Category Archives: inne atrakcje

Neolityczny grobowiec Pentre Ifan Burial Chamber

Walia to kraj, którego język i kultura wywodzą się z odmętów kultury celtyckiej. Podczas wędrówek bądź wycieczek po tym kraju napotkać można wiele pamiątek po tych czasach, czy to w postaci pojedynczych kamieni, np. Maen Llia, czy neolitycznych grobowców, które atrakcyjnością nie ustępują często tym o wiele bardziej znanym pamiątkom neolitycznym w Anglii (w mojej opinii), ale mają nad nimi tę przewagę, że nie zostały skomercjalizowane i są ogólnie dostępne. Jednym z nich jest neolityczny grobowiec Pentre Ifan w północnym Pembrokeshire.

Otoczony polami i wzgórzami grobowiec liczy sobie podobno bagatela około 3,5 tysiąca lat. Opiekuje się nim CADW, czyli organizacja służąca ochronie walijskich zabytków kultury, ale nie ma tam żadnych budynków, toalet itp, parkuje się w maleńkiej zatoczce przy tablicy informacyjnej, a wstęp na teren jest bezpłatny.

Najlepiej połączyć wizytę w tym miejscy ze zwiedzaniem okolic Cardigan Bay albo pasma wzgórz Mynydd Preseli. Najbardziej nastrojowo jest tam o zachodzie słońca.

Więcej informacji na stronie CADW.

Kod pocztowy do lokalizacji: SA41 3TZ.

Obserwujemy nocne niebo w Walii

Jak się przygotować do obserwacji gwiazd?

Na wstępie zaznaczam, że nie jestem znawcą w omawianej dziedzinie, ani nawet poważnym amatorem. Po prostu zdarzyło mi się interesować jako-taką astronomią od czasu do czasu w wolnych chwilach, i chciałem się podzielić własnymi doświadczeniami, wiedzą którą gdzieś tam nabyłem po drodze w tym swoim życiu (głównie książki, internet i metoda prób i błędów). Nie są to jakieś jedyne, ostateczne, słuszne racje i jeżeli ktoś ma inne zdanie/doświadczenia/propozycje z przyjemnością zapraszamy do dyskusji . I starałem się nie wchodzić za bardzo w szczegóły gdyż sam nie czuje się kompetentny, a i można z łatwością znaleźć od groma lepszych specjalistycznych materiałów w sieci. Na przykład odnośnie samej astronomii czy astrofotografii.

1. Co zabrać na obserwację:

Podstawa to ciepłe ubrania, nawet jeżeli wydaje się nam że warunki pogodowe nie są złe to należy brać pod uwagę, że spędzając dłuższe chwile na powietrzu we względnym bezruchu, nasze ciało może się bardzo szybko wychłodzić. Wychłodzenie bardzo szybko odbiera nam przyjemność ze spędzania czasu na świeżym powietrzu, może powodować trzęsienie się rąk co nie pomaga w obserwacjach przez jakiekolwiek przyrządy optyczne (gwiazdy nie wyglądają tak już zjawiskowo jak skaczą na prawo i lewo) czy obsługę aparatu i ostatecznie możemy się nabawić choroby która skutecznie uziemi nas w domu na najbliższe dni. Biorąc pod uwagę klimat na wyspach brytyjskich szkoda zmarnować piękną bezchmurną noc przez brak przygotowania w tym zakresie. Dodatkowo gdy mamy do czynienia z silnym wiatrem, co jak wiemy zdarza się w tym pięknym kraju dosyć często, uczucie zimna dodatkowo się potęguje.

Co więc zabrać?
– Ciepłą czapkę;
– Rękawiczki (z doświadczenia: obsługa aparatu lodowatymi paluchami w pewnym momencie staje się niemożliwa – wątpliwa przyjemność, nie polecam);
– Szalik, chusty;
– Ciepłe ubrania (najlepiej ubrać się warstwowo, jeżeli będzie nam za ciepło zawsze można coś z siebie zrzucić, a w razie draki włożyć z powrotem);
– Ciepłe skarpety i buty;

– Termos z gorącym napojem to kolejny podstawowy punkt na naszej liście. Czy będzie to kawa na pobudzenie, herbata, czy gorąca czekolada, powinniśmy mieć ze sobą coś co nas dobrze rozgrzeje, gdy mróz zacznie się nam dawać we znaki. Oczywiście jeżeli wybieramy się za dom do ogrodu, możemy sobie darować, jednak gdy wybieramy się gdzieś dalej i na dłużnej, termos może nam uratować życie ;] Plus wszystko wypite z termosu na świeżym powietrzu smakuje lepiej.

– Jakieś przekąski. Czekolada, różnego rodzaju batoniki, orzechy… Cokolwiek na wzmocnienie i podniesienie morale. Może się wydawać, że gdy zjedliśmy już kolację to spokojnie wytrzymamy do poranka i pysznego śniadania… No więc niekoniecznie… Jeżeli zostaniemy aktywni na dłużej w nocy, gdy nasze obserwacje się trochę przeciągną to nie śpimy i nasz organizm w najlepsze funkcjonuje sobie w normalnym trybie dziennym. I siłą rzeczy prawdopodobnie po 3-4 godzinach zaczniemy odczuwać głód. Bądźmy na to gotowi, zabranie lekkich przekąsek może znacznie umilić nam obserwacje, i pozwoli na dłuższe cieszenie się nocą piękną.

– Latarka lub latarka czołówka. Konieczność jeżeli wybieramy się poza miasto. Pomaga w odnalezieniu się w terenie, nie skręceniu sobie kostki na kamieniu, gdy będziemy wracać z powrotem do domu a także w sprawdzaniu czy nie pozostawiliśmy za sobą jakiś rzeczy. Dodatkowo latarka czołówka uwalnia nasze ręce co jest bardzo wygodnym gdy chcemy operować optyką, czy sprawdzić np. atlas nieba.

– Atlas nieba. Przydatny gdy chcemy zobaczyć konkretne obiekty, lub po prostu pobawić się w odkrywców. Aktualnie możemy pobrać różnego rodzaju aplikacje na telefony, które znacznie ułatwią życie. W innych wypadkach możemy zainteresować się wszelakimi publikacjami dostępnymi w internecie czy też w formie papierowej. Wiele z nich jest dostępnych za darmo, więc spokojnie można sobie pobrać i wydrukować.

Co dodatkowo może się przydać:

– Wszelka dostępna nam optyka, jak aparat/lornetka/luneta/teleskop. Już przez zwykłą lornetkę można prowadzić naprawdę ciekawe obserwacje nieba. Księżyc nabierze nowych szczegółów i głębi, będziemy mogli zobaczyć Jowisz i jego cztery księżyce czy na przykład Wielką Mgławicę w Orionie oraz tysiące gwiazd nieosiągalnych dla naszego gołego oka. Aparatem z możliwością manualnego ustawienia czasów naświetlania, możemy próbować sfotografować naszą własną galaktykę – Drogę Mleczną, ustrzelić deszcz asteroid, czy poeksperymentować ze smugami świetlnymi gwiazd (ang. light trails). Jeżeli niestety nie posiadamy żadnego sprzętu, zawsze możemy spróbować nauczyć się odnajdywać poszczególnych konstelacji, czy choćby nacieszyć się widokiem pięknego nieba. Jeżeli ktoś ma zacięcie konstruktorskie, można również spróbować skonstruować własną lunetę czy radio-teleskop i tak zacząć swoją przygodę z astronomią, polecam poczytać w internecie.
– Statyw. Jeżeli posiadamy jakąkolwiek optykę i o ile nie posiadamy żelaznego chwytu, czy wybitnej stabilizacji w rękach rzecz niezbędna. Gdy będziemy robić nocne zdjęcia, będziemy zmuszeni dokonywać dłuższych niż zwykle czasów naświetleń matrycy czy filmu. Najlepiej gdy posiadamy solidny statyw z ruchomą głownią, jednak nawet tańszy przy odpowiednim obciążeniu spokojnie może się nadać. Jeżeli takowego nie posiadamy możemy próbować ustawić aparat na czymkolwiek jak na przykład murek, kamień, ławka czy cokolwiek innego, byle stabilnego. Niestety znacznie ograniczy to możliwość operowania naszą optyką plus może narazić na uszkodzenia, bądźmy więc w tych przypadkach szczególnie ostrożni.
– Coś do siedzenia. O ile w docelowym miejscu naszych nocnych harców nie ma ławek, czy ‘wygodnych’ kamieni, warto ze sobą zabrać coś gdzie wygodnie będzie spędzić dłuższą chwilę. Czy to koc, karimata, czy krzesełka turystyczne, zawsze będą wygodniejsze od gołej ziemi.
– Jeżeli planujemy robić zdjęcia to bezprzewodowy, bądź przewodowy spust migawki może okazać się nieoceniony. Naciśnięcie spustu migawki może powodować, małe drżenie aparatu. W codziennej fotografii gdzie mamy do czynienia z bardzo krótkimi czasami naświetleń nie jest to problemem. Niestety przy dłuższym naświetlaniu w bardzo słabych warunkach oświetleniowych może to być sporym problemem. Nie ma nic gorszego niż jak spędzenie nocy na robieniu zdjęć i dopiero później w domu zorientowanie się, że wszystkie nasze zdjęcia są nieostre/poruszone. Jeżeli takowego nie posiadamy można posłużyć się w aparacie opcją opóźnienia błysku.

2. Gdzie obserwować niebo?

Zacząć można i we własnym ogrodzie czy balkonie. Oczywiście warunki mogą być ograniczone przez miejskie oświetlenie, czy na przykład sąsiada co ma w ogrodzie zamontowane oświetlenie co najmniej jak na stadionie olimpijskim. Ale dość często warunki mogą być wystarczające do podstawowych obserwacji. Sam większość czasu spędziłem właśnie w ogrodach domów gdzie aktualnie mieszkałem, często bardzo blisko centr sporych miast jak Cardiff czy Swansea.
Najlepiej jednak udać się gdzieś na wieś, bądź poza miasto. Czy będzie to polana w pobliskim parku, niedaleka plaża czy dolina osłonięta pagórkami od skupisk miejskich, widok w przejrzystą noc może być powalający. W internecie dostępnych jest wiele map pokazujących najbardziej i najmniej rozświetlone miejsca, wystarczy wpisać w posiadaną wyszukiwarkę “light pollution map”, czy mapy sztucznego światła/zanieczyszczenia światłem. Lub w internecie znaleźć i skorzystać z polecanych przez astronomów sprawdzonych miejsc.

3. Jak się przygotować?

Sprawdzić pogodę w miejscu gdzie planujemy obserwacje. Zdarzyło mi się przejechać 60km żeby zorientować się, że w Brecon Beacons pogoda znacznie różniła się od tego co było na wybrzeżu. W internecie można znaleźć pogodę przygotowaną przez astronomów przeznaczoną właśnie do oceny warunków zdatności obserwacji nieba.
 

Sprawdzić w jakiej fazie znajduje się księżyc, jeżeli planujemy oglądać obiekty dalekiego nieba, księżyc znajdujący się w pełni może kompletnie pokrzyżować nasze plany. Optymalnym czasem do obserwacji jest oczywiście nów, ale niestety pogoda i fazy ‘łysego’ nie zawsze idą w parze. Oczywiście jeżeli mamy dostępną jakąkolwiek optykę, możemy napawać się widokiem samego naszego największego naturalnego satelity, który może zauroczyć detalem już przy oglądaniu przez zwykłą lornetkę czy lunetę. W ostateczności zawsze możemy się doń odwrócić plecami i skupić na obszarze nieba z drugiej strony nieba, bądź przeczekać aż schowa się za horyzontem.

 Jeżeli planujemy obserwację konkretnych obiektów na niebie warto sprawdzić w których godzinach jest on widoczny na naszym nocnym niebie i gdzie. Można dzięki temu uniknąć rozczarowania gdy na przykład będziemy chcieli zobaczyć nasz obiekt i dopiero na miejscu zorientujemy się, że będzie on widoczny dopiero o 4-tej nad ranem, lub co gorsza dopiero na letnim niebie, gdy zima w pełni.
 
Dobrze zjeść, wiadomo że jak człowiek głodny to i zły, głód może być jednym z powodów skrócenia prowadzenia samych obserwacji. Także poza zabraniem przekąsek, zjedzmy wcześniej porządną kolację. Warto też kilka godzin przed spożywać jedzenie bogate w witaminę A, poprawia ona nasze nocne widzenie. Noktowizji nie oczekujmy, no ale może minimalnie pomóc.

4. Dodatkowo polecam:

Na początek gdy nie posiadamy żadnego sprzętu optycznego:
– znaleźć i nauczyć się konstelacji gwiazd jak na przykład Wielkiej Niedźwiedzicy, Kasjopei, Oriona, itd.;

– nauczyć się najjaśniejszych obiektów jak planet, gwiazd jak na przykład Gwiazdy Polarnej (przydatna to orientacji w terenie), Betelgezy (która może w najbliższym czasie przerodzić się w wybuch supernowej – najbliższy czas w skali astronomicznej znaczy się może jutro, może za 1000 lat);

– obserwować fazy księżyca;

Gdy mamy dostępną lornetkę/lunetę/mały teleskop:

– dokładniejsze obserwacje powyższych, księżyc wygląda niesamowicie już przez lornetkę;

– Jowisz i jego księżyce, fazy Wenus;

– obiekty mgławicowe jak Wielka Mgławica w Orionie, Galaktyka Andromedy, Wielka Gromada w Herkulesie;

Gdy mamy aparat z manualną kontrolą czasu migawki/przysłony:

– fotografować powyższe;

– sfotografować naszą własną galaktykę – Drogę Mleczną;

– sfotografować smugi świetlne gwiazd (ang. light trails) – pozorny ruch gwiazd na naszym niebie.

I wiele, wiele innych…

Przy obserwacjach przez różnego rodzaju optykę może pomagać metoda tak zwanego ‘zerkania’. Mianowicie chcąc oglądać konkretny obiekt lepiej jest nie patrzeć bezpośrednio na ten obiekt, a skupiać wzrok w mrok dookoła niego i kątem oka ‘zerkać’ na nasz cel. Jest to związane z budową naszego oka i jego samym działaniem. Polecam przetestować samemu.
Warto sprawdzić program stellarium, świetna interaktywna mapa nieba. Może pomóc zaplanować obserwacje, czy nauczyć sporo o astronomii.

O czym pamiętać:

 Jeżeli spędzamy czas na świeżym powietrzu, zawsze pamiętajmy aby posprzątać po sobie i zostawmy odwiedzane przez nas miejsce w stanie takim jakim je zastaliśmy, o ile nie lepszym. To bardzo ważne aby dbać o tą naszą przyrodę, aby pozwolić z niej korzystać z przyjemnością zarówno jej mieszkańcom jak i kolejnym odwiedzającym.
 
Jest noc, niektórzy ludzie mają kolejnego dnia pracę, w pobliżu mogą się znajdować zwierzęta – nie hałasujmy za bardzo, dajmy innym się wyspać.
 
Najlepiej nie wybierać się nocą samemu w odludne miejsca, zwłaszcza dotyczy to kobiet i dzieci. Możemy spotkać różnych ludzi, zwierzęta lub choćby mieć głupi wypadek, który może mieć nieprzyjemne konsekwencje. Lepiej, bezpieczniej i przyjemniej jest prowadzić obserwacje w grupie. Jeżeli już nie mamy wyjścia i gdzieś się wybieramy, zawsze poinformujmy kogoś gdzie i w jakim celu się wybieramy, kiedy planujemy powrót i zawsze miejmy przy sobie naładowany telefon komórkowy.

Tekst i zdjęcia: Piotrek Nowak – dziękujemy.

Białe Piaski i Błękitna Laguna

 Whitesands, fot. katiraf.com

Takie ładne nazwy można spotkać na samym koniuszku walijskiego ‘buta’ w zachodnim Pembrokeshire. Poszukiwacze spokoju, przestrzeni i dzikiej przyrody będą usatysfakcjonowani: to miejsce z jedynie minimalnym wpływem cywilizacji. Wielbiciele postindustrialu również nie będą zawiedzeni.

Whitesands to ogromnych rozmiarów piaszczysta plaża położona na północ od miasteczka St Davids. Jest uważana za jedną z najlepszych plaż dla surferów; przy ładnej pogodzie przyciąga również tłumy spacerowiczów. Na szczęście nie wszyscy odwiedzający są zainteresowani spacerami klifowymi, więc szanse ucieczki od tłumów są całkiem realne. Idąc od parkingu  należy przed plażą skręcić w prawo, przejść przez bramkę, i już prawie jesteśmy na samiutkim końcu świata. Trudno oprzeć się takiemu odczuciu wędrując po skalistym smaganym wiatrem podłożu z dość ubogą roślinnością i nieskończoną taflą Atlantyku na horyzoncie.

Whitesands, fot. katiraf.com

Whitesands, fot. katiraf.com

Spacer z WhitesandsSpacer z Whitesands

Na klifach Whitesands

Przy plaży jest całkiem spory parking (płatny u pana parkingowego), toalety (na pieniążek) i kafeja. Jak zapewniali mnie znajomi którzy mieli przyjemność – lody w kafei są warte grzechu.

Whitesands, fot. katiraf.com

Bonus: po około sześciu-siedmiu milach spaceru wybrzeżem w kierunku północnym  dotrzesz do tzw. Błękitnej Laguny w malutkiej miejscowości Abereiddy (możesz też dojechać tam samochodem w kilkanaście minut). To szczególne miejsce, chociaż podobnych ‘błękitnych lagun’ można wypatrzeć na wybrzeżu Pembrokeshire więcej. Kiedyś w tym miejscu istniała niewielka odkrywkowa kopalnia łupków (slate) z których Walia swego czasu słynęła. Łupki wykorzystywane były jako materiał budowlany do konstrukcji podłóg, dachów, płotów itp. Kopalnia w Abereiddy zakończyła swoją działalność na początku XX wieku, ale do dziś pozostały widoczne fragmenty budynków kopalni i domków pracowników. Górą klifu prowadzi również szlak spacerowy pokrywający się z linią tramwaju towarowego, który kursował niegdyś pomiędzy kopalnią, a pobliskim Porthgain, również niezwykle ciekawym miejscem.

Błękitny, czy może bardziej szmaragdowy kolor woda jeziorka zawdzięcza minerałom obecnym w łupkach.

Błękitna Laguna

Głębokie na 25 metrów jeziorko jest dziś szczególnie popularne wśród wielbicieli nurkowania, zwłaszcza w połączeniu ze skokami z wysokich klifów. Każdy może spróbować, ale zalecamy ostrożność; najlepiej pierwszy raz skoczyć pod okiem wykwalifikowanego  instruktora lub kogoś innego, kto zna się na rzeczy.

Za udostępnienie kilku zdjęć dziękujemy zaprzyjaźnionym obieżyświatom ze strony www.katiraf.com. Zachęcamy do zajrzenia do nich, mają tam mnóstwo ciekawych i inspirujących fotorelacji  z podróży do różnych zakątków świata, Polski i UK.

Cregennan Lakes – skarb ukryty w cieniu Cadair Idris

Cregennan LakesNa niewielkim płaskowyżu, gdzieś pomiędzy rozległym ujściem rzeki Mawddach, a surowymi szczytami masywu Cadair Idris, leżą Cregennan Lakes – dwa nieduże jeziora, które, wraz z otaczającym je krajobrazem, bez grama przesady można nazwać (dobrze) ukrytymi klejnotami.

Żeby się tu dostać, trzeba albo pokonać ekstremalną, nawet jak na warunki walijskie, drogę z Arthog – 250 metrów wspinaczki na odcinku może trzech kilometrów, plus kilka zakrętów-agrafek – albo osiem kilometrów drogą przez pustkowie z Dolgellau.

To doskonale ukryte miejsce upodobali sobie już prehistoryczni mieszkańcy okolicy. Ci z epoki brązu pozostawili po sobie pamiątki w postaci kilku menhirów – zarówno stojących samotnie, jak przeszło dwumetrowy Carreg y Big, czy Plas Cregennen Stone, albo ustawionych w rzędzie (tzw. stone row), jak Hafotty-fach Stones. Inni, setki lat później, już w epoce żelaza, na szczycie wzgórza Pared-y-Cefn-Hir wznieśli obronne grodzisko – jedno z co najmniej trzech zidentyfikowanych w niedalekiej okolicy.

Można zaryzykować stwierdzenie, że wieki temu, te strony tętniły życiem. Zupełnie odwrotnie niż teraz. Dziś stoją tu tylko dwie farmy należące do National Trust, zajmujące się tradycyjnym wypasem owiec i bydła. Wbrew pozorom nie stanowią one kuriozum i pamiątki po dawnych czasach. Tradycyjna hodowla pozwala utrzymać krajobraz w jego pół-dzikiej formie, charakterystycznej dla walijskich wyżyn. Na farmach zatrzymują się też wędkarze, przyjeżdżający tu z nadzieją na złowienie pstrąga, z którego słyną wody obu jezior.

Ci, których ani prehistoryczne kamienie, ani wędkowanie szczególnie nie pociągają, nad brzegami Cregennan Lakes znajdą spokój, spektakularne widoki – z jednej strony na całe estuarium rzeki Mawdach i słynny drewniany Barmouth Bridge, z drugiej na strome zbocza Cadair Idris – i kilka dobrze oznaczonych ścieżek, spacerując którymi, można spędzić cały dzień.

Kamienne strażnice Black Mountain

Zamek Carreg CennenW kategorii romantycznych ruin, od dobrych dwustu lat, zamek Carreg Cennen ma bardzo niewielu konkurentów. Już pod koniec osiemnastego wieku zachwycali się nim pierwsi turyści, a rzesze artystów malowały i szkicowały go z każdej możliwej perspektywy.

Prapoczątki Carreg Cennen sięgają zamierzchłych czasów. Znaleziono tu szczątki ludzi z epoki kamienia, rzymskie monety, a część badaczy jest przekonana, że kamienną twierdzę zbudowano w miejscu wcześniejszego grodziska z epoki żelaza.

Pierwsza wzmianka o zamku jako takim pojawia się w walijskiej Kronice książąt (Brut y Tywysogyon) z 1248 roku. Czytamy tam, że “Rhys Fychan ap [syn] Rhys Mechyll odzyskał zamek Carreg Cennen, który jego matka zdradziecko oddała w ręce Francuzów [Normanów]”. Warto dodać, że matka Rhysa, Maud z potężnego rodu de Braose, posiadającego ogromne posiadłości, między innymi, na Pograniczu i Półwyspie Gower, zrobiła to z… nienawiści do własnego syna. Za zajęcie zamku, król Henryk III ukarał Rhysa grzywną trzystu marek, ale, najwyraźniej bardziej wyrozumiały niż rodzona matka, pozwolił mu go zatrzymać. Być może dlatego, że ówczesny zamek miał niewiele wspólnego z późniejszą potężną twierdzą.

Co prawda nie wiadomo jak dokładnie wyglądał, ani nawet czy był murowany, ale zbudowano go w typowym dla wczesnych walijskich zamków miejscu – na wzniesieniu wyraźnie górującym nad otoczeniem i wykorzystując naturalne przeszkody do wzmocnienia i ulepszenia obrony. Podobnie ulokowano niedalekie zamki Dinefwr i Dryslwyn, a na północy, między innymi, Dinas Bran, Dolwyddelan czy Castell y Bere.

Prawdopodobnie pierwszy zamek zbudowano za czasów Rhysa ap Gruffudd. Ten jeden z najsłynniejszych średniowiecznych walijskich możnowładców, skutecznie powstrzymywał ekspansję Normanów/Anglików wgłąb Walii, umiejętnie lawirując między walką zbrojną, a chwilową lojalnością wobec użytecznych sojuszników. Udało mu się nie tylko zjednoczyć dość pokaźne włości obejmujące dawne królestwo Deheubarth, ale też uzyskać potwierdzenie władzy nad nimi od króla Henryka II.

Śmierć Rhysa w 1197 roku, zapoczątkowała powolny proces rozpadu jego księstwa, przypieczętowany prawie sto lat później ostatecznym podbojem Walii przez Edwarda I Długonogiego.

W tym czasie zamek Carreg Cennen wielokrotnie zmieniał właścicieli, a w okresach nasilonych walk z Walijczykami przechodził bezpośrednio pod kontrolę korony. Aż w końcu, w 1283 roku, król Edward I oddał zamek wraz z przyległymi ziemiami, swojemu zaufanemu baronowi Johnowi Giffard. Ten bogaty szlachcic z Gloucestershire wsławił się podczas walijskiej kampanii króla i prawdopodobnie brał udział w potyczce pod Builth, w której zginął przywódca powstania i ostatni walijski książę Llywelyn ap Gruffydd.

Najwyraźniej Giffadrowie mieli do swoich nowych walijskich włości nadzwyczajną słabość, bo praktycznie wszystko co przetrwało do dziś, to pozostałości zamku wzniesionego przez Johna i jego syna Johna Młodszego. W miejscu bez większego znaczenia militarnego, na półdzikim górskim pustkowiu, zbudowali fortecę nie do zdobycia, wykorzystując nie tylko doskonałe warunki naturalne, ale i najnowsze techniki i założenia obronne.

Jednak jak to często bywało w średniowiecznej Brytanii, w jednym z konfliktów między baronami a tronem Młodszy Giffard opowiedział się po niewłaściwej stronie i w 1322 roku stracił wszystko, łącznie z głową.

Carreg Cennen znów kilkakrotnie przechodził z rąk do rąk, aż pod koniec czternastego wieku stał się częścią włości królewskich. Nie przysłużyło mu się to zbytnio, bo według zachowanych rachunków, już około roku 1370 był w opłakanym stanie i desperacko potrzebował remontu. Bez Względu na to, co zrobiono, wystarczyło do powstrzymania powstańców Owaina Glyndŵr przed zdobyciem zamku przez ponad rok (!) na przełomie lat 1403-1404.

W ramach zemsty Walijczycy poważnie uszkodzili fortecę, tak, że kilka lat później królewski skarbiec musiał wydać na naprawę, a właściwie odbudowę murów, bram, mostów, komnat i kaplicy niemałą sumę pięciuset funtów. Wyremontowany zamek przez krótką chwilę cieszył się pewnym znaczeniem w regionie – odbywały się tu posiedzenia sądów i na stacjonował garnizon.

Po raz ostatni w historii Carreg Cennen zapisał się w czasie Wojny Dwóch Róż. W 1461 roku schroniła się tu spora grupa zwolenników Lancasterów uciekających po przegranej bitwie pod Mortimer’s Cross. Yorkiści, wiedząc że twierdza jest nie do zdobycia, wysłali siedemdziesięciu dżentelmenów i yeomanów (specyficzna grupa społeczna w średniowiecznej Anglii – ludzie stanu wolnego ale nie-szlachta), żeby negocjować poddanie zamku.

Kiedy ostatni stronnicy Lancasterów opuścili zamek, wkroczyło do niego pięciuset robotników “z łomami i kilofami, niszcząc i obalając mury, żeby zapobiec podobnym niedogodnościom w przyszłości”. “Niedogodność” stanowili nie tylko obrońcy, ale też rozbójnicy, którzy często wykorzystywali zamek jako schronienie i punkt wypadowy do grabienia okolicy. Po czterech miesiącach rozbiórki, z potężnej fortecy pozostały tylko smętne ruiny.

Tak jak wcześniej twierdza Carreg Cennen opierała się oblegającym ją wojskom, tak jej ruiny, zapomniane na prawie trzy stulecia, opierały się siłom natury. Na nowo odkryli je osiemnasto- i dziewiętnastowieczni pisarze-podróżnicy zachwycający się walijskimi krajobrazami i niezliczeni artyści, szukający natchnienia wśród zielonych wzgórz. Znalazł je tu nawet najsłynniejszy z brytyjskich malarzy-romantyków – William Turner. Jego (trochę niewyraźna, jak wszystkie prace Turnera;-) akwarela z zamkiem na tle burzowego nieba, świetnie oddaje dramaturgię scenerii.

Być może na fali tych romantycznych uniesień, hrabiowie Cawdor – właściciele zamku od początku dziewiętnastego wieku – zlecili poważne prace remontowe, mające zapobiec dalszemu niszczeniu ruin. Zdaniem niektórych posunęli się trochę zbyt daleko, na dobrą sprawę “budując ruiny”. Zdaniem innych, mogli posunąć się krok dalej i przynajmniej częściowo odbudować zamek. Chociaż, szczerze mówiąc, trudno sobie wyobrazić koszt takiego przedsięwzięcia.

Ruiny, które przetrwały do dziś, tak czy inaczej imponują i przy odrobinie tylko fantazji, pozwalają wyobrazić sobie, jak twierdza wyglądała w okresie świetności. Zdecydowanie największe wrażenie robi potężna brama główna i poprzedzające ją mniejsze bramy ze zwodzonymi mostami. Tego systemu obronnego nie można było sforsować! Najbardziej zaś intrygującą częścią zamku, jest jaskinia, do której prowadzi wykuty w skale korytarz. Historycy do dziś sprzeczają się o jej przeznaczenie (zbiornik wody? loch? gołębnik?), a turyści z latarkami i sercem na ramieniu, szukają w niej duchów przeszłości.

Wizytę w zamku warto połączyć ze spacerem specjalnie przygotowanym i oznaczonym szlakiem oferującym doskonałe widoki zarówno na ruiny, jak i malowniczą okolicę. Dla szerszej perspektywy można też zapuścić się w sieć wąskich, polnych dróg. Te na wschód i północ od zamku prowadzą przez fantastycznie surowe krajobrazy zachodniego krańca Black Mountain. Czasami, w dobrym punkcie i przy dobrej widoczności, oprócz Carreg Cennen można z nich wypatrzeć zamek Dinefwr, a nawet wieżę Paxtona!

Przy jednej z polnych dróg stoi Sythfaen – prehistoryczny standing stone. Inna prowadzi do potężnego, choć dość mało znanego grodziska z epoki żelaza – Garn Goch.

Grodzisko zajmuje cały wierzchołek porośniętego paprociami wzgórza, wyrastającego nad doliną rzeki Tywi. Nie można dokładnie określić kiedy zostało wzniesione, ale przyjmuje się, że okres najaktywniejszego budowania fortów w Walii przypada na siódme-ósme stulecie przed naszą erą.

“Dziedziniec” Garn Goch ma 640 metrów (!!!) długości a otacza go przeszło półtora kilometra wału usypanego z kamienia, przerwanego jedynie przez dwie “bramy” obłożone płaskimi kamiennymi płytami. Prawdopodobnie w okresie funkcjonowania fortu chroniły je drewniane strażnice. Wysokość wałów sięga miejscami dziewięciu metrów!

Co ciekawe, Garn Goch, podobnie jak inne grodziska z epoki żelaza, nie był stale zamieszkałą osadą. Służył raczej jako schronienie dla okolicznej wspólnoty w przypadku ataku sąsiadów, magazyn żywności czy miejsce spędzania zwierząt hodowlanych. Przede wszystkim jednak, swoją potęgą miał imponować i ostrzegać potencjalnych napastników – ktoś kto był w stanie zbudować tak ogromne grodzisko, łatwo się nie podda. Paradoksalnie, zdaniem badaczy, sam fort przez swoje rozmiary, nie mógł być skutecznie broniony. Brak archeologicznych dowodów na jakąkolwiek bitwę stoczoną w, lub okolicach Garn Goch świadczy o tym, że skutecznie spełniał swoją odstraszającą rolę.

Za to dziś, prawie trzydzieści wieków później, wręcz przeciwnie – zaprasza zabłąkanych na to odludzie wędrowców, oferując doskonałe widoki na zieloną dolinę Tywi.

____________
Informacje praktyczne:

Postcode dla zamku Carreg Cennen: SA19 6UA
Postcode dla grodziska Garn Goch: (prowadzi do farmy kilkaset metrów od grodziska; po drodze trzeba szukać drogowskazów na parking, z którego zaczyna się krótki szlak do Garn Goch)

Pistyll Rhaeadr i Lake Vyrnwy

Lake Vyrnwy/Llyn EfyrnwyWzgórza północnego Montgomeryshire, pocięte labiryntem wąskich dróg łączących miniaturowe osady, skutecznie skrywają dwa niezwykłe skarby: najwyższy wodospad i największe jezioro Walii.

“Nigdy nie widziałem wody opadającej z takim wdziękiem” – pisał o wodospadzie Pistyll Rhaeadr George Borrow, autor słynnego dziewiętnastowiecznego klasyku krajoznawczego Wild Wales (Dzika Walia). “Do czego mógłbym go porównać? Naprawdę nie wiem. Chyba że do kawałka cienkiego jedwabiu poruszonego odgłosem grzmotu, albo do długiego szarego ogona galopującego rumaka”.

Te poetyckie wzruszenia nie powinny dziwić, bo najwyższy wodospad Walii rzeczywiście zachwyca.

Stojąc nad brzegiem niewielkiej rzeczki Afon Disgynta, wijącej się przez wrzosowiska wzgórz Berwyn, trudno wyobrazić sobie spektakl, jaki funduje widzom opadając nagle siedemdziesiąt trzy metry, w dół mrocznego wąwozu. Mniej więcej w połowie wysokości wodospadu, ściany wąwozu spina naturalny skalny most, znany jako Fairy BridgeMost Wróżki, dodający całej scenerii magicznej dramaturgi. Dalej, już jako Afon (rzeka) Rhaeadr, jakby nic się nie stało, płynie spokojnie dnem wąskiej doliny do Llanrhaeadr-ym-Mochant.

Ta nieduża wieś, wyglądająca raczej na miniaturowe miasteczko, z trójkątnym rynkiem, i kilkoma uliczkami ciasno zabudowanymi niskimi domami, zajmuje szczególne miejsce w sercach Walijczyków. Przez lata żył i pracował tu wielebny William Morgan. Misją i dziełem jego życia, zaprezentowanym światu w 1588 roku, było tłumaczenie Biblii z greki i hebrajskiego na język walijski.

Gigantyczne przedsięwzięcie zajęło Morganowi kilka dekad. Zdaniem językoznawców, ten – nie bójmy się wielkich słów – tytaniczny akt uratował język walijski przed powolnym wymieraniem. Przez całe wieki Biblia Morgana stanowiła wzór literackiego walijskiego. W wielu domach często była jedyną książką w jakimkolwiek języku. Przetrwała formalne i nieformalne próby siłowego anglizowania Walijczyków i dziś jest pomnikiem uporu, ogromnej pracy i miłości do mowy przodków.

Najbliższy post code dla wodospadu to: SY10 0BZ

-//-//-

Tak jak George Borrow zachwycał się urokami Pistyll Rhaeadr, tak kilku angielskim podróżnikom brakło słów, by opisać… jałowość i zupełną nijakość Doliny Efyrnwy, ukrytej wśród wzgórz u podnóża pasma Aran, kilka mil na południe od Llanrhaeadr-ym-Mochant.

Być może to za sprawą tak wątpliwej rekomendacji, w latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku, w dolinie pojawili się geodeci i inżynierowie wysłani przez zarząd miasta Liverpool, szukający najlepszego miejsca pod budowę rezerwuaru, który zapewniłby stałe dostawy wody dla rozrastającej się metropolii.

Wtedy w dolinie stała jeszcze wieś Llanwddyn, złożona z dziesięciu farm, trzydziestu siedmiu domostw, trzech karczm, dwóch kaplic i niewielkiego kościoła. Kawałek dalej, w górę dolny, stał dwór rodziny Buckley. Na zboczach i szczytach wzgórz pasły się owce i krowy.

Cały ten świat, na początku lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku, zrównano z ziemią, a w dole doliny zbudowano największą wówczas na świecie zaporę: długą na 358 metrów i wysoką na 44. Była to pierwsza z wielkich wiktoriańskich hydro-inwestycji w środkowej Walii. (Dwadzieścia lat później, żeby zaspokoić pragnienie Birmingham, zalano Dolinę Elan: Walijska Kraina Jezior) Rezerwuar, który powstał w wyniku jej budowy – Lake Vyrnwy/Llyn Efyrnwy – do dziś jest największym jeziorem w Walii – długim na osiem i szerokim na półtora kilometra. Jego napełnianie zajęło cały rok!

Część mieszkańców zatopionej wioski znalazło domy w nowej “modelowej wsi” zbudowanej w cieniu potężnej tamy, ale większość opuściła te strony na zawsze.

Co może wydawać się dość przewrotne w obliczu dramatu miejscowych, jednym z założeń budowy sztucznego jeziora było… uatrakcyjnienie krajobrazu. Trudno jednoznacznie stwierdzić na ile budowniczy wywiązali się z tego zadania, ale określenia takie jak alpejski, skandynawski, transylwański, baśniowy czy disnejowski, często występujące w opisach doliny, brzmią zachęcająco.

Dawne pastwiska na wzgórzach dziś porastają gęste lasy. Wokół jeziora wyznaczono kilometry szlaków i ścieżek łączących kryjówki dla obserwatorów ptaków, wąwozy potoków zasilających rezerwuar i kilka wodospadów, w tym dość imponujący Pistyll Rhyd-y-meincau znany też jako Rhiwargor Waterfalls. Kamienna zapora, po prawie stu pięćdziesięciu latach stała się częścią krajobrazu. Całości pocztówkowego obrazka dopełnia malownicza kamienna wieża z zielonym miedzianym dachem, w stylu wiktoriańskiego gotyku – znak rozpoznawczy Lake Vyrnwy. W tle majaczą szczyty pasma Aran, przez które wiodą dwie karkołomne, ale i niezwykle malownicze drogi opadające wprost na brzegi kolejnego jeziora – Bala Lake/Llyn Tegid. Od jednej z nich odbija droga do Dinas Mawddwy, znana jako Bwlch-y-Groes, uważana za najwyżej położoną drogę w Walii.

Najlepszym miejscem do podziwiania tej panoramy (i nie jest to reklama!!!), jest taras restauracji Lake Vyrnwy Hotel. Przy okazji można – i warto – tu zjeść naprawdę doskonałe dania walijskiej kuchni.

Kod pocztowy dla RSPB Lake Vyrnwy to:

Ławka Z Widokiem – galeria

Walia to prawdziwe mocarstwo wśród posiadaczy Ławek z Widokiem; wiedzieliśmy to od zawsze, ale teraz mamy niepodważalne dowody. Kilka tygodni temu poprosiliśmy naszych czytelników i zaglądaczy z fb o przesłanie nam zdjęć swoich ulubionych ławek położonych w malowniczych okolicznościach przyrody – oto rezultaty. Kliknij na pierwsze zdjęcie aby przejść do galerii. W opisach zamieszczamy przybliżone lokalizacje, w razie gdyby ktoś chciał się wybrać na poszukiwania.

Mamy nadzieję, że galeria Ławek Z Widokiem będzie się rozwijać.

Wszystkim, którzy wzięli udział w naszym mini-projekciku – dziękujemy.

Ci wspaniali mężczyźni na swoich żelaznych rumakach

Plaża w Pendine, widok z klifu

Jest taka plaża w południowo-zachodniej Walii, która przyciąga nie tylko swoją niekwestionowaną urodą, ale również echem wielkich wyczynów, które znał cały świat.

Już dawno przebrzmiał ryk silników, gwar gorących dyskusji mechaników i wiwaty tłumów. Ale 11-kilometrowy pas piasku  w Pendine wciąż skrywa niejedną pamiątkę po tamtych czasach. Czasach mężczyzn odważnych do szaleństwa, legendarnych maszyn i jednego skromnego marzenia: Chcę być najszybszym człowiekiem na ziemi. Drobnostka..

  Własność @ Speed Museum Pendine

Próby bicia rekordów prędkości w Pendine sięgają końca XIX wieku. Sport rozbujał się niesłychanie w latach 20-tych i 30-tych ubiegłego wieku. Jedną z najważniejszych postaci tego okresu był Malcolm Campbell, figura powszechnie znana i szanowana w Wielkiej Brytanii. Dla tych, którzy fascynują się cyferkami: ustanowiony przez niego w 1935 roku rekord prędkości prowadzenia pojazdu mechanicznego na stałym lądzie wynosił 485 km/h (bez kilku metrów). Może powtórzę, 485 km/h w 1935r.

Wbrew zamiłowaniu do niebezpiecznych sportów, Malcolm zmarł w wieku zaawansowanym we własnym łóżku;  za to jego syn, Donald, który kontynuował rodzinne tradycje,  zginął w wieku czterdziestu kilku lat w trakcie próby poprawienia własnego rekordu prędkości na jeziorze Coniston (Cumbria).  Jego słynny bolid, Blue Bird został wydobyty z dna jeziora dopiero kilka lat temu, razem z doczesnymi szczątkami rekordzisty. Donald Campbell pozostaje do dziś jedyną osobą na świecie, która pobiła rekord prędkości zarówno na lądzie, jaki na wodzie. Taka rodzinka.

Parry-Thomas i Babs

Ale to tak nawiasem, wracamy do Pendine. Jednym z najważniejszych konkurentów Campbellów na polu bicia rekordów prędkości był niejaki J.G. Parry-Thomas, Walijczyk, inżynier, kierowca rajdowy i wynalazca. Jego słynny na cały świat bolid o sympatyczniej nazwie Babs pobił w 1926 r rekord prędkości na stałym lądzie (275 km/h) i przez ponad rok królował niezagrożony. Ostatecznie rekord został pobity przez wspomnianego uprzednio Malcolma Campbella (o zaledwie niecałe 5km/h). W następnym roku Parry-Thomas próbował odzyskać panowanie nad światem prędkości; niestety była to jego ostatnia próba. Na skutek zerwania się jednego z łańcuchów bolid rozbił się, a kierowca zginął na miejscu.

Parry-Thomas w Babs, zdjęcie z Internetu

Przyjaciele rajdowca zadecydowali o ‘pochowaniu’ Babs, najszybszej maszyny świata, w piaskach Pendine. Ostatecznie to właśnie miejsce było świadkiem jej największych sukcesów i tragicznego końca. A przynajmniej wydawało się, że końca. Czterdzieści lat później bowiem grupa zapaleńców wydobyła bolid z piasków, odrestaurowała i przywróciła na wyścigowe tory. Niedawno Babs wreszcie odeszła na emeryturę; teraz zajmie zasłużone poczesne miejsce w niedużym Museum of Speed w Pendine.

Pendine - tablica pamiątkowa

Ze śmiercią Parry-Thomasa w 1927r Pendine straciło swoją prestiżową pozycję w świecie wyścigów motorowych/samochodowych. Piaski uznano za zbyt niebezpieczne, a bicie rekordów prędkości przeniesiono do Bonneville Sand Flats w Utah, gdzie pozostaje do dziś. Dziś piaski Pendine goszczą dość regularnie różnego rodzaju amatorów bicia rozmaitych pomniejszych rekordów; jednym z ostatnich wyczynów jest ustanowienie rekordu prędkości.. kosiarki do trawy. Niejaki Don Wales uzyskał na niej całkiem zawrotną prędkość 140 km na godzinę. Gratulujemy : )

  • Info praktyczne: niedrogi parking w Pendine znajduje się prawie przy samej plaży.
  • Nieduże Museum of Speed znajduje się zaraz przy parkingu. Wstęp wolny, dotacje mile widziane.
  • Kod pocztowy dla parkingu: SA33 4NY
  • Wokół plaży znajduje się kilka kafejek, budy z lodami, pub itp.

Plaża w Pendine

Church in the sea

Najbardziej rozpoznawalny kościół na wyspie Anglesey – St Cwyfan’s Church – znany jest powszechnie jako “kościół w morzu”. Uwielbiają go fotografowie i, raczej przypadkowi w tych stronach, turyści.

Stojący na niewielkiej pływowej wysepce Cribinau, u południowo-zachodniego wybrzeża Anglesey, maleńki kościółek, zbudowano w dwunastym wieku na jak najbardziej stałym lądzie – na wąskim półwyspie wbijającym się w Zatokę Caernarfon. Jak często bywa w przypadku wiejskich walijskich kościołów, powstał prawdopodobnie w miejscu, gdzie już od siódmego wieku istniała jakaś świątynia.

Nie wiadomo kiedy dokładnie Cribinau stało się wyspą. Na mapie z 1636 roku wciąż jeszcze mocno trzyma się lądu.

Z czasem, kęs za kęsem, sztorm za sztormem, morze odcięło kościół od parafian. Wtedy ci zbudowali kamienną groblę, po której suchą stopą można było dojść na niedzielną mszę. Prawie zawsze. Kiedy pogoda wyjątkowo nie dopisywała, wierni spotykali się w specjalnie do tego celu wyświęconym pokoju w jednym z okolicznych domów. Aż w końcu zmęczyły ich trudności i wybudowali kościół w Aberffraw.

Tymczasem St Cwyfan’s Church popadał w ruinę, a morze zaczęło upominać się o groby z przykościelnego cmentarza. To, w 1893 roku, skłoniło lokalnego architekta Harolda Hughes, do próby ratowania malowniczego – już wówczas, jakby nie patrzeć – zabytku. Zebrał niemałą sumę i otoczył, coraz mniejszą wysepkę, kamiennym murem. Gdyby nie on, najprawdopodobniej do dziś po kościele nie pozostałby nawet ślad.

Tak jak ślad nie pozostał po grobli rozmytej przez zimowe sztormy. Dlatego dziś, przed wizytą w Cribinau, dobrze jest sprawdzić tabelę pływów.

A że warto…

Wąskimi drogami przez Walijską Pustynię – Abergwesyn Pass

Kaplica Soar y MynyddDawny szlak poganiaczy bydła przez Cambrian MountainsAbergwesyn Pass z Beulah do Tregaron, to jedna z najbardziej malowniczych dróg na Wyspach. To zaledwie trzydzieści kilometrów, ale na ich pokonanie trzeba poświęcić przynajmniej godzinę. Biorąc jednak pod uwagą niezwykłe krajobrazy i kilka mniejszych lub większych atrakcji w okolicy, dla których warto zboczyć z wąskich dróg, w te jeszcze węższe, najlepiej zarezerwować sobie na niego cały dzień.

Żeby stopniowo przygotować się do tych wąskich i najwęższych dróg, zaczynamy na B4358 z Newbridge on Wye do Beulach. Droga wiedzie u podnóża Gór Kambryjskich, przez jeszcze sielski i jeszcze wiejski krajobraz z luźno porozrzucanymi farmami, starymi kościołami i kaplicami na rozstajach. Znaleźć można tu też kilka prehistorycznych kamieni-megalitów, które stanowią doskonały pretekst, żeby na chwilę stanąć, albo lekko zboczyć z głównej trasy.

Pierwszy z nich stoi na prawym brzegu rzeki Wye, tuż za – nie takim znowu nowym – mostem w Newbridge. Znany pod mało inspirującą nazwą Newbridge on Wye standing stone, czuwa nad rozgrywanymi na podmokłym boisku meczami piłki nożnej, a przy okazji oferuje pierwsze widoki na coraz bliższe Cambrian Mountains.

Za Newbridge on Wye droga wyraźnie się zwęża, co w sumie ma swoje plusy, bo pozwala kontemplować okolicę. Oczywiście pasażerom i oczywiście o ile pozwalają na to przeklęte żywopłoty! Za jednym z nich, nie dalej niż trzy kilometry od Newbridge, w płytkim wąwozie potoku Hirnant, w cieniu wielkiego dębu, stoi kolejny prehistoryczny kamień – Ty Mawr standing stone.

Dalej droga mija nieszczególnej urody kościół i stojącą kilkadziesiąt metrów dalej kaplicę w Neuadd.

Przy skrzyżowaniu w Llanafan-fawr, które jak wskazuje nazwa było kiedyś większą osadą (“fawr” znaczy “duży” lub “wielki”), gości zaprasza dość popularny pub The Red Lion. Z domniemanej dawnej świetności pozostał tu też wielki kościół pod wezwaniem świętego Afana – tajemniczego walijskiego świętego, którego doczesne szczątki od półtora tysiąca lat spoczywają na przykościelnym cmentarzu.

Boczna droga odbijająca przy kościele prowadzi do kolejnego megalitu – stojącego przy zbiegu potoku Nant yr Esgob i rzeczki Chwerfri imponującego Dol y Felin znanego również jako… St Afan’s Stone. Lokalna legenda mówi, że to właśnie przy tym kamieniu zamordowano Afana. Potężny, przeszło dwumetrowy głaz stoi dwa płoty od drogi, więc żeby go dotknąć, trzeba albo zapytać miejscowego farmera, albo zabawić się w partyzanta. Druga opcja daje zdecydowanie więcej frajdy…

Z powrotem na B4358, po dosłownie kilometrze, znów warto odbić w boczną lane. Droga początkowo pnie się ostro w górę, aż osiąga niewielki podmokły płaskowyż u stóp sięgającego 433m n.p.m. wzgórza Y Garth. Na łące, gdzie trawa miesza się z sitowiem i tatarakiem, stoi kolejny w tej okolicy menhir – Capel Rhos. Prawie dwumetrowy megalit prawdopodobnie stanowił kiedyś część większej konstrukcji (tzw. stone row, czyli po prostu kilku kamieni ustawionych w rzędzie), o tajemniczym przeznaczeniu.

Tę okolicę powinni docenić już nie tylko poszukiwacze śladów bardzo odległej przeszłości, bo widoki na Y Garth i dalej, na południowe stoki Cambrian Mountains robią się całkiem poważne.

Przez labirynt wąskich dróżek wracamy do głównej drogi prowadzącej do Beulah. Senna dziś miejscowość, była kiedyś ważnym punktem na mapie poganiaczy bydła (drovers), którzy odpoczywali tu po  przeprawie przez góry, przed dalszą wędrówką na wschód.

Niecierpliwi mogą już tu odbić w boczną drogę prowadzącą przez zalesioną dolinę rzeczki Cynffiad do Abergwesyn. Przez dobre dziesięć kilometrów mija się dosłownie pół tuzina domów i stojąca samotnie kaplicę baptystów Pant y Cellyn (Pantycellyn). Obecny, skromny budynek powstał w 1832 roku w miejscu starszego, datowanego na 1774 rok domu modlitwy i spotkań. W czasach kiedy prawdopodobnie okolicę zamieszkiwało nieco więcej ludzi. Świadczy o tym chociażby pokaźna kolekcja nagrobków na sąsiadującym z kaplicą cmentarzu.

Ci, którzy chcą choćby na krótką chwilę odpocząć od wąskich i krętych lanes, mogą z Beulah podjechać kilka kilometrów główną drogą A483 do Llanwrtyd Wells i dopiero tam odbić w górską dróżkę oznaczoną drogowskazami na Llanwrtyd i Abergwesyn.

W Llanwrtyd (bez “wells”) dziś stoi tylko stary kościół, ale kiedyś to on stanowił centrum luźnej osady. W 1732 roku, miejscowy pastor Theophilus Evans, przez przypadek odkrył zdrowotne właściwości tutejszych wód mineralnych. Legenda głosi, że obserwował żabę taplającą się w śmierdzącej sadzawce. Przekonany, że płaz zaraz wyzionie ducha zatruty piekielnymi ściekami, zdziwił się bardzo widząc jak ten nabiera sił. Wieść się rozeszła i w okolicę zaczęli zjeżdżać kuracjusze, a sto lat później, kilka miasteczek w tych stronach miało swoje pięć minut jako popularne wiktoriańskie uzdrowiska.

Obie drogi – ta z Llanwrtyd i z Beulah – łączą się w niewielkiej osadzie Abergwesyn. Kiedyś był to pierwszy przystanek poganiaczy bydła po pokonaniu Abergwesyn Pass. Dziś to dosłownie dosłownie kilka domów i ruiny kościoła, przy którym stoi potężny celtycki krzyż stylizowany na wczesnośredniowieczne monumenty spotykane w Irlandii. Ale przede wszystkim to początek jednej z najbardziej widowiskowych tras w Walii.

Kilka pierwszych kilometrów biegnie po zboczach malowniczego wąwozu rzeki Irfon. Ten fragment nosi nazwę Wilczy Skok (Wolf’s Leap) i przy odrobinie fantazji można by nazwać go prostym. W miejscu gdzie wąwóz zakręca i zaczyna się zwężać, droga trzykrotnie na kilkudziesięciu metrach przecina rzekę mostkami, które przy wysokim stanie wody zamieniają się w brody. Za ostatnim z nich zaczynają się Diabelskie Schody (Devil’s Staircase). To seria upiornych zakrętów-agrafek, którymi droga wspina się 150 metrów w górę, na 457m n.p.m., w leśne ostępy Tywi Forest, po czym znów stromo opada do krzyżówki na dnie kolejnej doliny.

Lewa, raczej mało widowiskowa odnoga, wiedzie przez gęsty las do północnego krańca jeziora Llyn Brianne. Prawa prowadzi dokładnie w to samo miejsce, tyle że na około i przez zdecydowanie bardziej spektakularne krajobrazy. Mniej więcej kilometr od leśnej krzyżówki odbija od niej ekstremalna, górska droga do Strata Florida, przejezdna tylko dla prawdziwych pojazdów terenowych…

Tymczasem asfaltowa droga, kolejną serią zakrętów, znów wspina się na prawie 400 metrów i wije się pomiędzy częściowo zalesionymi, a częściowo zupełnie gołymi wzgórzami, po czym stromo opada do kolejnego skrzyżowania przy moście nad Camddwr – “potokiem śpiewającej wody”.

Obok mostu, trochę jak zjawa nie z tego świata, stoi tradycyjna czerwona budka telefoniczna. Samotnie, w absolutnym środku walijskiego pustkowia [pisaliśmy o niej tu: Ratujmy budkę telefoniczną z Nantymaen].

Droga odbijająca na południe, oznaczona drogowskazem [Soar-y-Mynydd], biegnie przez dobrych dziesięć kilometrów doliną “śpiewającej wody”, nie mijając nawet jednego domostwa! Na całych Wyspach podobne pustkowie znaleźć można chyba tylko w szkockich Highlandach.

W końcu, przy niebudzącym zaufania moście nad Camddwr, który w tym miejscu jest już konkretną rzeką, stoi Soar-y-Mynydd – najbardziej odludna kaplica w Walii.

Wybudował ją w 1820 roku Ebenezer Richard, kalwiński pastor z Tregaron, którego życiową misją było wznoszenie kaplic dla wiernych mieszkających na farmach środkowo-walijskiego pustkowia, daleko od jakichkolwiek większych osad. Oprócz oczywistej, religijnej funkcji, Soar-y-Mynydd pełniła też rolę miejsca spotkań i szkoły dla farmerskich dzieci. Zważywszy na odległości, codzienna droga do szkoły musiała być dla nich niezłym wyzwaniem.

Choć największą atrakcją kaplicy jest jej położenie na wyjątkowo pięknym odludziu, prosta, sterylna budowla też może urzekać. Wapnowane, śnieżnobiałe ściany, półokrągło zakończone okna, dach kryty łupkiem… W bryle budynku nie ma absolutnie nic zbędnego, żadnego ozdobnika. Podobnie skromne jest wnętrze kaplicy: skrzynkowe ławki, lekko podwyższony pulpit dla pastora i proste freski z walijskimi napisami jako jedyna ozdoba. Wprawne oko dostrzeże też kunszt stolarzy, ale próżno szukać tu kościelnego przepychu. Kalwiniści walijscy również w ten sposób manifestowali swoją wiarę i odrębność od innych wyznań, szczególnie anglikanów i katolików.

Bez względu na wyznanie, kaplica Soar-y-Mynydd to dobre miejsce na chwilę zadumy i krótką przerwę przed kolejnym etapem trasy – wyjątkowo krętą drogą wzdłuż wschodnich brzegów jeziora Llyn Brianne…

Llyn Brianne, oddany do użytku w maju 1973 roku, był jednym z ostatnich wielkich rezerwuarów wybudowanych w środkowej Walii. Podobnie jak w przypadku innych tego typu inwestycji, jego budowie również towarzyszyły protesty. Zważywszy jednak, że na całym ogromnym obszarze, który planowano zalać, znajdowała się tylko jedna farma, protesty szybko przygasły.

Trzeba też oddać sprawiedliwość pomysłodawcom i konstruktorom, że postarali się by projekt był możliwie najmniej szkodliwy dla środowiska, a nowy krajobraz służył społeczeństwu. Zaporę zbudowano w ciekawej technice – z gliny i kamienia pozyskanych lokalnie (i jest to prawdopodobnie największa tego typu zapora w Europie) i możliwie bez użycia betonu. Wyjątkiem jest odpływ wody, który przyciąga czasem amatorów ekstremalnego kajakarstwa.

Na potrzeby inwestycji, wybudowano też kilometry wąskich, ale asfaltowych dróg, które do dziś służą odwiedzającym te strony, co wcześniej było praktycznie niemożliwe dla zwykłych aut. Dodatkowo, na trasie wzdłuż brzegów jeziora przygotowano kilka parkingów i miejsc piknikowych.

Dziś cały obszar Llyn Brianne i częściowo przylegających do niego lasów – całość tworzy ogromny kompleks leśny Tywi Forest – objęty jest ochroną. W jeziorze nie wolno łowić ryb, kąpać się ani po nim żeglować, a w lasach, wśród innych projektów, próbuje się chronić populację czerwonej wiewiórki, niemal wymarłej w innych rejonach Wielkiej Brytanii.

Na ironię zakrawa fakt, że dwa ogromne zakłady przemysłowe, z myślą o których przede wszystkim budowano rezerwuar – walcownia blachy w Felindre i huta w Llansamlet – dziś już nie istnieją…

Warto też wspomnieć, że walijska nazwa Llyn Brianne… nie jest tak naprawdę walijska. To przypadkowe, bądź celowe przekręcenie nazwy jednego ze strumieni zasilających jezioro – Nant y Bryniau.

Nieco ponad kilometr od zapory, przy samotnej kaplicy w Ystradffin, znajduje się parking zarządzany przez RSPB (Royal Society for the Protection of Birds – Królewskie Towarzystwo Ochrony Ptaków). Sądząc po cmentarzu, kiedyś musiała to być pokaźna osada, po której dziś zostało ledwie kilka domów.

“Ptasi” parking wyznacza początek szlaku po niewielkim rezerwacie przyrody – Gwenffrwd-Dinas Nature Reserve. Część ścieżek biegnie po drewnianych pomostach, zbudowanych w gęstym, podmokłym lesie. Szlak prowadzi do jaskini Twm Siôn Cati – legendarnego walijskiego rozbójnika-Robin Hooda.

W przeciwieństwie do swojego kolegi po fachu z lasów Sherwood, Twm żył naprawdę. Urodził się około 1530 roku w Tregaron, po zachodniej stronie Cambrian Mountains. W ciągu swojego prawie osiemdziesięcioletniego życia zasłynął zarówno jako bard, właściciel ziemski, a nawet uczony z jednej strony, z drugiej – jako złodziej i rozbójnik grasujący po gościńcach. Problem w tym, że Twm znany jest przede wszystkim z przygodowej powieści Thomasa Llewelyna Pritcharda z 1828 roku. Autor nie silił się szczególnie na rzetelność i prawdopodobnie przypisał swojemu bohaterowi wyczyny całej menażerii brytyjskich i europejskich “Janosików”. Ale nie od dziś wiadomo, że legendy lubią żyć swoim własnym życiem i nie muszą pokrywać się z rzeczywistością…

Za Ystradffin surowe krajobrazy powoli łagodnieją, a droga staje się coraz szersza i jakby mniej kręta, aż w końcu dociera do Rhandirmwyn – zaskakująco dużej osady po kilkudziesięciu kilometrach bezludzia. Dawno, dawno temu, miejsce tętniło życiem jako poważny ośrodek wydobycia ołowiu. Ślady tej działalności można znaleźć w okolicznych lasach. Dziś życiem tętni głównie lokalny pub.

Z Rhandirmwyn można dość szybko dojechać do głównej drogi A483 i Llandovery – największego miasteczka w okolicy. Można też, mniej więcej dwa kilometry za osadą, odbić w lewo, w kolejną wąską dróżkę prowadząca do Cynghordy.

Tu, głęboką i zieloną dolinę rzeczki (Afon) Brân, przecina potężny i malowniczy Cynghordy Viaduct. Zbudowano go w latach 1867-68 dla Central Wales Lane, łączącej Shrewsbury w Anglii ze Swansea w Południowej Walii. Trzystumetrowa (choć różne źródła podają różną długość – od 259 do 305 metrów) i lekko wygięta kolejowa konstrukcja wspiera się na osiemnastu łukach, z których najwyższe sięgają 33 metrów, czyli wysokości kilkunastu pięter. Projektantem wiaduktu był Henry Robertson – słynny w swoim czasie inżynier. W Walii można podziwiać jeszcze co najmniej dwa wiadukty jego pomysłu – w Chirk i Cefn Mawr w Dolinie Llangollen.

W cieniu wiaduktu w Cynghordy, stoi niewielka kaplica metodystów – Gosen Chapel. Zbudowano ją w 1844 roku, na sielskim pustkowiu. Wierni musieli się trochę zdziwić, kiedy dwadzieścia lat później, dosłownie w ogródku ich kaplicy, pojawiła się gigantyczna kamienna konstrukcja…

Kilkaset metrów dalej docieramy do A483, gdzieś pomiędzy Llandovery a Llanwrtyd Wells. Tu kończy się trasa przez pustkowia południowych krańców Cambrian Mountains – zdecydowanie, jedna z najbardziej malowniczych tras w Walii, a i w Wielkiej Brytanii nie mająca wielu konkurentek.

Ze szklanką cydru nad średniowieczną mapą

Hereford - Old Bridge nad rzeką Wye i Katedra

Przez co najmniej kilkanaście stuleci istnienia, pograniczne City of Hereford zdecydowanie zapracowało sobie na spokojną starość, którą się dziś cieszy. Na pewno jeszcze nie prowincjonalna mieścina, ale też już zdecydowanie nie centrum wydarzeń. Miejscowych może trochę nudzić, ale gości wciąż potrafi zaskoczyć.

Jak chyba żadne inne z miast walijsko-angielskiego Pogranicza, Hereford przez dobre pierwsze 600 lat funkcjonowania żyło dosłownie okrakiem pomiędzy dwoma krainami. Zdarzało się, że rządzili nim Walijczycy, to znów przechodziło w ręce Sasów. Do tego co raz, jedni albo drudzy napadali i bezlitośnie je niszczyli. Granica między celtycką Walią a anglo-saską Mercją była wtedy płynna. I to dosłownie, bo w 926 roku ustalono ją na rzece Wye, dziś płynącej przez środek miasta. Mało tego, jeszcze w 1189 roku, przeszło sto lat po normańskim podboju Wielkiej Brytanii, król Ryszard I wydał przywilej “dla naszych obywateli Hereford… w Walii”!

Choć prawda jest taka, że miasto służyło wtedy już przede wszystkim jako główna baza wypadowa do podboju południowej Walii. Można bez zbytniej przesady powiedzieć, że był to złoty okres Hereford, kiedy pomieszkiwali tu wybitni dowódcy, a czasem nawet monarchowie. Nie brakowało też środków na budowę, przebudowę i odbudowę zamku i murów miejskich. Aż nagle, w 1282 roku, wraz z ostatecznym podbojem Walii przez Edwarda I, na Pograniczu zapanował spokój i Hereford stał się tym, czym jest do dziś – cichym targowym miasteczkiem na sielsko-wiejskich rubieżach Anglii. Wciąż jednak jest tu wystarczająco atrakcji, żeby zrobić sobie dłuższy przystanek…

Niestety, praktycznie nic nie pozostało z herefordzkiego zamku, który jeszcze w połowie szesnastego wieku opisywano jako “jeden z największych i najpotężniejszych w Anglii”, choć już wtedy chylący się ku ruinie. Pamięć o zamku przetrwała jedynie w nazwach miejsc takich jak Castle Green, Castle Street czy Castle Hill. Z miejskich fortyfikacji natomiast, zachowało się jedynie kilka fragmentów murów obronnych.

W doskonałym stanie, mimo burzliwych dziejów i okresów poważnych zaniedbań, przetrwała za to Katedra.

Katedra… To ona czyni z angielskiego miasta (town) city. Bez katedry, nawet największe, będzie tylko “mieściną”. Tę obecną zbudowano, a właściwie budowano i przebudowywano przez kilka wieków, w miejscu gdzie już 1300 lat temu odbywały się pierwsze na Wyspach chrześcijańskie nabożeństwa. Poświęcono ją świętej Maryi Dziewicy i królowi świętemu Ethelbertowi. Monumentalna i nieco fantastyczna, wewnątrz jest nadzwyczaj surowa i skromna. Poza bajecznymi witrażami, największą ozdobą Katedry są… grobowce sławnych mieszkańców miasta i miejscowych biskupów, z najważniejszym, w którym złożono słynące z cudów relikwie świętego Thomasa Cantelupe (de Cantilupe). Jej piękno tkwi jednak głównie w prostocie i wielu zachowanych detalach z tysiącletniej historii.

Przy Katedrze znajduje się niezwykłe muzeum – The Mappa Mundi & Chained Library Exhibition. Herefordzka Mappa Mundi jest największą średniowieczną mapą świata, jaka przetrwała do dzisiejszych czasów. Mniej więcej półtorametrowej średnicy mapę wykonano na jednym kawałku welinu (pergaminu z cielęcej skóry). Centrum przedstawionego na niej świata stanowi Jerozolima, ale znalazły się tu też Ogrody Edenu, Sodoma i Gomora, Arka Noego i Żona Lota, tuż obok bardziej realnych miejsc. Uważne oko dostrzeże nawet Wisłę. Co ciekawe… jeśli nie zabawne… od trzynastego wieku, kiedy powstała, do połowy wieku dziewiętnastego, mapa stała w Katedrze w drewnianej ramie, nie zwracając na siebie szczególnej uwagi, a nawet spędziła jakiś czas pod podłogą biskupich komnat. Dziś trzyma się ją w specjalnej gablocie/sejfie, w specjalnie dla niej wybudowanym mrocznym pomieszczeniu, przez które przechodzi się do Biblioteki Przykutych Książek.

Herefordzka Mappa Mundi. Źródło: wikipedia. Kliknij żeby przejść do zdjęcia o wyższej rozdzielczości.

W tej ostatniej obejrzeć można, niestety tylko z daleka, kilkaset klasycznych woluminów przykutych do półek łańcuchami. Nie jest to bynajmniej sposób na walkę ze złodziejami, ale rozwiązanie problemu… bałaganu w księgozbiorze. Rozwiązanie takie wymusiła kontrola przeprowadzona kilka wieków temu w katedralnej bibliotece, która stwierdziła niewyobrażalne nadużycia i bałagan w cennych, bo pochodzących nawet z VIII wieku, zbiorach.

Z bibliotecznych ciekawostek – fragment jednego z pierwszych słowników języka angielskiego – pod hasłem “otręby” możemy przeczytać: “pasza dla koni i innych zwierząt domowych, w Szkocji jedzona również przez ludzi…”

Od zielonego skweru przed katedrą, kilka ulic prowadzi do centrum starego miasta. Przy głównej – Broad Street – odwiedzających zaprasza skromne muzeum miejskie. Stoi tu też kilka reprezentacyjnych budynków, jak Green Dragon Hotel, katolicki kościół świętego Xaviera, czy kolejna średniowieczna świątynia – All Saints Church, słynąca z doskonałej… kawiarni.

Równolegle do Broad Street biegnie, zamknięta dla ruchu, Church Street, chyba najprzyjemniejszy zakątek herefordzkiej starówki. Znaleźć tu można kilka ciekawych sklepików z rękodziełem, zdrową żywnością, autorskimi ubraniami, ale też przysiąść w schowanych w średniowiecznych zaułkach kafejkach i niewielkich restauracjach.

Church Street kończy się przy głównym rynku miasta – High Town. Tu, wśród architektonicznej mieszanki z co najmniej ostatnich trzystu lat, w oczy najbardziej rzuca się czarno-biały Old House. To siedemnastowieczny dom rzeźnika, w którym dziś oglądać można kolekcję dębowych mebli z epoki i kilka malowideł ściennych znalezionych w innych wiekowych rezydencjach miasta. Dom jednak sam w sobie stanowi atrakcję i jest ciekawym przykładem angielskiej ryglowej architektury miejskiej (znanej w Polsce lepiej jako “mur pruski”).

Tuż za Old House stoi jeszcze jeden średniowieczny herefordzki kościół – St Peter’s Church datowany na 1074 rok.

Kilka kroków od dawnych murów miejskich, przy Widemarsh Street, znaleźć można kolejną pamiątkę po wiekach średnich – Black Friars Monastery, a właściwie ruiny jednego z budynków dawnego klasztoru Dominikanów. Zakon, podobnie jak inne zakony w Anglii rozwiązano za czasów Henryka VIII, wraz z oddzieleniem się kościoła anglikańskiego od Rzymu. Dlatego pozostałości nie imponują rozmachem. Poza tym, część materiałów z rozebranego klasztoru wykorzystano do budowy stojącego obok Coningsby Hospital.

Tę niezwykłą, jak na swoje czasy instytucję, powołał w 1614 roku Sir Thomas Coningsby. W jej murach schronienia szukać mieli emerytowani żołnierze i służący, których, zdaniem fundatora, społeczeństwo nie otaczało należytym szacunkiem i opieką. Zapewne nie przypadkowo instytucja powstała na ruinach wcześniejszego “szpitala”, prowadzonego przez rycerski zakon joannitów (dziś lepiej znanych jako kawalerowie maltańscy).

W świecie Hereford znany jest przede wszystkim z dwóch rzeczy: z tutejszej, potężnej, mięsnej rasy krów i cidera, czyli zdobywającego ostatnio zwolenników również w Polsce cydru – czegoś na kształt musującego wina z jabłek, występującego na Wyspach w ogromnej różnorodności i cieszącego się wielką popularnością. Do tego stopnia, że w pubach można go kupić wprost z nalewaka. Najpopularniejsze marki to Bulmers, Woodpecker i Strongbow, ale zdaniem znawców tematu, najlepsze są produkty lokalne, niepasteryzowane, mętne, albo cloudy jak sami mawiają. Poza oczywistymi właściwościami każdego alkoholu, te ostatnie mają podobno również doskonałe właściwości przeczyszczające. Absolutnie wszystkiego o produkcji cydru można dowiedzieć się w ciekawym Cider Museum, mieszczącym się nieopodal zakładów Bulmersa – jednego z największych na świecie producentów tego trunku.

Miłośników techniki Hereford zaprasza do The Waterworks Museum. Jak na placówkę prezentującą różne metody pozyskiwania i transportowania wody przystało, muzeum leży nad rzeką Wye, dzielącą miasto na pół i mającą brzydki zwyczaj corocznego występowania z brzegów. Wśród eksponatów – działających eksponatów!!! – znajdują się najróżniejsze pompy i napędzające je silniki. Począwszy od tych parowych, przez silniki spalinowe, po najnowsze, elektryczne. Twórcy muzeum (stowarzyszenie inżynierów-miłośników techniki) pomyśleli też o dzieciach i przy większości maszyn, stoją ich małe i prymitywne modele, w których wszystkiego można dotknąć, pokręcić i… oczywiście zostać oblanym wodą.

Dwa warte odwiedzenia miejsca znaleźć można też na przedmieściach Hereford. W dość osobliwym sąsiedztwie hal przemysłowych i centrum segregacji śmieci, stoi Rotherwas Chapel. W średniowiecznych murach tej – znajdującej się nota bene pod opieką English Heritage – kaplicy, kryje się olśniewające wiktoriańskie wnętrze.

Na południowym krańcu miasta, przy drodze do Abergavenny, w zupełnie innej scenerii, rozłożyło się opactwo Belmont Abbey. To niewielka wspólnota benedyktyńskich mnichów, założona w 1859 roku przez zakonników z kontynentu. Czy przy wyborze miejsca kierowali się pięknem okolicy, czy może nie chcieli zbytnio rzucać się w oczy protestanckim sąsiadom? Trudno powiedzieć. Pewne jest, że widoki z okien na dolinę Rzeki Wye mają wyjątkowe. Samo opactwo zresztą, a najbardziej zbudowany z różowego piaskowca kościół, wspaniale wrosło w krajobraz. Nie powinien więc dziwić fakt, że częściej można tu spotkać letników i kuracjuszy przyklasztornego sanatorium, niż braciszków w habitach…

Niezaprzeczalną atrakcją Hereford jest też jego położenie. Najbliższa okolica to przede wszystkim malownicza Dolina Wye (częściowo objęta ochroną jako park krajobrazowy – Wye Valley Area of Outstanding Natural Beauty) i spokojne wiejskie krajobrazy, poprzecinane siatką wąskich dróg obsadzonych wiekowymi żywopłotami. Dalej, ale tylko trochę dalej, zaczynają się falujące wzgórza walijskiego już hrabstwa Powys i Czarne Góry – najbardziej na wschód wysunięta część Parku Narodowego Brecon Beacons. Zdecydowanie jest tu co robić…

____________
Informacje praktyczne:

Hereford ma zupełnie przyzwoite połączenia z resztą kraju.

Zbiegają się tu krajowe drogi A49, A465 (Heads of the Valleys) i A438.

Bezpośrednie połączenia autobusowe z Londynem i Birmingham oferuje National Express.

Koleją można się tu dostać z każdego zakątka Wysp. Bezpośrednio, miedzy innymi, z Cardiff, Birmingham, Manchesteru i Londynu.

Podziemny skansen – Big Pit

dscn5359

Są miejsca, które po prostu trzeba odwiedzić, pomimo, że być może nie każdego pociąga taki rodzaj atrakcji.

‘Big Pit’ to po prostu ‘wielki szyb’, albo ‘wielka kopalnia’. Ci, którzy interesują się odrobinę przeszłością Walii wiedzą, że jeszcze kilkanaście lat temu dymiły nad tym niedużym krajem potężne kominy, szumiały szyby wentylacyjne, a widoki, które tak lubimy, zasłaniała niemal nigdy niekończąca się chmura smogu. Łatwo sobie wyobrazić, jak to wyglądało przejeżdżając przez dzisiejszy Port Talbot. Rewolucja przemysłowa XIX wieku zmieniła oblicze rolniczej Walii; koniec przemysłu z kolei oznaczał stopniowy powrót do zielonej wyspy jaką znamy dziś.

dsc_6098

Kopalnie węgla są wpisane w walijską tożsamość. To one stanowiły centrum lokalnego wszechświata, to one dawały utrzymanie (nigdy do końca adekwatne do wykonywanej pracy), i to one łączyły ludzi poprzez liczne tragedie. Jako była mieszkanka Śląska/Zagłębia i córka górnika odczuwam z nimi pewnego rodzaju więź; dlatego m.in. wybrałam się do tego muzeum. Chciałam się dowiedzieć, jak to jest wsiąść do metalowej klatki i zjechać głęboko pod ziemię. I tak, to jest bez wątpienia intensywne przeżycie. No bo może to jest i muzeum, ale nie sztuczny twór, nie kopalniany park rozrywki, tylko prawdziwa kopalnia, która wygląda tak, jakby wciąż trwała w niej praca, tylko akurat skończyła się szychta i wszyscy poszli do domu. O realizmie miejsca przypomina też zakaz używania telefonów czy aparatów fotograficznych, które mogłyby zakłócić pracę urządzeń monitujących poziom metanu.

Przewodnicy to byli pracownicy kopalni. Lubią sobie pobajać, pożartować; wiedzą też kiedy wystarczy na chwilę zamilknąć. Opowiedzą o tym, jak to było kiedy w kopalniach pracowały siedmiolatki, pokażą, jak to jest znaleźć się w absolutnej ciemności, do której wzrok się nie przyzwyczaja, i jak brzmi alarm metanowy. Opowiedzą o słynnych strajkach lat 80-tych, i o tym, jak się pani Thatcher ‘przysłużyła’ Walii.

Oprócz samej kopalni trzeba koniecznie zobaczyć muzeum, w którym zebrano mnóstwo przedmiotów codziennego użytku związanych z górnikami i ich życiem. Jest też kafejka oraz stara kopalniana kantyna; w obu można zjeść coś konkretnego, ewentualnie wypić kawę okraszoną walijskim ciasteczkiem.

Big Pit wpisany jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

5 dsc_6075 9dsc_6044dsc_6053  dsc_6048 dsc_6095 dsc_6094

Wstęp jest darmowy, ale trzeba pobrać z recepcji bilet. Przed zjazdem na dół każdy musi założyć kask z latarką oraz baterią; całość waży około pięciu kilogramów. Zalecane jest ciepłe ubranie i porządne buty. Dzieci mierzące poniżej metra wzrostu niestety nie mogą zjechać pod ziemię.

Muzeum jest otwarte codziennie od 9.30 do 16.30. Zjazdy pod ziemię odbywają się pomiędzy 10.00 a 15.00. Może się zdarzyć, że w którymś konkretnym dniu zwiedzanie nie będzie dostępne; warto przed wizytą sprawdzić stronę muzeum: Big Pit National Coal Museum Muzeum posiada parking (płatny).

dscn5325 dscn5322 dsc_6030

Kod pocztowy dla satnavu: NP4 9XP i mapka:

County Show czyli o potędze wiejskiego festynu

37

W okresie letnim w Wielkiej Brytanii bardzo popularne są tzw. county shows, czyli skrzyżowanie festynu z wystawą rolniczą. Być może zabrzmi to niespecjalnie podniecająco, zwłaszcza dla zadeklarowanych mieszczuchów, ale gwarantujemy, że to całkiem niezły sposób na spędzenie dnia na świeżym powietrzu.

Tradycyjnie, county shows służyły rolnikom do pochwalenia się swoimi osiągnięciami. Surowi sędziowie wybierali najokazalszy burak, najprzystojniejszego koguta, najpiękniejszą krowę; gospodynie wystawiały w konkursach swoje  przetwory i wyroby rękodzielnicze. Dumni właściciele koni czy psów pasterskich prezentowali umiejętności swoich pupili. Przyznawane wyróżnienia niosły za sobą prestiż i renomę która przekładała się naturalnie na popyt. Podziwiano najnowszą myśl techniczną w postaci wypolerowanych na błysk traktorów. Nie mniej istotna była też wartość towarzyska wydarzenia: niejeden mąż i niejedna żona spotkali się właśnie podczas county shows.

W dzisiejszych czasach county shows wciąż utrzymują swoją tradycyjną formułę, ale została ona znacznie rozszerzona o liczne dodatkowe atrakcje w celu przyciągnięcia jak największej liczby odwiedzających, szczególnie rodzin z dziećmi. Jest to  istotne o tyle, że rolnictwo i hodowla zwierząt z roku na rok stają się coraz mniej istotne w życiu społecznym i gospodarczym; county shows muszą szukać dodatkowych środków pozwalających na pielęgnowanie tradycji.

Brecon County Show

Największym problemem county shows nie są jednak fundusze na organizację, ale – trudno tu o zaskoczenie – pogoda. Niejednokrotnie odbywają się w deszczu, a najlepszym przyjacielem odwiedzających staje się para kaloszy. Trudno odmówić Brytyjczykom samozaparcia widząc jak wcinają lody w strugach deszczu z niesamowitą pogodą.. ducha.

Jakość county shows jest bardzo różna. Największe i najpopularniejsze mają od lat ustaloną renomę, bardzo atrakcyjny program i zawsze tłumy odwiedzających. Najlepszym przykładem jest tu Royal Welsh Show, największy tego rodzaju show w Europie. Pomniejsze czasem jedynie aspirują do miana county shows, oferując głównie stargany z tzw. mydłem i powidłem.

Jedną z najciekawszych konkurencji podczas county shows jest tzw. sheep shearing, czyli golenie owiec na czas. Ja nie wiem czy owcom podoba się bycie golonym na łyso w obliczu wiwatującej publiczności, ale zawody są niewątpliwie bardzo widowiskowe, zwłaszcza dla kobiecego oka ; )

coll2

Zdecydowanie warto się wybrać. Bilety nie są tanie, np. wstęp na Brecon County Show kosztował w tym roku 10 funtów, a na Royal Welsh Show nawet 26 funtów, ale po pierwsze warto, a po drugie, dokładamy w ten sposób cegiełkę do przetrwania wartościowej tradycji.

Przydatna stronka informacyjna w temacie, czyli co, gdzie i kiedy w UK.

Pejzaż post-apokaliptyczny

Parys MountainŻeby na chwilę wyrwać się na Księżyc, a może nawet bardziej na Marsa, nie trzeba od razu zostawać astronautą. Wystarczy zajrzeć na północno-wschodnie wybrzeże Anglesey, do dawnych kopalni miedzi na Parys Mountain. To jeden z najlepszych (najgorszych?) przykładów dewastacji środowiska przez człowieka. Jakkolwiek dziwacznie by to nie brzmiało, wyjątkowo malowniczy przykład.

Zanim Parys Mountain stała się tym, czym jest dzisiaj, a nawet zanim jeszcze nazywała się Parys Mountain, nosiła wdzięczną, jak to zwykle bywa, walijska nazwę Mynydd Trysglwyn. Znaczy ona, mniej więcej, “wzgórza porośnięte gęstymi krzakami pokrytymi liszajami porostów”. Bardzo obrazowo trzeba przyznać.

Robert Parys pojawił się na Anglesey w 1406 roku, w niewdzięcznej roli poborcy podatkowego. Walijczycy z wyspy gremialnie poparli dogorywające właśnie powstanie Owaina Glyndŵr, więc Londyn chciał ich możliwie dotkliwie pognębić. Parys okazał się ponoć wyjątkowo skuteczny, za co król nagrodził go ziemiami obejmującymi, między innymi, wciąż jeszcze “wzgórza porośnięte gęstymi krzakami…”, z czasem coraz częściej nazywane Górą Parysa.

Przez kolejnych trzysta lat nie działo się tu nic godnego odnotowania. W odniesieniu do miedzi, która wkrótce miała rozsławić to miejsce, wynikało to z dwóch przyczyn. Po pierwsze, w epoce przed-przemysłowej, nikt szczególnie miedzi nie potrzebował. A przynajmniej nie w ilościach hurtowych. Po drugie, do 1693 roku, wszystkie minerały ukryte w ziemi należały do korony, co skutecznie zniechęcało prywatnych przedsiębiorców do jakiejkolwiek działalności w tym zakresie.

Sytuację odmienił nagły rozwój przetwórstwa wełny i, jak to często bywa, wojny prowadzone przez Anglię. Armaty i maszyny do obróbki wełny – jednego z głównych towarów eksportowych Anglii – potrzebowały miedzi. Dużo miedzi! To znaczy potrzebowały przede wszystkim mosiądzu, ale do produkcji tegoż, niezbędna jest miedź. Zniesienie państwowego monopolu nie spowodowało może rewolucji, ale pojawiły się pierwsze prywatne inicjatywy, a w teren ruszyły zastępy poszukiwaczy mniej lub bardziej szlachetnych metali.

O tym, że na obszarze Parys Mountain znajdowano i na niewielką skalę wydobywano miedź, wiadomo z kilku przekazów. Jeden z ciekawszych, z 1760 roku, autorstwa doktora Johna Rutty’ego, mówi o leczniczych właściwościach wód mineralnych wypływających z góry. Miały one mieć zbawienny wpływ na leczenie wrzodów, wysypek, pasożytów i biegunki. Jeśli chodziło o te same wody, o raczej toksycznych odcieniach, które do dziś sączą się spomiędzy skał, to, cóż… na zdrowie! Najnowsze badania dowiodły natomiast, że na trudną do oszacowania skalę, Parys Mountain rozkopywano w poszukiwaniu minerałów już cztery tysiące lat temu! Również Rzymianie najprawdopodobniej poszukiwali tu skarbów ziemi.

Zupełnie nowa era, nie tylko dla Anglesey i Parys Mountain, ale dla całego brytyjskiego przemysłu miedziowego, zaczęła się 2. marca 1768 roku. Sam fakt, że zapamiętano dokładną datę o czymś świadczy. Tego dnia, górnik Roland Puw (Pugh), trafił na ogromne złoże, znane jako “Great Lode”. W nagrodę, oprócz wiecznej pamięci, dostał butelkę whisky i dożywotnie darmowe mieszkanie.

Ruda z tego złoża nie była szczególnie wysokiej jakości, ale jej ilość i fakt, że znajdowała się bardzo płytko, zdecydowanie to rekompensowały. Do tego stopnia, że pod koniec osiemnastego wieku, kopalnia na Parys Mountain stała się największą kopalnią miedzi w Europie.

Tak jak indywidualnym bohaterem “gorączki miedzi” na Anglesey stał się Roland Puw, zbiorowym bohaterem Były “copper ladies”. Wyposażone w kowadła, młoty i charakterystyczne ochronne rękawice z żelaznymi pierścieniami osłaniającymi palce, kobiety te całymi dniami łupały i segregowały wydobywaną rudę, oddzielając skałę od kolorowych metali. Ich praca wymagała nie tylko niezwykłej siły, ale i doskonałej znajomości minerałów, której nie powstydziłby się dziś pewnie nie jeden student geologii. (Dla zobrazowania trudności: typowa ruda miedzi zawiera około jednego [!] procenta tego metalu)

Nie można też nie wspomnieć Thomasa Williamsa. Ten syn skromnych ziemian z Llansadwrn, zaczynał jako prawnik w sporach między dzierżawcami Parys Mountain. Powoli, ale wyjątkowo skutecznie, zdobywał wiedzę, wpływy i kontrolę nad kolejnymi spółkami eksploatującymi górę. Przez czterdzieści lat zbudował imperium zaopatrujące w miedź pół świata. W tym flotę admirała Nelsona i… jego wrogów. Nie miał tez skrupułów przed zaopatrywaniem handlarzy niewolników. Z drugiej strony, z jego inicjatywy wprowadzono szereg formalnych ułatwień dla przemysłu wydobywczego, zbudowano kilka hut, a senna wioska rybacka Amlwch, sąsiadująca z Parys Mountain, stała się niemal z dnia na dzień jednym z największych portów na Wyspach. Sam Williams zaś, dorobił się przydomku “miedziany król”.

Dziwnym zbiegiem okoliczności, tuż po śmierci “króla”, załamał się rynek miedzi. W ciągu kilku zaledwie lat, pracę w kopalniach straciło dziewięćdziesiąt procent robotników.

Przez cały dziewiętnasty wiek, krótkie okresy prosperity przeplatały się z latami kryzysowymi. Czasem tak dotkliwymi, że, jak w latach czterdziestych, w regionie panował głód i związane z nim epidemie tyfusu. Ostatecznie, w pierwszych latach dwudziestego wieku, wydobycia na Parys Mountain całkowicie zaprzestano.

Półtora wieku bezlitosnej eksploatacji zostawiło po sobie niezwykły, ponury krajobraz. Ze “wzgórza porośniętego gęstymi krzakami…”, zostało ogromne, jałowe wyrobisko, z potężnymi kraterami wypełnionymi trującą wodą, głębokimi wąwozami znaczącymi wydarte ziemi złoża i rozsianymi tu i ówdzie ruinami dawnych kopalnianych zabudowań. I to tylko na powierzchni, bo pod nią znajduje się ponad dwadzieścia kilometrów szybów i tuneli.

Mimo upływu kilkunastu dekad, praktycznie nie ma tu roślin, a te które odnalazły się w nieprzyjaznym środowisku – oprócz najróżniejszych porostów, wyjątkowo dorodne wrzosy – są pod czujną obserwacją naukowców.

Od lat teren kopalni otwarty jest dla tych, którzy zabłądzą w te strony. Kilka kilometrów ścieżek przecina krainę we wszystkich kolorach ziemi: żółciach, pomarańczach, rudościach, brązach… ale niemal pozbawioną zieleni. Najlepiej trafić tu kiedy tuż po deszczu wychodzi słońce, co w Walii nie jest znów taką rzadkością. Nasycenie kolorów jest niewiarygodne! Fantastyczny obraz apokalipsy stworzonej ludzką ręką…

Kwitnące Usk

Usk - Twyn SquareLeżące w graniczącym z Anglią hrabstwie Monmouthshire maleńkie Usk, ma wszystko, czego może poszukiwać turysta błądzący bocznymi walijskim drogami. Dziwnym trafem niewielu ich tu dociera.

Swoją angielską nazwę miasteczko zapożyczyło od przepływającej przez nie rzeki. Walijska – Brynbuga – oznacza “Wzgórze Bugi”. Chociaż prawdę powiedziawszy, wzgórz w tej okolicy, jak na Walię oczywiście, niewiele, a zamiast zielonych pastwisk podgryzanych przez setki owiec, w krajobrazie wokół Usk dominują płaskie pola uprawne. Poza tym drobnym szczegółem, cała reszta jak ulał pasuje do klasycznej walijskiej opowieści.

Początki Usk sięgają zamierzchłych czasów, kiedy w okolicy urządzali się Rzymianie. Około 55. roku naszej ery, generał Aulus Didius Gallus założył tu pierwszą w Walii fortecę. Mimo dość niekorzystnego położenia nad notorycznie wylewającą rzeką, legioniści zatrzymali się tu na prawie dwadzieścia lat, po czym przenieśli się do niedalekiego Caerleon. W tamtejszym National Roman Legion Museum znaleźć można dziś większość pamiątek z okresu rzymskiego wykopanych w Usk i okolicy.

Co działo się przez kolejnych tysiąc lat, można się tylko domyślać. Zapewne, jak to na pograniczu, spokojnie bywało tylko czasem. Niespokojne były też pierwsze stulecia po normańskim podboju. Ze swoimi żyznymi polami i przyjazną topografią, Gwent, czyli południowo-wschodni fragment dzisiejszej Walii, od początku stanowił łakomy kąsek dla najeźdźców.

Jako miasto z prawdziwego zdarzenia, Usk powstało gdzieś między 1120 a 1170 rokiem. Głównie za sprawą Richarda de Clare, drugiego earla Pembroke. To z jego inicjatywy istniejącą osadę podzielono na równe kwartały otaczające główny rynek – Twyn Square. Mimo upływu setek lat, ten układ architektoniczny zachował się do dziś. Dzięki temu miasteczko pozbawione jest charakterystycznego dla wielu średniowiecznych wyspiarskich miast chaosu, z wąskimi zaułkami, albo ślepymi czy zbiegającymi się pod przedziwnymi kątami uliczkami.

Gdzieś w tym czasie, zaczęto też przebudowywać górujący nad miastem zamek, z typowej normańskiej ziemno-drewnianej warowni, w dość poważną kamienną twierdzę. Walijczycy wciąż jeszcze dawali się mocno we znaki najeźdźcom i zajmowali miasteczko wraz z zamkiem przynajmniej kilkukrotnie. Aż w końcu za dostosowanie zamku do potrzeb i obowiązujących trendów, zabrał się William Marshal – jeden z najznamienitszych rycerzy swoich czasów i słynny budowniczy potężnych zamków, żeby wspomnieć choćby Chepstow i Pembroke. Zapewne to jemu Usk Castle zawdzięcza kamienne mury obronne z okrągłymi basztami i wieżę garnizonową.

Duchowe zaplecze mieszkańcom Usk zapewniały mniszki z klasztoru benedyktynek, które sprowadziły się tu już w 1170 roku. Chociaż niektórzy twierdzą, że był to raczej szpital złamanych serc i miejsce odosobnienia dla niepokornych córek. Adam z Usk – średniowieczny kronikarz urodzony w miasteczku – wspominał nawet w swoich woluminach o przeoryszy niemal jawnie romansującej z zamkowym zarządcą. Jak wszystkie zakony na Wyspach i ten w Usk został rozwiązany za panowania Henryka VIII, ale pozostał po nim pokaźny kościół z obronną wieżą i malownicza brama klasztorna.

Wyjątkowo brutalnie obeszli się z miasteczkiem powstańcy Owaina Glyndŵr, praktycznie równając je z ziemią w 1403 roku. Kto wie, być może w ramach rewanżu, dwa lata później zamkowy garnizon zdziesiątkował siły rebeliantów w bitwie znanej jako Battle of Pwll Melin, co zdaniem części historyków zapoczątkowało upadek ostatniego powstania Walijczyków.

Przez kolejne stulecia niewiele się tu działo. Chwilowy rozkwit przyniosła miasteczku produkcja lakowanych naczyń wzorowanych na japońskich, ale wraz z przeminięciem mody – gdzieś w połowie dziewiętnastego wieku – Usk ponownie pogrążyło się w sielankowym marazmie. I trwa tak praktycznie do dziś.

Mimo bliskości południowo-walijskich Dolin, Usk ominęła burza rewolucji przemysłowej. Miasteczko było i pozostało centrum rolniczej krainy, o czym informuje i przypomina fantastyczne Usk Rural Life Museum przy New Market Street.

To niezwykłe miejsce, prowadzone społecznie przez lokalnych entuzjastów, gromadzi wszelkie materialne pamiątki związane z życiem i pracą na wsi. W starym magazynie słodowym zgromadzono tysiące (!!!) eksponatów z okresu, mniej więcej, od końca osiemnastego wieku do wczesnych lat po drugiej wojnie światowej. Znaleźć można tu absolutnie wszystko: tradycyjne stroje, przyrządy do produkcji masła czy domowego alkoholu, narzędzia do podkuwania i kastracji zwierząt, najróżniejsze maszyny rolnicze i całą kolekcję odnowionych, pięknie zdobionych wozów. Gdyby po sąsiedzku znajdował się skansen, byłoby to jedno z najlepszych tego typu muzeów na Wyspach! Warto spędzić tu kilka godzin.

Po nadmiarze wrażeń w muzeum warto jeszcze wybrać się na spacer po miasteczku. New Market Street, zaczynająca się przy kamiennym moście na rzece Usk, to architektoniczny przegląd przynajmniej pięciu ostatnich stuleci. Obok surowego i raczej wiejskiego muzeum, stoją tu niewielkie wiktoriańskie szeregowce, kamienice z żółtej cegły pasujące raczej do przemysłowych miast północy, miejskie wille z ogromnymi ogrodami i najstarszy dom w miasteczku – zbudowany prawdopodobnie w gdzieś na przełomie piętnastego i szesnastego wieku – noszący jakże oryginalną nazwę – Old House. Przy sąsiedniej Old Market Street, stoi nieco nowszy, ale nie mniej imponujący Great House. Zajmujący obecnie aż sześć adresów, w czasach jego świetności zamieszkały był przez najbogatszą rodzinę w Usk.

Najdłuższa ulica miasteczka – Mayport Street – to snów przemieszanie stylów. Warto zwrócić tu uwagę na Session House – wiktoriański pałacyk, który przez lata pełnił różne funkcje administracyjne, a dziś służy jako sala koncertowa, pałac ślubów i miejsce spotkań lokalnych organizacji. Dwa kroki dalej – to coś dla koneserów – grubymi murami odgradza się od miasteczka Usk Prison – zbudowane w 1842 roku i wciąż działające więzienie.

Wracając do centrum, przez Church i Priory Street, dochodzimy do centralnego placu miasteczka – Twyn Square – z charakterystyczną wieżą zegarową, upamiętniającą panowanie królowej Wiktorii. W dawnych czasach plac pełnił rolę miejskiego targowiska. Dziś… to wielobarwna wystawa kompozycji kwiatowych.

Z powodów znanych zapewne tylko wtajemniczonym, od 1981 roku, mieszkańcy Usk masowo i entuzjastycznie angażują się w ozdabianie miasteczka kwiatami. Od trzydziestu dwóch lat, w swojej kategorii, nie mają w Walii, a czterokrotnie triumfowali również na szczeblu krajowym w konkursie Britain in BloomKwitnąca Brytania.

Przy Twyn Square kwiatowe klomby i rabaty zajmują każdy wolny kawałek, ale wylewają się też kaskadami z donic wiszących na praktycznie wszystkich budynkach wokół placu. Sąsiednie ulice wyglądają odrobinę skromniej. Pomiędzy czerwcem a wrześniem Usk kwitnie setką barw. Jak najbardziej dosłownie.

Z Twyn Square, krótki spacer prowadzi do ruin zamku. Tu też nie brak kwiatów, a dodatkowo przeróżnych rzeźb, bo zamek w pewnym sensie, stoi w prywatnym ogrodzie. Rodzina Humphreyów udostępnia go zwiedzającym za dobrowolne datki. O tłumy raczej tu ciężko, chyba że akurat trafimy na średniowieczny festyn, albo, stylizowane na dworskie, wesele.

Atrakcji nie brak też w bliskim sąsiedztwie Usk. Znakiem rozpoznawczym okolicy i zdecydowanym faworytem fotografów jest wiatrak w Llancayo, jakieś półtora kilometra od miasteczka, przy drodze do Abergavenny.

Wiatrak i sąsiadująca z niem farmę wybudowano około 1800 roku. Niestety, niedługo potem wiatrak spłonął i przez 150 lat potężna wypalona skorupa czekała na drugą szansę. Aż do lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy wiatraczną farmę kupiło małżeństwo Helen i Peter Morgan. Odbudowa trwała kilka lat i ostatecznie zakończyła się w 2009 roku. Wiatrak co prawda nie mieli dziś ziarna, ale można go na przykład wynająć jako luksusowy wakacyjny dom. Przede wszystkim jednak, olśniewająco biały, prezentuje się świetnie na tle zielonej okolicy.

Na wschód od Usk krajobraz wraca do walijskiej normy i wąskie drogi wiją się i wspinają na zbocza wzgórz, łącząc miniaturowe osady o niewymawialnych nazwach. W jednej z nich znaleźć można jedyny neolityczny grobowiec (cromlech) w Monmouthshire – Gaer Llwyd burial chamber – “zbudowany” z trzech głazów przykrytych ogromną kamienną płytą. jak często bywa z takimi miejscami, Gaer Llwyd ma swoją ludową legendę. Według niej, Twm Siôn Cati (taki walijski Robin Hood), miał się w tym miejscu pojedynkować z diabłem na celność rzucania kamieniami. Gdy wynik pojedynku był 2:1 dla księcia ciemności, Twm podstępnym, ale celnym rzutem przykrył pozostałe, wygrywając tym samym pojedynek.

Kilka mil dalej, dokładnie w połowie drogi między Usk a Chepstow, w środku pasma wzgórz znanych jako Trellech Ridge, leży parafia Kilgwrrwg. Oprócz groźnie brzmiącej nazwy i dosłownie pół tuzina luźno rozsianych farm, Kilgwrrwg ma też niezwykły, kamienny kościółek. W kategorii odludności na pewno nie znajdzie rywali w całym hrabstwie, a kto wie, czy na całych Wyspach znaleźli by się jacyś? Żeby do niego dotrzeć, oprócz karkołomnych dróg, trzeba jeszcze przejść kilkaset metrów od najbliższej farmy, pokonując dwa pola i strumień.

Choć i lokalizacja, i zaokrąglony kształt kościelnego dziedzińca, i sama nazwa sugerują, że mamy do czynienia ze starym, celtyckim miejscem kultu, dodatkowe dowody znaleźć można na piśmie (!!!), w dokumentach datowanych na… 722 rok. Z tych najdawniejszych czasów nie zachowało się wprawdzie nic, a dzisiejsza budowla to w większości efekt dziewiętnasto- i dwudziestowiecznych renowacji, ale przed kościołem stoi kamienny krzyż z czasów sprzed normańskiego podboju, a więc liczący sobie ponad tysiąc lat. Jeśli dodać do tego rewelacyjny widok na okoliczne wzgórza, a przy dobrej pogodzie również na nie tak odległe Black Mountains, Kilgwrrwg Church of the Holy Cross to wymarzone miejsce do kontemplowania historii okolicy.

A później zawsze można odwiedzić niedalekie, potężne zamczyska w Chepstow albo Raglan…