kto rządził Wielką Brytanią. Tu chętnie osiedlili się pierwsi mieszkańcy Wysp, wyparci z czasem przez Celtów, których z kolei spacyfikowali Rzymianie. I w tym kierunku ruszyła ekspansja Normanów, którzy po zwycięstwie pod Hastings w 1066 roku, zaczęli podporządkowywać sobie Brytanię. Problem w tym, że tę urodzajną krainę od Anglii oddziela trudna do przebycia naturalna granica. Z jednej strony, od północy, wyrastają Czarne Góry, w owych czasach porośnięte jeszcze gęstymi dębowymi lasami. Na południu zaś, w swojej głębokiej dolinie o klifowych ścianach, wije się rzeka Wye. Jedynie wąski przesmyk niewielkich wzgórz pomiędzy dzisiejszymi miasteczkami Monmouth i Abergavenny łączy “ogrody Gwent” z resztą świata. Kto go kontrolował – mógł panować nad Południową Walią.

Panorama PograniczaDoskonale wiedział o tym William FitzOsbern (fitz Osbern), jeden z najbliższych stronników Wilhelma Zdobywcy i earl ówczesnego Herefordshire, któremu powierzono zadanie rozszerzenia nowego królestwa na zachód. Prawdopodobnie to właśnie on wpadł na pomysł, by w promieniu zaledwie kilku kilometrów zbudować trzy forty strzegące newralgicznego przesmyku. Tak zaczęła się historia The Three Castles – Trzech Zamków: Grosmont, Skenfrith i White – odtąd zawsze już wymienianych jednym tchem.Trzy Zamki

Po pierwszej fali podboju, na mniej więcej sto lat na Pograniczu zapanował spokój. Tyle czasu potrzebowali Walijczycy, żeby w końcu przestać rywalizować o władzę w swoich małych księstwach, pozbierać się do kupy i z dziką siłą ruszyć na okupantów. Zaczęli od spalenia zamku w Abergavenny i zabicia szeryfa Hereford wizytującego graniczne garnizony. Anglicy (czy raczej wciąż jeszcze Normanowie?), którzy na tych ziemiach stanowili zdecydowaną mniejszość, postanowili się “okopać”. W 1201 roku, król Jan podarował Trzy Zamki swojemu zaufanemu człowiekowi, hrabiemu Hubertowi de Burgh, a ten przez prawie czterdzieści lat budował, przerabiał i dostosowywał je tak do obrony, jak i do mieszkania.

Grosmont Castle – Oczko w głowie hrabiego de Burgh’a

Chociaż de Burgh miał kilkanaście zamków, a jego posiadłości rozrzucone były po dwudziestu siedmiu hrabstwach królestwa, wyraźnie faworyzował Trzy Zamki. Szczególnym zaś uczuciem darzył Grosmont. Na miejscu drewniano-ziemnego fortu pamiętającego czasy podboju, wybudował kamienne apartamenty z wydzieloną, luksusową jak na owe czasy, częścią mieszkalną, po czym… stracił zamek. I to w wyjątkowo nieprzyjemnych okolicznościach! Pod koniec 1203 roku, hrabia Hubert, dzielny rycerz, ruszył na wojnę do Francji bić się za swojego króla. Dowodził zamkiem Château de Chinon, podczas trwającego rok oblężenia. Pech chciał, że trafił do niewoli. Na całe dwa lata. W tym czasie, król Jan… oddał The Three Castles Williamowi de Barose, znanemu z niepohamowanej chciwości lordowi Abergavenny. Pikanterii sprawie dodawał fakt, że obaj szlachcice, mówiąc delikatnie, nie przepadali za sobą.Zamek GrosmontFortuna kołem się jednak toczy. Po powrocie z niewoli, de Burgh nie tylko szybko odzyskał wpływy i pozycję, ale awansował na stanowisko justicar’a – pozycję, której dziś odpowiadałby premier rządu. Dodatkowo, w 1216 roku, zwycięską obroną zamku Dover przed Francuzami prawdopodobnie uratował Anglię przed podporządkowaniem sąsiadowi z kontynentu. Nie mogło stać się inaczej i wkrótce Trzy Zamki wróciły do hrabiego.

Zamek GrosmontZ lat wojaczki, oprócz blizn i glorii zwycięzcy, de Bugh przywiózł też sporo wiedzy i doświadczeń, które teraz chciał wykorzystać w swoich zamkach. W Grosmont, drewnianą palisadę otaczającą dziedziniec zastąpił wysokim murem z blankami i trzema potężnymi wieżami na każdym rogu. Do zwodzonego mostu strzegącego wejścia, dobudował zaś dwupiętrową bramę. Ciekawostka: wszystkie trzy wieże miały głębokie piwnice, służące zapewne za magazyny, na wypadek długiego oblężenia. Najwyraźniej obrona Château de Chinon na długo zapadła hrabiemu w pamięci.

Ale nie głodem wzięto zamek. Ambicje Huberta de Burgh musiały przysparzać mu wielu wrogów, bo powoli tracił wpływy na dworze, aż w końcu, w 1239 roku, na dobre stracił wszystkie Trzy Zamki. Niemniej, można uznać, że praktycznie wszystko co przetrwało w Grosmont do dzisiejszych czasów, to efekt modernizacji de Burgh’a.

Zamek GrosmontKilka późniejszych, kosmetycznych zmian, głównie upiększających i ułatwiających codzienne życie w zamku, to zasługa kolejnych właścicieli Grosmont – rodziny Lancaster. W 1254 roku król Henryk III, oddał Trzy Zamki, wraz ze wszystkimi walijskimi posiadłościami, swojemu najstarszemu synowi Edwardowi. Temu, który ostatecznie podporządkował Walię Londynowi, otaczając ją pierścieniem kamiennych twierdz, a który do historii przeszedł jako “młot na Szkotów” (niezbyt przychylnie sportretował go Mel Gibson w swojej superprodukcji Braveheart). Edward nie cieszył się nimi jednak zbyt długo. Nabrał trochę doświadczenia, po czym wybrał się na wyprawę krzyżową do Ziemi Świętej i wrócił z niej już jako król Anglii. The Three Castles przypadły jego młodszemu bratu Edmundowi, hrabiemu Lancaster.

Lancasterowie urzędowali w Grosmont przez kolejne sto lat. Do istniejących apartamentów, w miejsce jednej z wież, dobudowali kolejne, po których do dziś pozostały tylko fundamenty i… imponujący, ozdobny komin. Wzmocnili i unowocześnili też lekko obronę zamku, ale nie były to zmiany znaczące. Na Pograniczu zapanował spokój, więc nie było szczególnej potrzeby, by szykować się na wojnę. Grosmont stał się bardziej lordowską rezydencją niż fortecą. W dodatku rezydencją prowincjonalną, oddaloną od świata wielkiej polityki. Z czasem, coraz rzadziej odwiedzany, zamek zaczął popadać w zapomnienie.

GrosmontPo raz ostatni na kartach historii Grosmont pojawia się na początku piętnastego wieku. W 1404 roku bezskutecznie oblegali go powstańcy Owaina Glyndŵr walczący o uwolnienie Walii spod angielskiego panowania. Rok później zamek próbował zdobyć syn Owaina, Gruffyd, ale i jemu się nie powiodło. Swoją drogą, skoro walijskim insurgentom udało się zdobyć potężne edwardiańskie fortece w Harlech i Aberystwyth, a spod Grosmont odjeżdżali ze spuszczonymi głowami, duch Huberta de Burgh musiał w zaświatach pękać z dumy.

Pękać, niestety, zaczęły też zamkowe mury. Po incydencie z Walijczykami, Grosmont Castle opustoszał na zawsze. Powoli stawał się romantyczną ruiną, miejscem schadzek i składem materiałów budowlanych dla mieszkańców miasteczka, które przez stulecia rozwijało w jego bezpiecznym cieniu. Miejscowe legendy mówią nawet, że w średniowieczu, w całej Południowej Walii, z Grosmont równać mogły się jedynie Abergavenny i Carmarthen. Gdy jednak walijscy powstańcy nie mogli zdobyć zamku – spalili miasto. Według księcia Henryka – późniejszego króla Henryka V – który na czele angielskiego wojska ruszył z Hereford na odsiecz Grosmont, spłonąć mogło nawet sto domów. To prawdopodobnie więcej niż stoi ich dziś w uroczej i cichej wsi, jaką się stało.

Dawny ratusz w GrosmontWsi z jednym jedynym sklepem, w którym obok węgla w workach i proszku do prania, można kupić swojską kaszankę, ciastka pieczone przez sąsiadkę i cały zastaw książek o Trzech Zamkach. Da się też stąd wysłać pocztówki z pozdrowieniami (koniecznie z zamkiem, albo okolicznymi krajobrazami!), bo w sklepie wydzielono miniaturową pocztę z zupełnie osobnym okienkiem. Dwa kroki dalej, pub The Angel Inn, zaprasza na przekąski i lokalne napitki. W dawnym, zbudowanym w 1832 roku ratuszu (chociaż to trochę duże słowo), tuż obok pubu, urządzono niewielki, otwarty punkt informacji turystycznej, gdzie można zapoznać się z trasami okolicznych szlaków i najciekawszymi atrakcjami Pogranicza. A gdy wszystkie ziemskie sprawy zostaną już załatwione, warto zajrzeć na chwilę do kościoła Świętego Mikołaja z Miry.

Saint Nicholas' ChurchSaint Nicholas Church to jeszcze jedna, obok zamku, pamiątka po dawnej świetności Grosmont. Duży, zdecydowanie zbyt duży, jak na wiejską parafię kościół wybudowano za czasów hrabiego de Burgha dla potrzeb zamkowego garnizonu. Ośmioboczna wieża i kilka mniejszych dodatków, to zasługa Edmunda Crouchbacka – hrabiego Lancaster, który w drugiej połowie trzynastego wieku przebudował kościół specjalnie dla swojej matki, pobożnej królowej Eleonory Prowansalskiej.

W środku uwagę zwraca przede wszystkim ogromna nawa ze stropem wspartym na dwóch rzędach arkadowych łuków. Oddzielona od reszty kościoła – wykorzystywanej do ceremonii religijnych – odznaczająca się podobno fantastyczną akustyką, służy dziś mieszkańcom Grosmont jako miejsce spotkań. Tu organizuje się wiejskie festyny dożynkowe (tak, tak, to nie tylko polska domena!), imprezy charytatywne i wszelkie zebrania lokalnej społeczności.

Kościół Świętego Mikołaja z Miry w Grosmont

Grosmont to też doskonałe miejsce dla tych, którzy uprawiają, coraz ostatnio popularniejszy, setjetting, czyli podróże szlakiem planów filmowych. W 2006 roku, ekipa Garetha Lewisa nakręciła tu bardzo przyzwoitą komedię kryminalną The Baker. W roli tytułowego piekarza (uwaga! pozory mylą!) wystąpił brat reżysera – Damian Lewis, znany przede wszystkim z roli majora Wintersa w serialu Kompania Braci. Klimat filmu tworzą jednak głównie aktorzy drugo- i trzecioplanowi, jak choćby Dyfan Dwyfor, Gwenno Dafydd czy Rhodri Meilir. Dziwacznie brzmiące nazwiska gwarantują powiew świeżości, genialny (!!!) południowo-walijski akcent i masę zabawy.