Category Archives: walia na nogach

Kamieniołom Herberta

Herbert’s Quarry znajduje się w Black Mountain, w zachodniej części Brecon Beacons. Najbliższe miasteczko to Brynamman, większe Neath, droga dojazdowa A4069. Najbliższy kod pocztowy: SA19 9PA.

Walia jest usiana pamiątkami po swojej industrialnej przeszłości. Zielony krajobraz, którym cieszymy oczy dzisiaj, jeszcze 50 lat temu wyglądał zupełnie inaczej. Dymy z kominów, czarne hałdy kopalniane i hałas wszechobecnych pociągów towarowych kształtowały życie w kraju; to było trudne życie, wymagające.

Herbert’s quarry to nieczynny kamieniołom, w którym przez setki lat wydobywano i wypalano wapń. Ostatecznie zamknięto go w latach 50-tych ubiegłego wieku. Wyobraź sobie tę pracę – deszcz nie deszcz, pracujesz po 10-12 godzin dziennie, 6 dni w tygodniu, w ciągłym hałasie, pokryty białym pyłem, który wchodzi ci do ust, oczu, płuc, bez urlopu i płatnych chorobowych, bez emerytury. Tak to wyglądało niemal do początków XX wieku.

Dzisiaj to miejsce jest niezwykle spokojne; jedynie świszczący między skałami wiatr zakłóca ciszę. Stojące tu i ówdzie piece  do wypalania wapna (kilns) z różnych stuleci, tajemnicze drzwi wiodące do wnętrza kamieniołomu oraz pozostałości budynków wpisują się całkiem ładnie w malowniczy choć surowy krajobraz Black Mountain.

Są przynajmniej dwa bezpłatne parkingi przy drodze. Przez kamieniołom biegnie kilka szlaków, ale można równie dobrze po prostu się pokręcić po okolicy. Warto podejść bliżej do widocznego w oddali wodospadu, bo to czego tam nie widać to ukryty kanion z rzeką spadającą kaskadami w dół. 

Półwysep Gower mniej znany – dzikie plaże

Półwysep Gower (na zachód od Swansea) słynie z szerokich, majestatycznych plaż z delikatnym piaskiem i wydmami przypominającymi te nadbałtyckie; niektóre z nich, np. słynna Rhossili z powodzeniem mogą występować na okładkach folderów turystycznych.

My dzisiaj jednak zapraszamy na spotkanie z dwiema niedużymi dzikimi plażami, które nie tylko ucieszą oko, ale również pozwolą nam uciec od tłumów – zwłaszcza w letnie weekendy. Plaże znajdują się niedaleko od siebie i łączy je przyjemna, niespecjalnie trudna klifowa ścieżka.

Kierujemy się na Rhossili, i w okolicy miejscowości Pitton skręcamy w wąska drogę oznaczoną ‘Mewslade Bay’ do prywatnego parkingu. Parking posiada tzw. honesty box w kształcie sporego Minionka, do którego należy wrzucić opłatę parkingową w wysokości £3. Teren na którym się znajdujemy należy do farmy, której właściciel udostępnia przejście odwiedzającym. Pamiętajmy, żeby z uwagi na owce i inne zwierzęta hodowlane zamykać za sobą bramki i trzymać psy na smyczy. Kod pocztowy dla tej okolicy: SA3 1PH.

This slideshow requires JavaScript.

Właściwie obojętne, do której plaży pójdziemy najpierw. Do Mewslade prowadzi ścieżka wskazywana przez nieduży znak umiejscowiony przy żywopłocie zaraz przy zabudowaniach. Biegnie częściowo przez las, przechodząc w bardziej przestrzenny teren z imponującymi formacjami skalnymi. Zejście do samej plaży przypomina niewielki kamienisty kanion, ale nie jest trudne. Plaża jest nieduża, ale bardzo ładna. Ma klifową budowę – pełno tu ‘poszarpanych’ strzelistych skał i małych zacisznych jaskiń, w których można się np. schować przed deszczem i wiatrem, czy nawet rozłożyć koc. Sama zatoczka jest dość popularna wśród surferów.

This slideshow requires JavaScript.

Wracamy tą sama drogą, mniej-więcej w 1/3 wchodzimy na klifową ścieżkę wiodącą w lewo i do góry. Będą drogowskazy. Dochodzimy do tzw. Thurba Head, czyli jakby naturalnej klifowej platformy widokowej, z której możemy m.in. podziwiać z prawej strony panoramę Mewslade. Patrząc w lewo zobaczymy dość efektowny pas wybrzeża, który przy odpływie zmienia się w rozległą skalistą plażę o niemal księżycowym charakterze.

This slideshow requires JavaScript.

Idziemy dalej ścieżką, która po chwili schodzi w dół do niewielkiego rozstaju dróg, skąd kierujemy się wąską ścieżynką w dół do drugiej plaży – Ramsgrove. Jest to nieduża, głównie skalista plaża otoczona skałami i efektownymi klifami. Posiada mnóstwo oczek wodnych z często dość ciepłą wodą, w których można sobie pobrodzić. Raczej trudno tu o tradycyjne plażowanie, ale spragniony zen-relaksu gość bez problemu znajdzie kawałek skały żeby sobie na niej przysiąść i popatrzeć tęsknie w horyzont. Widziałam osoby z własnymi krzesłami kempingowymi, co jest wcale niegłupim rozwiązaniem.

This slideshow requires JavaScript.

Wracamy z plaży ścieżką do góry, przez drewniane bramki  i podążamy dalej wzdłuż ogrodzenia w kierunku parkingu.

Spacer możemy oczywiście wykonać w odwrotnym kierunku.

mapka.png

Dobrym pomysłem są buty na grubszej podeszwie. Warto również pamiętać o tym, że to dość wietrzne wybrzeże.

Plaża Cefn Sidan (Pembrey) i Pembrey Country Park

Plaża w Pembrey

Walia jest na drugim miejscu pod względem wielkości pływów na świecie. Oznacza to przede wszystkim, że dwa razy na dobę odpływ odsłania niemal niekończące się kilometry plaż, a następnie za kilka godzin przypływ zakrywa je niemal do ostatniego ziarenka piasku. To zjawisko nie przestaje mnie zachwycać.

Ten spektakularny spektakl natury można podziwiać m.in. na jednej z najpopularniejszych plażMapka południowej Walii: Cefn Sidan, znanej również jako Pembrey, lub Pen-bre w wersji walijskiej. Znajduje się ona pomiędzy Llanelli i Kidwelly (Carmarthenshire).

Wiele przemawia na korzyść tej plaży. Np. jej rozmiar – prawie 13 km długości, co daje możliwość prawie niekończących się spacerów z gwarancją znalezienia dla siebie odludnego zakątka (szczególnie istotne, jeśli się jest np. naturystą). Również jakość piasku – ziarenka są tak drobne, że ma się niemal wrażenie przesiewania przez palce jedwabiu. To, że z uwagi na rozległe płycizny, woda morska przychodząca i odchodząca z pływami nagrzewa się tu szybciej niż w innych miejscach. Wydmy, które kojarzą się przyjemnie z wybrzeżem Bałtyku.

No i wraki. Szkielety statków, które zakończyły swój żywot na mieliznach Pembrey, często wraz z załogami i pasażerami. Takimi, jak 12-letnia Adeline Coquelin, siostrzenica Józefiny, żony Napoleona Bonaparte, której niespodziewanie krótkie życie zakończyło się na tej plaży w 1828 roku. Jest pochowana na lokalnym cmentarzu. Ta informacja, przynajmniej w moim przypadku, dodała tym powrastanym w piasek wrakom bardziej realnego, emocjonalnego i ludzkiego wymiaru.

This slideshow requires JavaScript.

To nie jest plaża o dramatycznej urodzie, jaką odznaczają się np. niektóre plaże klifowe, ale ta niemal nieskończona przestrzeń, łagodne kolory, jedwabisty piasek i błyszczące morze z pewnością pozwalają się łagodnie zrelaksować.

To również idealne miejsce dla wielbicieli sportów typu deska na kółkach i żagiel, albo bolid i latawiec.  Można tu rozwijać całkiem niezłe prędkości i jednocześnie nie martwić się przesadnie o kolizje.

This slideshow requires JavaScript.

Najłatwiej dostać się do plaży przez Pembrey Country Park. Kod pocztowy dla nawigacji: SA16 0EJ. Parking całodniowy kosztuje tu 5f, przy wjeździe na teren parku robione jest zdjęcie numeru rejestracyjnego samochodu, a parking opłaca się przed samym wyjazdem w automacie.

Sam park jest bardzo przyjemny, ładnie zagospodarowany, ma część kempingową dla namiotów i caravanów, i różne atrakcje gównie dla dzieci, np. kolejkę wąskotorową, czy suchy stok narciarski. Są tu również dwie kafeje i całkiem rozsądna ilość vanów z lodami. W parku można sobie rozłożyć leżaczki, zrobić grilla, pojeździć na rowerze, pospacerować po lesie i ogólnie spędzić miło czas.

This slideshow requires JavaScript.

Stronka Parku tutaj

Eryri (Snowdonia) dla każdego: spacer wokół jeziora Llyn Idwal

Górski park narodowy Eryri (Snowdonia) ma coś dla każdego – pięknymi widokami i dziką przyrodą mogą się tu cieszyć nawet osoby niespecjalnie wysportowane.

Przykładem niewymagającego, a bardzo malowniczego szlaku dla każdego jest ścieżka wiodąca dookoła polodowcowego jeziora Llyn Idwal, położonego w północnej Llyn Idwalczęści parku, nieco na wschód od znanej miejscowości Llanberis.

Spacer rozpoczyna się i kończy przy Ogwen Cottage Ranger Base, położonej przy drodze A5 naprzeciwko jeziora Llyn Ogwen. Jest tam płatny parking, ale można również parkować za darmo na ulicy.

Oprócz eleganckiej tafli jeziora, olbrzymich, luźno porozrzucanych po całej dolinie kamieni narzutowych, czy rwących strumieni można tu podziwiać m.in. słynne wierzchołki Tryfan oraz Glyderau, czyli Glyder Fawr i mniejszy Glyder Fach. Są trudniejsze do zdobycia niż popularny Yr Wyddfa (Snowdon), głównie z uwagi na dość wymagające formacje skalne, i w związku z tym przyciągają głównie osoby wysportowane i bardziej doświadczone w obcowaniu z górami.

Warto wspomnieć, że dolina Idwal (Cwm Idwal) została pierwszym walijskim rezerwatem przyrody, nie tylko ze względu na swoją urodę, ale głównie ze względu na rzadkie okazy flory alpejskiej spotykane w wyższych partiach gór. Później weszła w skład parku narodowego.

Sama nazwa Idwal pochodzi od imienia syna walijskiego księcia, który według jednych źródeł został utopiony w jeziorze przez wrogów swego ojca, a według innych skremowany na jego brzegu po śmierci w bitwie.

To piękne miejsce, i zdecydowanie warto spędzić tam kilka godzin.

Kod pocztowy dla nawigacji: LL57 3LZ.

This slideshow requires JavaScript.

Wales Coast Path

Wales Coast Path (Llwybr Arfordir Cymru)

WCP-Round

Wales Coast Path to nazwa ścieżki biegnącej wzdłuż całego walijskiego wybrzeża, od Chepstow na południu do Queensferry na północy. Połączyła ze sobą mnóstwo pomniejszych lokalnych ścieżek, a poprzez zastosowanie w niektórych miejscach różnych ułatwień uczyniła znaczną część wybrzeża przyjazną ludziom w każdym wieku i o różnej sprawności ruchowej. To jak dotąd podobno nadal jedyna taka ścieżka na świecie. Oficjalnie otwarto ją w maju 2012 r.

Cała trasa liczy sobie 870 mil (1400 km).

Są oczywiście zapaleńcy, którzy biorą trzy tygodnie urlopu, plecak, namiot oraz upartą wiarę w dobrą walijską pogodę i po prostu idą… ale nie jest to wcale konieczne, chyba, że ktoś szuka prawdziwego wyzwania. Większość użytkowników wybiera fragmenty ścieżki, które mogą pokonać w kilka godzin; niektórzy korzystają z pomocy znajomych, którzy podrzucają ich na początek trasy i odbierają na końcu. Jeszcze inni korzystają z oferty włóczęgi zorganizowanej – są firmy, które zabukują zakwaterowanie w odległościach dostosowanych do kondycji idącego, i dowiozą codziennie bagaż na nowe miejsce, co jest pomysłem niegłupim, jeśli ktoś nie widzi się pomykającego 20 km dziennie z 15-kilowym plecakiem.

Jakkolwiek zechcecie podejść do eksploracji WCP – będzie warto.

Fragmenty ścieżki można pokonać na rowerze. Osoby na wózkach również mogą korzystać z niektórych fragmentów, ale poruszanie się wózkiem po wąskich klifowych ścieżynkach, często o znacznej różnicy poziomów jest niestety raczej niemożliwe.

Oficjalna strona WCP

Zapraszamy do galerii naszych zdjęć z WCP.

 

This slideshow requires JavaScript.

Walia na 1 dzień: Cardigan Bay. Opcja 1: New Quay i Mwnt

6

Zatoka Cardigan to największa zatoka w kraju, otula niemal całe zachodnie wybrzeże. Jest bez wątpienia jedną z głównych atrakcji Walii nie tylko z uwagi na swoją wyjątkową malowniczość, ale także ze względu na bogactwo fauny morskiej. To właśnie tu można najczęściej zobaczyć delfiny i foki.

Propozycja na 1 dzień: malownicza portowa miejscowość New Quay (czyt. nju ki, nie mylić z Newquai w Kornwalii) oraz strzeliste klify i zatoczka Mwnt, (czyt. munt), ukryty skarb tej okolicy. Ukryty m.in. dlatego, że nie jest szczególnie rozpowszechniany w  informatorach turystycznych; leży na uboczu, a dojeżdża się do niego wąskimi krętymi country lanes, więc autobusy z wycieczkami raczej odpadają – na szczęście.

Mapka

New Quay zostało już szerzej opisane w innym poście, zachęcam do zerknięcia. Tutaj dodam tylko, że warto sobie w nim spędzić pół dnia spacerując, jedząc rybę z frytkami, wystawiając twarz do słońca w porcie i obserwując jak leniwy przypływ podnosi kolorowe kutry z piasku. Tutaj też organizowane są regularne rejsy dla poszukujących bliższego kontaktu z delfinami. Gwarancji sukcesu nigdy nie ma.. ale organizatorzy zapewniają, że szansa są spore. Trudno w sumie, żeby mówili co innego.. : )

Orientacyjny kod pocztowy wiodący do jednego z kilku parkingów: SA45 9PB. Można próbować parkować na ulicy, ale jest sporo zakazów, a poza tym czasem można nie znaleźć miejsca. Chyba nie warto tracić czasu na szukanie.  Dobra rada: bywa tam wietrznie, warto być na to przygotowanym. I jeszcze warto dodać, że lodziarnia w centrum produkuje również lody.. bez cukru, dozwolone nawet dla cukrzyków : )

 

This slideshow requires JavaScript.

 

Oddalone o jakieś pół godziny jazdy z NQ Mwnt to nie jest nawet miejscowość, to raczej lokalizacja. To głównie malownicza mini zatoka z plażą u stóp dość wysokiego klifu. Jest tam parking National Trust (płatny) oraz toalety. Nieco dalej mieści się Caravan Park i pole namiotowe. Warto się tam zatrzymać, jeśli ma się taką opcję. Obudzić się rano, wyjść z namiotu i wypić kawę w takich pięknych okolicznościach przyrody to jest bardzo fajna sprawa.

Główną niezwiązaną z samym krajobrazem atrakcją Mwnt jest malowniczo położony skromny biały kościółek z XIII w. z kilkoma nagrobkami wokół. Kościółek jest zwykle zamknięty, ale podobno można wziąć w nim ślub, gdyby ktoś zapragnął takiej romantycznej oprawy.

Mwnt jest też popularne wśród.. delfinów. Autorka tego wpisu miała przyjemność podziwiać ich ‘występy’ podczas oglądania zachodu słońca ze szczytu klifu. Morze było nadzwyczaj spokojne, kolory piękne, a cisza niemal absolutna. To było mocne przeżycie.

Mwnt leży na ścieżce Caredigion Coast Path, warto się nią przynajmniej kawałek przejść.

Kod pocztowy dla nawigacji: SA43 1QH.

 

This slideshow requires JavaScript.

 

 

Brecon Horseshoe

Jednym z najbardziej malowniczych szlaków Bannau Brycheiniog (Brecon Beacons) jest tzw. Podkowa Brekońska, czyli Brecon Horseshoe (Ridgeway Walk). 

Nie jest to raczej szlak dla osób zupełnie bez kondycji, ale też nie trzeba być szatanem fitnessu żeby sobie z nim poradzić. Na początku trasy czeka nas strome podejście kamienistą ścieżką, ale potem idzie się głównie łagodnymi grzbietami nie wymagającymi specjalnego wysiłku (z kilkoma nietrudnymi podejściami, np. na Pen Y Fan). Wymagający jest raczej sam dystans: cała ‘podkowa’ liczy 16 km, pokonuje się ją w 5-6 godzin, w zależności oczywiście od tempa i częstotliwości odpoczynków.

Trasa rozpoczyna się z parkingu Taf Fechan i tam też się kończy. Najbliższy kod pocztowy dla nawigacji: CF48 2UT, potem kawałek po znakach drogowych na Neuadd Resevoir. Parking jest bezpłatny i niestrzeżony. Neuadd Reservoir ze zdjęć poniżej już nie istnieje, Dwr Cymru (The Welsh Water) przebudowała ten krajobraz kilka lat temu; obecnie w miejscu jeziorka płynie rzeka. Po dojściu do rzeki i byłej tamy kierujemy się w lewo i wchodzimy pod górę, po czym podążamy za ścieżką wzdłuż krawędzi grzbietu.

Mniej więcej w połowie drogi dotrzemy na Corn Du, a następnie na Pen Y Fan, na którym dołączą do nas na chwilę tłumy zwykle wchodzące na ten szczyt od najbardziej znanej strony, czyli z parkingu przy Storey Arms. Ale Podkowa, ze względu na dystans i większy stopień trudności, nie jest przesadnie oblegana i często można mieć ją tylko dla siebie.

Schodzimy na drugą stronę doliny i wracamy ścieżką do parkingu.  Chętni mogą sobie podarować uprzednio jeszcze wizytę na wierzchołku Fan Y Big z jego słynną wystającą platformą skalną, na której wszyscy robią sobie zdjęcia.

Poniżej zapodajemy orientacyjną mapkę Ordnance Survey, która pokazuje całą trasę.

Przypominamy, że jesteśmy w sercu gór, więc należy bezwzględnie przygotować się na każdą pogodę, nawet jeśli na początku trasy świeci słońce. Na grzbietach, które są ‘łyse’ i nie oferują żadnego schronienia możemy być wystawieni na działanie silnego wiatru, warto się przed tym zabezpieczyć. Deszcz może przyjść nagle, znikąd. Ciuchy na ‘cebulkę’ i porządny but to podstawa.Pamiętajmy też o wodzie i przynajmniej jakiejś przekąsce. Szlak nie jest skomplikowany, ale na wszelki wypadek warto mieć pod ręką jakaś mapkę, chociażby taką jak ta powyżej, a nawet kompas, jeśli umiemy się nim obsłużyć.

This slideshow requires JavaScript.

Więcej info: https://www.nationaltrust.org.uk/brecon-beacons/trails/brecon-beacons-horseshoe-ridge-walk

1 dzień w Bannau Brycheiniog (Brecon Beacons): Neuadd Reservoir i mały szlak wodospadowy

Neuadd

Niedzielnym turystom park narodowy Bannau Brycheiniog (Brecon Beacons) kojarzy się najczęściej z najwyższym szczytem południowej Walii, Pen Y Fan (którego popularność wzrosła kosmicznie w ostatnich latach). Tymczasem park ma do zaoferowania o wiele więcej, jest bardzo różnorodny, a do tego posiada wiele zakamarków rzadziej uczęszczanych, a dostępnych właściwie każdemu niezależnie od kondycji. Niestety, z oczywistych względów spora część parku nie jest osiągalna dla osób poruszających się na wózkach.

Dziś zapraszamy na łatwą i przyjemną jednodniową wycieczkę z wodospadami, jeziorem i górskimi widokami w tle. Dorzucimy też kilka sugestii dla tych, którzy chcą się troszkę bardziej zmęczyć.

Jesteśmy mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Merthyr Tydfil a Talybont on Usk w środkowej części BB. Kliknij na mapki żeby je powiększyć.

Wycieczkę proponujemy zacząć od sztucznego jeziorka Lower Neuadd Reservoir **. To nieduży zbiornik wodny otoczony wianuszkiem gór o eleganckim kształcie, w którym łatwo można rozpoznać charakterystyczny wierzchołek Pen Y Fan. Do jeziora prowadzi asfaltowa ścieżka zamknięta dla ruchu samochodowego; samochód trzeba zostawić na bezpłatnym parkingu o tej samej nazwie. Kod pocztowy do najbliższej cywilizacji: CF48 2UT. Kody pocztowe w takich odludnych miejscach są jedynie orientacyjne, więc najlepiej zdać się na drogowskazy albo mapę. Dojście do jeziora zabiera około 10-15 minut. Zbiornik, jak większość tzw. rezerwuarów w Wali jest własnością Welsh Water (Dŵr Cymru, odpowiednik polskich wodociągów, to oni dostarczają waszą wodę pitną).

Neuadd Reservoir to idealne miejsce na relaks, piknik, czy nawet drzemkę w pięknych okolicznościach przyrody.  Bardziej aktywni mają kilka opcji spacerowych, np. mogą przejść się dookoła jeziorka (mniej-więcej godzina), albo nawet dalej – w okolicy jest kilka szlaków, m.in. słynny Brecon Horseshoe, która wychodzi właśnie stąd, zahacza o kilka wierzchołków włączając Pen Y Fan, i powraca do jeziora. Szlak liczy około 17 km, czyli mówimy o mniej więcej 5 godzinach marszu. Na mapce w galerii poniżej można zobaczyć jak ta trasa wygląda. Duży plus: idziesz na Pen Y Fan inną drogą niż większość turystów. Należy tylko koniecznie pamiętać, że to góry, więc trzeba się przygotować na możliwe gwałtowne zmiany pogody i zaopatrzyć w prowiant i wodę.

This slideshow requires JavaScript.

Zakładamy, że nie poszedłeś w góry, zostało Ci pół dnia, możesz skoczyć w drugie miejsce, praktycznie po sąsiedzku. Niedaleko od jeziora Neuadd znajduje się  przyjemny niewymagający leśny szlak, przejście którego zajmuje około pół godziny. Szlak rozpoczyna się od niedużego bezpłatnego  parkingu o nazwie Lower Blaen Y Glyn (kod orientacyjny CF48 2UT) i biegnie wzdłuż rzeki, prowadząc do średniej wielkości wodospadu o wdzięcznej nazwie Caerfanell Falls. Ciekawostka: przy wodospadzie po lewej stronie można wypatrzeć neolityczny kamień z napisami i krzyżem celtyckim. Po dojściu do wodospadu przechodzisz drewnianym mostkiem na drugą stronę rzeki i zawracasz w stronę parkingu. Napotkasz tu kilka pomniejszych wodospadów, które nie są może Niagarami, ale są dość malownicze, i można sobie przy nich przysiąść  na chwilkę zen-relaksu, albo i mały piknik na trawie. Szlak kończy się przy kamiennym mostku niedaleko od parkingu,

This slideshow requires JavaScript.

Opcja dla chcących więcej: wyjeżdżając z parkingu skręć w prawo i pojedź ostro pod górkę. Na końcu podjazdu po prawej stronie będzie kolejny parking o nazwie Blaen Y Glyn Uchaf (rzuć okiem na mapkę na górze). Nad parkingiem dominuje charakterystyczna góra Craig Y Fan Ddu, która nie jest może jakoś przesadnie wysoka (około 600 m npm), ale za to jest stroma, i zdecydowanie można na niej przetestować stan swojej kondycji. Z jej szczytu rozciągają się malownicze widoki, szczególnie, jeśli zdecydujemy się pójść jeszcze dalej następnymi grzbietami górskimi. Do dalszych wędrówek jednak polecamy się nieco przygotować. Ciekawostka: niedaleko tej lokalizacji można znaleźć wrak samolotu z czasów drugiej wojny światowej. Takich wraków jest w górach BB kilka, niektóre nawet pochodzą spoza UK. Przypominają, że w górach, nawet tak niewysokich, często jednak panują trudne warunki pogodowe i trzeba ten fakt uszanować.

This slideshow requires JavaScript.

A na koniec dnia warto sobie zafundować miskę pysznej domowej zupy w kafei The Old Barn Tea Room, która jest tuż za rogiem, i do której łatwo trafić jadąc po drogowskazach właśnie na ‘Tea room’. Miejsce jest sprawdzone, przyjemne i niespecjalnie drogie. Bonus: ‘prawdziwa’ herbata w porcelanowej zastawie : )

This slideshow requires JavaScript.

** Update 2020 – zbiornik został osuszony przez Welsh Water i niestety już nie istnieje.

Z daleka od tłumów w Brecon Beacons

Black Mountain

Wszyscy lubią długie weekendy wolne od pracy. Zwłaszcza latem przy dobrej pogodzie.

Problem w tym, że w bank holidays tysiące ludzi rusza w teren, powodując w najbardziej popularnych miejscowościach, plażach, miejscach o nadzwyczajnym pięknie naturalnym itp. istny stan oblężenia. Jeśli komuś nie przeszkadza ustawianie się w kolejce, żeby sobie trzasnąć fotkę z wodospadem – to świetnie. Na szczęście reszcie z nas, która woli obcować z naturą w nieco bardziej osobisty sposób, Walia ma całkiem sporo do zaoferowania. Tylko trzeba wiedzieć gdzie szukać.

My na Smoku jesteśmy ogromnymi fanami wielkich otwartych przestrzeni, falujących wzgórz i dzikich pustkowi. Lubimy wąskie drogi wijące się wśród malowniczych pagórków, mniej uczęszczane ścieżki parków narodowych, plaże bez parkingów, na które nie dociera zgiełk świata. Tym razem zapraszamy spragnionych podobnych wrażeń na przejażdżkę przez północno-zachodnią część parku narodowego Brecon Beacons. Ta okolica nosi nazwę Black Mountain, w odróżnieniu od Black Mountains, również efektownego pasma górskiego w części zachodniej parku.

Jezioro Usk

Góry BM, czy może raczej wzgórza, zbudowane są z dość niespotykanego czerwonawego piaskowca. Na pierwszy rzut oka nic na to nie wskazuje, ponieważ cała okolica pokryta jest różnymi gatunkami traw; kolor podłoża widać za to dobrze w  dnach jezior i strumieni. Wzgórza są dość łagodne, o atrakcyjnych falistych kształtach; przecinają je żleby, którymi często spływają kaskady wody. Spotyka się lasy, głównie iglaste. Świat zwierzęcy nie jest zbyt licznie reprezentowany; ale z większych zwierząt można tam np. spotkać dzikie konie. No i oczywiście owce.

Dzikie konie w BM

Owce w BMJezioro Usk z czerwonym dnem

Kształt i wysokość wzgórz oraz ich malowniczość zachęcają do spacerów nawet tych, którzy nie posiadają superkondycji.  Jadąc przez BM niejednokrotnie zobaczycie nieduże parkingi z charakterystycznymi tablicami informatycznymi. Z każdego takiego parkingu wiedzie przynajmniej jeden szlak. Okolica jest również popularna wśród motocyklistów oraz rowerzystów (ukształtowanie terenu zdecydowanie sprzyja pracy nad megakondycją).

ParkingRowerem po BM

W Black Mountain można niejednokrotnie wypatrzeć ciekawostki w rodzaju głazów narzutowych, które kilka tysięcy lat temu spełniały jakąś bez wątpienia ważną rolę w społecznościach żyjących na tych terenach. Jednym z najciekawszych przykładów jest stojący niedaleko jednej z dróg głaz o wdzięcznej nazwie Maen Llia (czyt. majn chlija). Stoi tam od zaledwie… 4000 lat. Mi osobiście przypomina trochę kształtem Polskę, taki żarcik okołobrexitowy..Maen Llia

W okolicy jest również kilka malowniczych zbiorników wodnych, np. Usk, przy których można rozłożyć sobie kocyk i zażyć niespiesznej relaksacji. Jest również pewna ilość wiosek i miasteczek, w których można najczęściej znaleźć coś do jedzenia, ale najlepiej mieć ze sobą jakieś kanapki. Przy wioseczkach często są stare cmentarzyki na które warto zajrzeć po odrobinę lokalnej historii. W zasięgu przysłowiowej ręki jest również słynny zamek Carreg Cennen, znany jako ‘najromantyczniejsze ruiny w Walii’.

Proponowana trasa – bardzo orientacyjna i jak najbardziej do własnej modyfikacji – wiedzie od wodospadów w Ystradfellte, przez Heol Senni, Sennybridge, Trecastle, Usk Reservoir, Twynllanan i Upper Brynamman. Tak wygląda mapka orientacyjna; niestety nie ma na niej zaznaczonych wszystkich dróg ze względu na to, że są to drogi najczęściej wiejskie i przy tej skali obrazu ich po prostu nie widać. Dokładnie sytuację drogową można prześledzić na google maps.. albo pozwolić sobie na spontan i po prostu ruszyć przed siebie.

Mapka

Mapka orientacyjna

Radosnego eksplorowania : )

Black Mountain Black Mountain Drogi Black Mountain

Cregennan Lakes – skarb ukryty w cieniu Cadair Idris

Cregennan LakesNa niewielkim płaskowyżu, gdzieś pomiędzy rozległym ujściem rzeki Mawddach, a surowymi szczytami masywu Cadair Idris, leżą Cregennan Lakes – dwa nieduże jeziora, które, wraz z otaczającym je krajobrazem, bez grama przesady można nazwać (dobrze) ukrytymi klejnotami.

Żeby się tu dostać, trzeba albo pokonać ekstremalną, nawet jak na warunki walijskie, drogę z Arthog – 250 metrów wspinaczki na odcinku może trzech kilometrów, plus kilka zakrętów-agrafek – albo osiem kilometrów drogą przez pustkowie z Dolgellau.

To doskonale ukryte miejsce upodobali sobie już prehistoryczni mieszkańcy okolicy. Ci z epoki brązu pozostawili po sobie pamiątki w postaci kilku menhirów – zarówno stojących samotnie, jak przeszło dwumetrowy Carreg y Big, czy Plas Cregennen Stone, albo ustawionych w rzędzie (tzw. stone row), jak Hafotty-fach Stones. Inni, setki lat później, już w epoce żelaza, na szczycie wzgórza Pared-y-Cefn-Hir wznieśli obronne grodzisko – jedno z co najmniej trzech zidentyfikowanych w niedalekiej okolicy.

Można zaryzykować stwierdzenie, że wieki temu, te strony tętniły życiem. Zupełnie odwrotnie niż teraz. Dziś stoją tu tylko dwie farmy należące do National Trust, zajmujące się tradycyjnym wypasem owiec i bydła. Wbrew pozorom nie stanowią one kuriozum i pamiątki po dawnych czasach. Tradycyjna hodowla pozwala utrzymać krajobraz w jego pół-dzikiej formie, charakterystycznej dla walijskich wyżyn. Na farmach zatrzymują się też wędkarze, przyjeżdżający tu z nadzieją na złowienie pstrąga, z którego słyną wody obu jezior.

Ci, których ani prehistoryczne kamienie, ani wędkowanie szczególnie nie pociągają, nad brzegami Cregennan Lakes znajdą spokój, spektakularne widoki – z jednej strony na całe estuarium rzeki Mawdach i słynny drewniany Barmouth Bridge, z drugiej na strome zbocza Cadair Idris – i kilka dobrze oznaczonych ścieżek, spacerując którymi, można spędzić cały dzień.

Kamienne strażnice Black Mountain

Zamek Carreg CennenW kategorii romantycznych ruin, od dobrych dwustu lat, zamek Carreg Cennen ma bardzo niewielu konkurentów. Już pod koniec osiemnastego wieku zachwycali się nim pierwsi turyści, a rzesze artystów malowały i szkicowały go z każdej możliwej perspektywy.

Prapoczątki Carreg Cennen sięgają zamierzchłych czasów. Znaleziono tu szczątki ludzi z epoki kamienia, rzymskie monety, a część badaczy jest przekonana, że kamienną twierdzę zbudowano w miejscu wcześniejszego grodziska z epoki żelaza.

Pierwsza wzmianka o zamku jako takim pojawia się w walijskiej Kronice książąt (Brut y Tywysogyon) z 1248 roku. Czytamy tam, że “Rhys Fychan ap [syn] Rhys Mechyll odzyskał zamek Carreg Cennen, który jego matka zdradziecko oddała w ręce Francuzów [Normanów]”. Warto dodać, że matka Rhysa, Maud z potężnego rodu de Braose, posiadającego ogromne posiadłości, między innymi, na Pograniczu i Półwyspie Gower, zrobiła to z… nienawiści do własnego syna. Za zajęcie zamku, król Henryk III ukarał Rhysa grzywną trzystu marek, ale, najwyraźniej bardziej wyrozumiały niż rodzona matka, pozwolił mu go zatrzymać. Być może dlatego, że ówczesny zamek miał niewiele wspólnego z późniejszą potężną twierdzą.

Co prawda nie wiadomo jak dokładnie wyglądał, ani nawet czy był murowany, ale zbudowano go w typowym dla wczesnych walijskich zamków miejscu – na wzniesieniu wyraźnie górującym nad otoczeniem i wykorzystując naturalne przeszkody do wzmocnienia i ulepszenia obrony. Podobnie ulokowano niedalekie zamki Dinefwr i Dryslwyn, a na północy, między innymi, Dinas Bran, Dolwyddelan czy Castell y Bere.

Prawdopodobnie pierwszy zamek zbudowano za czasów Rhysa ap Gruffudd. Ten jeden z najsłynniejszych średniowiecznych walijskich możnowładców, skutecznie powstrzymywał ekspansję Normanów/Anglików wgłąb Walii, umiejętnie lawirując między walką zbrojną, a chwilową lojalnością wobec użytecznych sojuszników. Udało mu się nie tylko zjednoczyć dość pokaźne włości obejmujące dawne królestwo Deheubarth, ale też uzyskać potwierdzenie władzy nad nimi od króla Henryka II.

Śmierć Rhysa w 1197 roku, zapoczątkowała powolny proces rozpadu jego księstwa, przypieczętowany prawie sto lat później ostatecznym podbojem Walii przez Edwarda I Długonogiego.

W tym czasie zamek Carreg Cennen wielokrotnie zmieniał właścicieli, a w okresach nasilonych walk z Walijczykami przechodził bezpośrednio pod kontrolę korony. Aż w końcu, w 1283 roku, król Edward I oddał zamek wraz z przyległymi ziemiami, swojemu zaufanemu baronowi Johnowi Giffard. Ten bogaty szlachcic z Gloucestershire wsławił się podczas walijskiej kampanii króla i prawdopodobnie brał udział w potyczce pod Builth, w której zginął przywódca powstania i ostatni walijski książę Llywelyn ap Gruffydd.

Najwyraźniej Giffadrowie mieli do swoich nowych walijskich włości nadzwyczajną słabość, bo praktycznie wszystko co przetrwało do dziś, to pozostałości zamku wzniesionego przez Johna i jego syna Johna Młodszego. W miejscu bez większego znaczenia militarnego, na półdzikim górskim pustkowiu, zbudowali fortecę nie do zdobycia, wykorzystując nie tylko doskonałe warunki naturalne, ale i najnowsze techniki i założenia obronne.

Jednak jak to często bywało w średniowiecznej Brytanii, w jednym z konfliktów między baronami a tronem Młodszy Giffard opowiedział się po niewłaściwej stronie i w 1322 roku stracił wszystko, łącznie z głową.

Carreg Cennen znów kilkakrotnie przechodził z rąk do rąk, aż pod koniec czternastego wieku stał się częścią włości królewskich. Nie przysłużyło mu się to zbytnio, bo według zachowanych rachunków, już około roku 1370 był w opłakanym stanie i desperacko potrzebował remontu. Bez Względu na to, co zrobiono, wystarczyło do powstrzymania powstańców Owaina Glyndŵr przed zdobyciem zamku przez ponad rok (!) na przełomie lat 1403-1404.

W ramach zemsty Walijczycy poważnie uszkodzili fortecę, tak, że kilka lat później królewski skarbiec musiał wydać na naprawę, a właściwie odbudowę murów, bram, mostów, komnat i kaplicy niemałą sumę pięciuset funtów. Wyremontowany zamek przez krótką chwilę cieszył się pewnym znaczeniem w regionie – odbywały się tu posiedzenia sądów i na stacjonował garnizon.

Po raz ostatni w historii Carreg Cennen zapisał się w czasie Wojny Dwóch Róż. W 1461 roku schroniła się tu spora grupa zwolenników Lancasterów uciekających po przegranej bitwie pod Mortimer’s Cross. Yorkiści, wiedząc że twierdza jest nie do zdobycia, wysłali siedemdziesięciu dżentelmenów i yeomanów (specyficzna grupa społeczna w średniowiecznej Anglii – ludzie stanu wolnego ale nie-szlachta), żeby negocjować poddanie zamku.

Kiedy ostatni stronnicy Lancasterów opuścili zamek, wkroczyło do niego pięciuset robotników “z łomami i kilofami, niszcząc i obalając mury, żeby zapobiec podobnym niedogodnościom w przyszłości”. “Niedogodność” stanowili nie tylko obrońcy, ale też rozbójnicy, którzy często wykorzystywali zamek jako schronienie i punkt wypadowy do grabienia okolicy. Po czterech miesiącach rozbiórki, z potężnej fortecy pozostały tylko smętne ruiny.

Tak jak wcześniej twierdza Carreg Cennen opierała się oblegającym ją wojskom, tak jej ruiny, zapomniane na prawie trzy stulecia, opierały się siłom natury. Na nowo odkryli je osiemnasto- i dziewiętnastowieczni pisarze-podróżnicy zachwycający się walijskimi krajobrazami i niezliczeni artyści, szukający natchnienia wśród zielonych wzgórz. Znalazł je tu nawet najsłynniejszy z brytyjskich malarzy-romantyków – William Turner. Jego (trochę niewyraźna, jak wszystkie prace Turnera;-) akwarela z zamkiem na tle burzowego nieba, świetnie oddaje dramaturgię scenerii.

Być może na fali tych romantycznych uniesień, hrabiowie Cawdor – właściciele zamku od początku dziewiętnastego wieku – zlecili poważne prace remontowe, mające zapobiec dalszemu niszczeniu ruin. Zdaniem niektórych posunęli się trochę zbyt daleko, na dobrą sprawę “budując ruiny”. Zdaniem innych, mogli posunąć się krok dalej i przynajmniej częściowo odbudować zamek. Chociaż, szczerze mówiąc, trudno sobie wyobrazić koszt takiego przedsięwzięcia.

Ruiny, które przetrwały do dziś, tak czy inaczej imponują i przy odrobinie tylko fantazji, pozwalają wyobrazić sobie, jak twierdza wyglądała w okresie świetności. Zdecydowanie największe wrażenie robi potężna brama główna i poprzedzające ją mniejsze bramy ze zwodzonymi mostami. Tego systemu obronnego nie można było sforsować! Najbardziej zaś intrygującą częścią zamku, jest jaskinia, do której prowadzi wykuty w skale korytarz. Historycy do dziś sprzeczają się o jej przeznaczenie (zbiornik wody? loch? gołębnik?), a turyści z latarkami i sercem na ramieniu, szukają w niej duchów przeszłości.

Wizytę w zamku warto połączyć ze spacerem specjalnie przygotowanym i oznaczonym szlakiem oferującym doskonałe widoki zarówno na ruiny, jak i malowniczą okolicę. Dla szerszej perspektywy można też zapuścić się w sieć wąskich, polnych dróg. Te na wschód i północ od zamku prowadzą przez fantastycznie surowe krajobrazy zachodniego krańca Black Mountain. Czasami, w dobrym punkcie i przy dobrej widoczności, oprócz Carreg Cennen można z nich wypatrzeć zamek Dinefwr, a nawet wieżę Paxtona!

Przy jednej z polnych dróg stoi Sythfaen – prehistoryczny standing stone. Inna prowadzi do potężnego, choć dość mało znanego grodziska z epoki żelaza – Garn Goch.

Grodzisko zajmuje cały wierzchołek porośniętego paprociami wzgórza, wyrastającego nad doliną rzeki Tywi. Nie można dokładnie określić kiedy zostało wzniesione, ale przyjmuje się, że okres najaktywniejszego budowania fortów w Walii przypada na siódme-ósme stulecie przed naszą erą.

“Dziedziniec” Garn Goch ma 640 metrów (!!!) długości a otacza go przeszło półtora kilometra wału usypanego z kamienia, przerwanego jedynie przez dwie “bramy” obłożone płaskimi kamiennymi płytami. Prawdopodobnie w okresie funkcjonowania fortu chroniły je drewniane strażnice. Wysokość wałów sięga miejscami dziewięciu metrów!

Co ciekawe, Garn Goch, podobnie jak inne grodziska z epoki żelaza, nie był stale zamieszkałą osadą. Służył raczej jako schronienie dla okolicznej wspólnoty w przypadku ataku sąsiadów, magazyn żywności czy miejsce spędzania zwierząt hodowlanych. Przede wszystkim jednak, swoją potęgą miał imponować i ostrzegać potencjalnych napastników – ktoś kto był w stanie zbudować tak ogromne grodzisko, łatwo się nie podda. Paradoksalnie, zdaniem badaczy, sam fort przez swoje rozmiary, nie mógł być skutecznie broniony. Brak archeologicznych dowodów na jakąkolwiek bitwę stoczoną w, lub okolicach Garn Goch świadczy o tym, że skutecznie spełniał swoją odstraszającą rolę.

Za to dziś, prawie trzydzieści wieków później, wręcz przeciwnie – zaprasza zabłąkanych na to odludzie wędrowców, oferując doskonałe widoki na zieloną dolinę Tywi.

____________
Informacje praktyczne:

Postcode dla zamku Carreg Cennen: SA19 6UA
Postcode dla grodziska Garn Goch: (prowadzi do farmy kilkaset metrów od grodziska; po drodze trzeba szukać drogowskazów na parking, z którego zaczyna się krótki szlak do Garn Goch)

Pistyll Rhaeadr i Lake Vyrnwy

Lake Vyrnwy/Llyn EfyrnwyWzgórza północnego Montgomeryshire, pocięte labiryntem wąskich dróg łączących miniaturowe osady, skutecznie skrywają dwa niezwykłe skarby: najwyższy wodospad i największe jezioro Walii.

“Nigdy nie widziałem wody opadającej z takim wdziękiem” – pisał o wodospadzie Pistyll Rhaeadr George Borrow, autor słynnego dziewiętnastowiecznego klasyku krajoznawczego Wild Wales (Dzika Walia). “Do czego mógłbym go porównać? Naprawdę nie wiem. Chyba że do kawałka cienkiego jedwabiu poruszonego odgłosem grzmotu, albo do długiego szarego ogona galopującego rumaka”.

Te poetyckie wzruszenia nie powinny dziwić, bo najwyższy wodospad Walii rzeczywiście zachwyca.

Stojąc nad brzegiem niewielkiej rzeczki Afon Disgynta, wijącej się przez wrzosowiska wzgórz Berwyn, trudno wyobrazić sobie spektakl, jaki funduje widzom opadając nagle siedemdziesiąt trzy metry, w dół mrocznego wąwozu. Mniej więcej w połowie wysokości wodospadu, ściany wąwozu spina naturalny skalny most, znany jako Fairy BridgeMost Wróżki, dodający całej scenerii magicznej dramaturgi. Dalej, już jako Afon (rzeka) Rhaeadr, jakby nic się nie stało, płynie spokojnie dnem wąskiej doliny do Llanrhaeadr-ym-Mochant.

Ta nieduża wieś, wyglądająca raczej na miniaturowe miasteczko, z trójkątnym rynkiem, i kilkoma uliczkami ciasno zabudowanymi niskimi domami, zajmuje szczególne miejsce w sercach Walijczyków. Przez lata żył i pracował tu wielebny William Morgan. Misją i dziełem jego życia, zaprezentowanym światu w 1588 roku, było tłumaczenie Biblii z greki i hebrajskiego na język walijski.

Gigantyczne przedsięwzięcie zajęło Morganowi kilka dekad. Zdaniem językoznawców, ten – nie bójmy się wielkich słów – tytaniczny akt uratował język walijski przed powolnym wymieraniem. Przez całe wieki Biblia Morgana stanowiła wzór literackiego walijskiego. W wielu domach często była jedyną książką w jakimkolwiek języku. Przetrwała formalne i nieformalne próby siłowego anglizowania Walijczyków i dziś jest pomnikiem uporu, ogromnej pracy i miłości do mowy przodków.

Najbliższy post code dla wodospadu to: SY10 0BZ

-//-//-

Tak jak George Borrow zachwycał się urokami Pistyll Rhaeadr, tak kilku angielskim podróżnikom brakło słów, by opisać… jałowość i zupełną nijakość Doliny Efyrnwy, ukrytej wśród wzgórz u podnóża pasma Aran, kilka mil na południe od Llanrhaeadr-ym-Mochant.

Być może to za sprawą tak wątpliwej rekomendacji, w latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku, w dolinie pojawili się geodeci i inżynierowie wysłani przez zarząd miasta Liverpool, szukający najlepszego miejsca pod budowę rezerwuaru, który zapewniłby stałe dostawy wody dla rozrastającej się metropolii.

Wtedy w dolinie stała jeszcze wieś Llanwddyn, złożona z dziesięciu farm, trzydziestu siedmiu domostw, trzech karczm, dwóch kaplic i niewielkiego kościoła. Kawałek dalej, w górę dolny, stał dwór rodziny Buckley. Na zboczach i szczytach wzgórz pasły się owce i krowy.

Cały ten świat, na początku lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku, zrównano z ziemią, a w dole doliny zbudowano największą wówczas na świecie zaporę: długą na 358 metrów i wysoką na 44. Była to pierwsza z wielkich wiktoriańskich hydro-inwestycji w środkowej Walii. (Dwadzieścia lat później, żeby zaspokoić pragnienie Birmingham, zalano Dolinę Elan: Walijska Kraina Jezior) Rezerwuar, który powstał w wyniku jej budowy – Lake Vyrnwy/Llyn Efyrnwy – do dziś jest największym jeziorem w Walii – długim na osiem i szerokim na półtora kilometra. Jego napełnianie zajęło cały rok!

Część mieszkańców zatopionej wioski znalazło domy w nowej “modelowej wsi” zbudowanej w cieniu potężnej tamy, ale większość opuściła te strony na zawsze.

Co może wydawać się dość przewrotne w obliczu dramatu miejscowych, jednym z założeń budowy sztucznego jeziora było… uatrakcyjnienie krajobrazu. Trudno jednoznacznie stwierdzić na ile budowniczy wywiązali się z tego zadania, ale określenia takie jak alpejski, skandynawski, transylwański, baśniowy czy disnejowski, często występujące w opisach doliny, brzmią zachęcająco.

Dawne pastwiska na wzgórzach dziś porastają gęste lasy. Wokół jeziora wyznaczono kilometry szlaków i ścieżek łączących kryjówki dla obserwatorów ptaków, wąwozy potoków zasilających rezerwuar i kilka wodospadów, w tym dość imponujący Pistyll Rhyd-y-meincau znany też jako Rhiwargor Waterfalls. Kamienna zapora, po prawie stu pięćdziesięciu latach stała się częścią krajobrazu. Całości pocztówkowego obrazka dopełnia malownicza kamienna wieża z zielonym miedzianym dachem, w stylu wiktoriańskiego gotyku – znak rozpoznawczy Lake Vyrnwy. W tle majaczą szczyty pasma Aran, przez które wiodą dwie karkołomne, ale i niezwykle malownicze drogi opadające wprost na brzegi kolejnego jeziora – Bala Lake/Llyn Tegid. Od jednej z nich odbija droga do Dinas Mawddwy, znana jako Bwlch-y-Groes, uważana za najwyżej położoną drogę w Walii.

Najlepszym miejscem do podziwiania tej panoramy (i nie jest to reklama!!!), jest taras restauracji Lake Vyrnwy Hotel. Przy okazji można – i warto – tu zjeść naprawdę doskonałe dania walijskiej kuchni.

Kod pocztowy dla RSPB Lake Vyrnwy to:

Walia na 1 dzień – Laugharne, Pendine, Saundersfoot

W serii Walia na 1 dzień zapraszamy dziś na południe, na pogranicze hrabstw Pembrokeshire i Carmarthenshire.

Nasza kolejna trasa na 1 dzień powiedzie przez miasteczko poety Dylana Thomasa – Laugharne, plażę Pendine i śródziemnomorski w klimacie porcik Saudersfoot. Po drodze możemy rzucić okiem na jeszcze dwie inne miejscowości. Ta część wybrzeża jest szczególnie popularna wśród posiadaczy tzw. caravans, albo inaczej letniskowych domków mobilnych; caravan parks można spotkać wzdłuż całego wybrzeża. Przy ładnej pogodzie, zwłaszcza w weekendy i podczas wakacji szkolnych, niemal cała okolica pęka w szwach.

Laugharne (wymawiaj: ˈlɑːrn – r prawie niesłyszalne) to miejsce słynące znane nie tylko z powodu swojej niezaprzeczalnej urody oraz malowniczego zamku; przede wszystkim znane jest jako dom największego walijskiego poety – i jednego z nielicznych znanych w całym świecie – Dylana Thomasa. Jego znaczenie dla kultury walijskiej można porównać do znaczenia Mickiewicza dla kultury polskiej.

Laugharne leży w olbrzymim estuarium rzeki Taf, które wygląda szczególnie malowniczo podczas odpływu. Najpopularniejsza trasa spacerowa wiedzie z parkingu przy zamku, wzdłuż wybrzeża do tzw. Boathouse – jak nazywa się dom, w którym mieszkała w latach 1949-1953 rodzina Thomasów. Po drodze do Boathouse (w którym nawiasem mówiąc jest teraz muzeum i kafejka) miniecie małą szopkę niemal zawieszoną nad klifem – zerknijcie do środka. To samotnia poety, miejsce w którym tworzył – wciąż wygląda tak, jak je zostawił w momencie swojej śmierci w 1953 r. Trudno wyobrazić sobie przyjemniejsze miejsce do tworzenia sztuk pięknych.

Dylan Thomas wiersz "And Death Shall Have No Dominion", zródło: internet

Chyba najlepszą porą na odwiedziny w Laugharne jest późne letnie popołudnie. Zwykle buzująca od spacerowiczów promenada wycisza się, i zawsze można znaleźć wolną ławkę z widokiem na niekończące się estuarium. Warto też pospacerować po wiosce; zobaczyć ulubiony pub poety i kilka ciekawych posiadłości. Jeśli ktoś chce zwiedzić zamek lub muzeum poety, to powinien udać się do Laugharne w godzinach otwarcia obu – zwykle do 17.00.

Kod pocztowy dla nawigacji: SA33 4FA. Parking przy zamku bezpłatny (ostatnio sprawdzane w marcu).

Pendine to miejsce o szczególnej historii i niemniej szczególnej urodzie. O historii związanej z biciem rekordów prędkości pisaliśmy już wcześniej, tym razem tylko kilka słów o samym miejscu. Pendine to przede wszystkim plaża – piaszczysta, płaska i długa na 11 km, idealna na spacery. Z jednej strony plaża zamknięta jest sporej wysokości klifem, z którego roztacza się piękny widok. Podczas odpływu można podziwiać klifowe jaskinie o najróżniejszych kształtach. Przy plaży jest kilka kafejek w których można zjeść coś niewyszukanego, najczęściej powiązanego z frytkami; jest tez sklepik z akcesoriami plażowymi.

Kod pocztowy dla nawigacji: SA33 4NY. Parking płatny.

Z Pendine ruszamy wzdłuż wybrzeża na zachód (w kierunku na Tenby). Kolejne dwie nieduże miejscowości letniskowe to Amroth i Wisemans Bridge – obie mają charakter typowo letniskowy, a ich głównym atutem są rozłożyste plaże. Można sobie przez nie przejechać, można się zatrzymać, ale generalnie poza spacerami po plaży i kawkowaniem w kafejkach ma w nich specjalnie co robić.

Następnym przystankiem – i ostatnim – jest Saundersfoot.

Saundersfoot to kolejna mocno oblegana miejscowość turystyczna w południowej Walii. W mojej opinii daleko jej np. do uroku Tenby, ale ma kilka niezaprzeczalnych walorów, np. atrakcyjną plażę oraz port w stylu niemal śródziemnomorskim – latem można się dać oszukać. Prawdopodobnie przez te wszystkie palmy.  Port został wybudowany blisko 200 lat temu w związku z gwałtownym rozwojem przemysłu górniczego. Po przemyśle już dziś nie ma śladu; wyjątkiem jest sieć starych tuneli wykutych w klifach, która wpisuje się w ścieżkę spacerową biegnącą wzdłuż wybrzeża i stanowią ciekawą atrakcję turystyczną. Podobnie jak port.

Parking przy plaży na obrzeżach miasteczka jest bezpłatny, parkingi w samym centrum przy porcie są płatne. Kod pocztowy dla nawigacji: SA69 9NL. Co jeszcze: ceny lodów są zbójeckie, uczciwie ostrzegam. Zawsze taniej zajrzeć do pobliskiego marketu.

Całą wycieczkę można oczywiście odbyć w odwrotnym kierunku.

Jedyna taka latarnia – Whiteford

hea

Półwysep Gower w południowej Walii to miejsce o wyjątkowym pięknie naturalnym (“Area of Outstanding Natural Beauty”). Nawet po kilku dobrych latach znajomości wciąż potrafi mnie czymś nowym zauroczyć.

Na samym końcu półwyspu – lub na początku, jeśli mieszkasz w Llanelli – znajduje się estuarium rzeki Loughor. W trakcie odpływu estuarium zmienia się w ogromną plażę, przeczesywaną od stuleci przez poszukiwaczy małży i niezliczone ptactwo. To właśnie znakomite podobno małże (cockles) rozsławiły tę okolicę wśród wielbicieli owoców morza w całym kraju. Nieduża miejscowość Penclawdd ma podobno szczególne zasługi na tym polu. Na plaży Whiteford Sands biliony pustych skorupek małży i ostryg chrupią pod stopami spacerowiczów.

4355

To właśnie tutaj w 1865 roku wybudowano efektowną żeliwną latarnię morską. Można sobie tylko wyobrazić, jak trudne było to przedsięwzięcie biorąc pod uwagę, że w Walii przypływ następuje dwa razy na dobę, i jest drugim największym pływem na kuli ziemskiej. Skala zjawiska nie przestaje mnie zdumiewać. Ciekawostka: to ostatnia tego typu latarnia morska zachowana w Europie.

Latarnia ostrzegała żeglarzy przed mieliznami mniej więcej do końca lat 80-tych ubiegłego wieku. Obecnie posiada status zabytku chronionego prawnie. Niestety nie można wejść do środka – szkoda, bo widok z 13 metrowej konstrukcji na niekończące się plaże Gower musi być imponujący.

6

Spacer do latarni można odbyć z kilku kierunków. Wytrawni piechurzy długodystansowi mogą się tam wybrać z sąsiedniej Rhossili (tak, tej słynnej Rhossili), ale ostrzegam, to to będzie długi spacer i koniecznie trzeba mieć oko na zaskakująco szybko następujący przypływ. Najlepsza opcja to kierować się na miejscowość Llanmadoc (kod poczowy SA3 1DA), skąd po znakach dojedzie się do małego parkingu w okolicy wioseczki Cwm Ivy (opłata 1 funt – skrzynka uczciwości honesty box).  Z parkingu trzeba iść w dół po wąskiej drodze lokalnej, przez bramkę National Trust i nieduży lasek sosnowy w kierunku plaży. Następnie po plaży wzdłuż wydm w  prawo.

mapka2

Po estuarium teoretycznie można chodzić w czasie odpływu, ale koniecznie w kaloszach. Niektóre odcinki mogą być bardzo błotniste. Generalnie najlepiej, zwłaszcza, jeśli przypływ już się zaczął, trzymać się piaszczystej ścieżki biegnącej wzdłuż wydm. A te wydmy to tak nawiasem mówiąc bardzo nasze, nadbałtyckie, z zielonymi trawami i drobnym srebrnym piaskiem. Idealne miejsce na mały pikniczek albo drzemkę w promieniach słońca i wszechogarniającej ciszy.

7

Pejzaż post-apokaliptyczny

Parys MountainŻeby na chwilę wyrwać się na Księżyc, a może nawet bardziej na Marsa, nie trzeba od razu zostawać astronautą. Wystarczy zajrzeć na północno-wschodnie wybrzeże Anglesey, do dawnych kopalni miedzi na Parys Mountain. To jeden z najlepszych (najgorszych?) przykładów dewastacji środowiska przez człowieka. Jakkolwiek dziwacznie by to nie brzmiało, wyjątkowo malowniczy przykład.

Zanim Parys Mountain stała się tym, czym jest dzisiaj, a nawet zanim jeszcze nazywała się Parys Mountain, nosiła wdzięczną, jak to zwykle bywa, walijska nazwę Mynydd Trysglwyn. Znaczy ona, mniej więcej, “wzgórza porośnięte gęstymi krzakami pokrytymi liszajami porostów”. Bardzo obrazowo trzeba przyznać.

Robert Parys pojawił się na Anglesey w 1406 roku, w niewdzięcznej roli poborcy podatkowego. Walijczycy z wyspy gremialnie poparli dogorywające właśnie powstanie Owaina Glyndŵr, więc Londyn chciał ich możliwie dotkliwie pognębić. Parys okazał się ponoć wyjątkowo skuteczny, za co król nagrodził go ziemiami obejmującymi, między innymi, wciąż jeszcze “wzgórza porośnięte gęstymi krzakami…”, z czasem coraz częściej nazywane Górą Parysa.

Przez kolejnych trzysta lat nie działo się tu nic godnego odnotowania. W odniesieniu do miedzi, która wkrótce miała rozsławić to miejsce, wynikało to z dwóch przyczyn. Po pierwsze, w epoce przed-przemysłowej, nikt szczególnie miedzi nie potrzebował. A przynajmniej nie w ilościach hurtowych. Po drugie, do 1693 roku, wszystkie minerały ukryte w ziemi należały do korony, co skutecznie zniechęcało prywatnych przedsiębiorców do jakiejkolwiek działalności w tym zakresie.

Sytuację odmienił nagły rozwój przetwórstwa wełny i, jak to często bywa, wojny prowadzone przez Anglię. Armaty i maszyny do obróbki wełny – jednego z głównych towarów eksportowych Anglii – potrzebowały miedzi. Dużo miedzi! To znaczy potrzebowały przede wszystkim mosiądzu, ale do produkcji tegoż, niezbędna jest miedź. Zniesienie państwowego monopolu nie spowodowało może rewolucji, ale pojawiły się pierwsze prywatne inicjatywy, a w teren ruszyły zastępy poszukiwaczy mniej lub bardziej szlachetnych metali.

O tym, że na obszarze Parys Mountain znajdowano i na niewielką skalę wydobywano miedź, wiadomo z kilku przekazów. Jeden z ciekawszych, z 1760 roku, autorstwa doktora Johna Rutty’ego, mówi o leczniczych właściwościach wód mineralnych wypływających z góry. Miały one mieć zbawienny wpływ na leczenie wrzodów, wysypek, pasożytów i biegunki. Jeśli chodziło o te same wody, o raczej toksycznych odcieniach, które do dziś sączą się spomiędzy skał, to, cóż… na zdrowie! Najnowsze badania dowiodły natomiast, że na trudną do oszacowania skalę, Parys Mountain rozkopywano w poszukiwaniu minerałów już cztery tysiące lat temu! Również Rzymianie najprawdopodobniej poszukiwali tu skarbów ziemi.

Zupełnie nowa era, nie tylko dla Anglesey i Parys Mountain, ale dla całego brytyjskiego przemysłu miedziowego, zaczęła się 2. marca 1768 roku. Sam fakt, że zapamiętano dokładną datę o czymś świadczy. Tego dnia, górnik Roland Puw (Pugh), trafił na ogromne złoże, znane jako “Great Lode”. W nagrodę, oprócz wiecznej pamięci, dostał butelkę whisky i dożywotnie darmowe mieszkanie.

Ruda z tego złoża nie była szczególnie wysokiej jakości, ale jej ilość i fakt, że znajdowała się bardzo płytko, zdecydowanie to rekompensowały. Do tego stopnia, że pod koniec osiemnastego wieku, kopalnia na Parys Mountain stała się największą kopalnią miedzi w Europie.

Tak jak indywidualnym bohaterem “gorączki miedzi” na Anglesey stał się Roland Puw, zbiorowym bohaterem Były “copper ladies”. Wyposażone w kowadła, młoty i charakterystyczne ochronne rękawice z żelaznymi pierścieniami osłaniającymi palce, kobiety te całymi dniami łupały i segregowały wydobywaną rudę, oddzielając skałę od kolorowych metali. Ich praca wymagała nie tylko niezwykłej siły, ale i doskonałej znajomości minerałów, której nie powstydziłby się dziś pewnie nie jeden student geologii. (Dla zobrazowania trudności: typowa ruda miedzi zawiera około jednego [!] procenta tego metalu)

Nie można też nie wspomnieć Thomasa Williamsa. Ten syn skromnych ziemian z Llansadwrn, zaczynał jako prawnik w sporach między dzierżawcami Parys Mountain. Powoli, ale wyjątkowo skutecznie, zdobywał wiedzę, wpływy i kontrolę nad kolejnymi spółkami eksploatującymi górę. Przez czterdzieści lat zbudował imperium zaopatrujące w miedź pół świata. W tym flotę admirała Nelsona i… jego wrogów. Nie miał tez skrupułów przed zaopatrywaniem handlarzy niewolników. Z drugiej strony, z jego inicjatywy wprowadzono szereg formalnych ułatwień dla przemysłu wydobywczego, zbudowano kilka hut, a senna wioska rybacka Amlwch, sąsiadująca z Parys Mountain, stała się niemal z dnia na dzień jednym z największych portów na Wyspach. Sam Williams zaś, dorobił się przydomku “miedziany król”.

Dziwnym zbiegiem okoliczności, tuż po śmierci “króla”, załamał się rynek miedzi. W ciągu kilku zaledwie lat, pracę w kopalniach straciło dziewięćdziesiąt procent robotników.

Przez cały dziewiętnasty wiek, krótkie okresy prosperity przeplatały się z latami kryzysowymi. Czasem tak dotkliwymi, że, jak w latach czterdziestych, w regionie panował głód i związane z nim epidemie tyfusu. Ostatecznie, w pierwszych latach dwudziestego wieku, wydobycia na Parys Mountain całkowicie zaprzestano.

Półtora wieku bezlitosnej eksploatacji zostawiło po sobie niezwykły, ponury krajobraz. Ze “wzgórza porośniętego gęstymi krzakami…”, zostało ogromne, jałowe wyrobisko, z potężnymi kraterami wypełnionymi trującą wodą, głębokimi wąwozami znaczącymi wydarte ziemi złoża i rozsianymi tu i ówdzie ruinami dawnych kopalnianych zabudowań. I to tylko na powierzchni, bo pod nią znajduje się ponad dwadzieścia kilometrów szybów i tuneli.

Mimo upływu kilkunastu dekad, praktycznie nie ma tu roślin, a te które odnalazły się w nieprzyjaznym środowisku – oprócz najróżniejszych porostów, wyjątkowo dorodne wrzosy – są pod czujną obserwacją naukowców.

Od lat teren kopalni otwarty jest dla tych, którzy zabłądzą w te strony. Kilka kilometrów ścieżek przecina krainę we wszystkich kolorach ziemi: żółciach, pomarańczach, rudościach, brązach… ale niemal pozbawioną zieleni. Najlepiej trafić tu kiedy tuż po deszczu wychodzi słońce, co w Walii nie jest znów taką rzadkością. Nasycenie kolorów jest niewiarygodne! Fantastyczny obraz apokalipsy stworzonej ludzką ręką…