Category Archives: zabytki

Zamek Flint oraz Park Wepre z zamkiem Ewloe

Flint Castle

Artykuł prezentuje dwa miejsca w północnej Walii idealne na dzień na świeżym powietrzu z rodziną. Autorką tekstu i zdjęć jest Ola Jones, dziękujemy.

Zamek Flint

Zamek Flint w hrabstwie Flintshire jest świetnym miejscem na spędzenie cichego, spokojnego popołudnia z pięknymi widokami. Nawet w pogodny letni dzień nie było tam tłumów, a darmowy parking miał wiele wolnych miejsc. Warto wziąć ze sobą piknik, który można rozłożyć na trawie między wieżami zamku.

 

Lokalizacja twierdzy, zaraz przy rozszerzającym się ujściu rzeki Dee do Morza Irlandzkiego, nie budzi wątpliwości, że zamek został zbudowany w celach obronnych. Budowę rozpoczął w 1277 roku Edward I, w celu zdobycia władzy nad Walią. Był to jeden z pierwszych zamków tzw. “Żelaznego Kręgu” twierdz północnej Walii. 122 lata później Ryszard II, praprawnuk Edwarda I, starł się w tym miejscu ze swoim kuzynem, Henrykiem Bollingbrookiem, który był jego towarzyszem dziecięcych zabaw, a z czasem stał się rywalem walczącym o tron. Scenę mającą miejsce w zamku Flint uwiecznił William Shakespeare w dramacie Ryszard II. Ryszard oddał tron Bollingbrookowi, który objął tron jako Henryk IV Lancaster. Ryszard zmarł jakiś czas później w niewoli.

Obecnie zamek i widok na okolicę można podziwiać z jednej z wież, na którą prowadzą kręte metalowe schody. Na terenie ruin znajduje się “mówiąca” ławka, która przedstawia historię zamku po angielski i po walijsku z pięknym walijskim akcentem. Warto wybrać się na spacer brzegiem rzeki Dee (drugi parking i malownicze wejście po lewej stronie zamku stojąc przodem do rzeki). Po drodze znajduje się ławka z widokiem na zamek, rzekę Dee i dalszą okolicę.

Flint Castle znajduje się pod opieką CADW, wstęp do niego jest bezpłatny. Kod pocztowy do nawigacji: .

 

Park Wepre i Zamek Ewloe

W gorący, letni, weekendowy dzień wybraliśmy się do parku Wepre i położonego na jego terenie zamku Ewloe. Na tę pogodę nie mogliśmy wybrać lepszego miejsca, ponieważ w zalesionym parku panuje miły chłód, a w parkowej kafejce (5 minut spacerem od darmowego, dużego parkingu) można kupić naprawdę dobre lody. Skusiliśmy się też na jedzenie z kafejki, która serwuje typowe dla takiego przybytku posiłki (całodniowe śniadania, hot dogi, frytki, pieczone ziemniaki) w bardzo przystępnych cenach. W małym centrum dla zwiedzających można znaleźć trochę informacji o okolicy, w tym o okolicznej przyrodzie (w parku zauważyliśmy bardzo dużo języczników zwyczajnych).

Park Wepre leży w hrabstwie Flintshire, blisko Connah’s Quay i Deeside. Jest malowniczo położony w lesie, nad strumieniem Wepre Brook, nad którym można przejść po kilku urokliwych mostkach, a w gorący dzień pomoczyć w nim nogi. Kawiarnia i Visitor Centre znajdują się na miejscu niegdysiejszego Old Hall – Starego Dworu, po którym pozostały tylko niewielkie ogrody z resztkami fundamentów dworku. Większość odwiedzających udaje się stamtąd po schodach w dół, w stronę strumienia, na którym sztucznie stworzono wodospad, do podziwiania z mostka lub skałek poniżej. Od wodospadu biegnie rewelacyjnie utrzymana, zbudowana na palach drewniana ścieżka przez mokradła, która co chwilę pozwala na zejście do rzeki. Po chwili ścieżka łączy się z główną drogą wiodącą z centrum dla zwiedzających poprzez Red Rocks (Czerwone Skały), do zamu Ewloe. Czerwone Skały są zbudowane z twardego piaskowca o charakterystycznej barwie, używanego lokalnie do budowy i do konstrukcji młyńskich kół. Skały robią duże wrażenie i zdają się przenosić nas na chwilę w australijskie odludzia. Kawałek dalej, zaraz za mostem zwanym Pont Aber, zaczyna się bardziej strome podejście do ruin zamku Ewloe, królującego nad strumieniem i okolicą.

Zamek został zbudowany w 1257 roku przez potężnego walijskiego księcia Llewelyna ap Gruffudd, który panował nad terenami dzisiejszego hrabstwa Gwynedd, i któremu udało się objąć swoimi rządami ziemie prawie po Chester. Zamek “na skraju lasu” został zbudowany jako element strategii obronnej przed angielskimi najeźdźcami. Jednak już 20 lat później zamek został przejęty przez Anglików pod sztandarem Edwarda I. Po próbie przejęcia go ponownie w 1282 roku, walijscy książęta, Llewelyn i Daffydd, zostali straceni. Był to koniec 200-letniej walki Walijczyków przeciwko najeźdźcom z normańskiej Anglii. Zamek Ewloe, nietypowo zbudowany na leśnym terenie, z założenia nie miał być twierdzą, a mocnym sygnałem dla angielskich najeźdźców, że ziemie te należały do Walijczyków.

Dziś najlepiej podziwiać można zabudowania zamku z jednej z wież, na którą prowadzą dość strome schody. Zamek można zwiedzać za darmo, nie jest strzeżony. Zwiedziwszy zamek, my udaliśmy się z powrotem w kierunku centrum dla zwiedzających i imponującego placu zabaw (to około dwudziestominutowy spacer), ale jeśli komuś mało chodzenia, to może skręcić w jedną z wielu bocznych dróg prowadzących przez las.

Ewloe Castle znajduje się pod opieką CADW, wstęp do niego i Parku Wepre jest bezpłatny. Kod pocztowy do nawigacji: CH5 4JR (park), CH5 3BZ (zamek).

Wąskimi drogami przez Walijską Pustynię – z Rhayader do Strata Florida

Droga przez Dolinę YstwythParę lat temu, stowarzyszenie brytyjskich kierowców – The Automobile Association (AA) – ogłosiło drogę B4574 z Pont-rhyd-y-groes do Devil’s Bridge wraz z kilkoma innymi lokalnymi drogami, jedną z dziesięciu najbardziej widowiskowych tras na świecie. Właściwie trudno z tym werdyktem dyskutować, bo praktycznie każdy jej kilometr to olśniewające widoki na surowe krajobrazy Cambrian Mountains, z rozrzuconymi tu i ówdzie skromnymi pamiątkami tysięcy lat historii tych niegościnnych stron.

Wycieczkę najlepiej zacząć w Rhayader, miasteczku ochrzczonym “wrotami” Walijskiej Krainy Jezior. Krzyżują się tu dwie główne drogi przecinające Walię z północy na południe – A470 – i ze wschodu na zachód – A44. Nazwa miasteczka oznacza “wodospad na [rzece] Wye”, ale… wodospad wysadzono w powietrze pod koniec osiemnastego wieku w związku z budową mostu.

W połowie dziewiętnastego wieku miasteczko było jednym z centrów tzw. “Rebecca Riots”, kiedy to farmerzy i robotnicy rolni, przebrani w kobiece stroje, niszczyli posterunki drogowe pobierające myto. Zbyt wysokie opłaty niemal uniemożliwiały transport płodów rolnych i mocno ograniczały możliwość przemieszczania się robotników.

Choć Rhayader to głównie punkt wypadowy, jest się tu również gdzie zatrzymać. Miasteczko chwali się największą liczbą pubów na liczbę mieszkańców. Na każdy z dwunastu przybytków, przypada 173 potencjalnych klientów. To pozostałość z czasów gdy miasto było ważnym przystankiem na szlaku poganiaczy bydła – drovers. Z tą różnicą, że wtedy nie był to powód do dumy, a raczej przyczyna wielu problemów. W Rhayader panował wówczas klimat prawdziwego Dzikiego Zachodu, z wszystkimi kłopotami jakie przychodzą do głowy.

Z Rhayader wyjeżdżamy drogą prowadzącą do Elan Valley, ale tuż za miasteczkiem odbijamy w wąską dróżką oznaczoną jako [Górska droga do Aberystwyth]. Początkowo droga wspina się powoli przez las starych, koślawych, przyczepionych do skał drzew obrośniętych mchem aż po końcówki gałęzi. Gdzieś w dole błyszczy niewielkie jeziorko Gwynllyn.

Mniej więcej cztery kilometry od Rhayader warto zrobić pierwszy przystanek. Z lewej strony drogi kilka kamiennych progów malowniczo przełamuje potok Nant Gwynllyn. Z prawej rozciągają się wrzosowiska płaskowyżu Penrhiw-wen. Znaleźć można tu też kilka prehistorycznych kamieni.

Najciekawszy z nich to Maen Serth. Stoi na szczycie wzgórza Esgair Dderw. W opracowaniach figuruje jako standing stone (menhir) z epoki brązu, na którym we wczesnym średniowieczu wyryto, ledwie dziś widoczny, krzyż celtycki. Jednak historia i archeologia sobie, a mity i legendy sobie. według jednej z nich, kamień upamiętnia miejsce, w którym zabito walijskiego wodza Einona Clud. W dwunastym wieku Einon i jego brat Cadwallon mieli spierać się z pogranicznym normańskim lordem Rogerem Mortimerem o ziemie wokół Rhayader. Gdy wydawało się, że sprawa jest załatwiona, Roger przegrał – rozrywkowy wydawałoby się – pojedynek z Einonem. Nie mógł mu tego darować i zamordował go w zasadzce urządzonej na wzgórzu Esgair Dderw. Wkrótce potem, w podobnych okolicznościach miał zginąć również Cadwallon. Lokalnie kamień nazwano więc “kamieniem książęcym”.

Żeby skomplikować sprawę, jakiś kilometr od Maen Serth, przy tym samym starożytnym szlaku przez wzgórza, znajduje się kolejny menhir: śnieżnobiały, kwarcowy Maengwyngweddw. Groźnie wyglądająca nazwa oznacza “kamień białej wdowy”. Zdaniem niektórych, sugeruje ona, że to w tym miejscu zamordowano braci, a żona jednego z nich tu właśnie miała opłakiwać stratę. W rzeczywistości kamienie wyznaczały prawdopodobnie pradawny szlak.

Z powrotem na drodze, wąska wstążka asfaltu pnie się coraz wyżej. Wokół rozciąga się zielone pustkowie. Na horyzoncie majaczy ogromna i kontrowersyjna farma wiatraków, oddana do użytku w 1994 roku Bryn Titli Wind Farm. Z drugiej strony widać już dolinę rzeki Elan, a dokładnie zakręcony “ogon” Craig Goch Reservoir.

Po osiągnięciu prawie pięciuset metrów nad poziomem morza, droga stromo opada do Pont Ar Elan – Mostu na Rzece Elan – gdzie krzyżuje się z drogą prowadzącą do Walijskiej Krainy Jezior – zapór i rezerwuarów dolin Elan i Claerwen.

Za mostem zaczyna się kilka kilometrów pofałdowanej i zygzakowatej drogi wijącej się szerokim dnem Doliny Elan. Jej zbocza są w tym miejscu dość łagodne i porośnięte szorstką trawą. Bardziej niż kambryjskie pustkowia, krajobraz przypomina… stepy Mongolii. Szczególnie w słoneczny, wiosenny dzień, kiedy trawy są jeszcze żółte, a wiatr niesie odgłosy i zapachy owiec. Ich populacja w tych stronach przewyższa populację ludzi pewnie kilkusetkrotnie.

Przy mokradłach Gors Lwyd, których dziesiątki sączących się źródeł zasilają rozpoczynające się gdzieś na okolicznych wzgórzach rzeki Elan i Ystwyth, droga skręca ostro na zachód, do głębokiego wąwozu Afon Ystwyth. To zdecydowanie jeden z najbardziej spektakularnych krajobrazów w Walii!

Rozciągnięta na kilka mil wzdłuż wąskiej drogi osada Cwmystwyth – czyli po prostu “dolina/wąwóz rzeki Ystwyth”, składająca się z luźno rozrzuconych kamiennych domów, znana jest głownie jako, mniej więcej, geograficzny środek Walii i niegdyś największy ośrodek wydobycia ołowiu i innych metali nieżelaznych w tym kraju.

Chociaż dziś trudno wyobrazić sobie większe odludzie, sto-dwieście lat temu Cwmystwyth tętniło życiem. Krótkim, warto dodać, życiem, bo średnia życia pracujących tu górników wynosiła zaledwie trzydzieści dwa lata! To oczywiście “zasługa” ołowiu i toksyn towarzyszących wydobyciu i obróbce srebra i cynku – kolejnych bogactw naturalnych doliny.

Zresztą, okolica tak nasiąkła wszelkimi możliwymi truciznami, że mimo upływu stulecia od zakończenia wydobycia, nadal praktycznie nie ma tu roślinności. Posępny, ale jednocześnie dziwnie urzekający krajobraz, ze szkieletami dawnych kopalnianych budynków, kolorowymi wyciekami i wykwitami minerałów ciągle tkwiących w ziemi, stanowi dziś obszar chroniony (Site of Special Scientific Interest; SSSI). Naukowcy podpatrują tu, jak przyroda próbuje się regenerować po ekologicznej katastrofie. Na pierwszy rzut oka widać, że radzi sobie bardzo powoli.

Osiemnasto- i dziewiętnastowieczna gorączka srebra i ołowiu w Cwmystwyth prawdopodobnie nie była pierwsza. W dolinie znaleziono ślady wydobycia z epoki brązu i z czasów rzymskich. Pozostając w tematach archeologicznych, w 2002 roku znaleziono tu też najstarszy, liczący ponad cztery tysiące lat, złoty artefakt w Walii – dysk słoneczny Banc Ty’nddôl. Wykonany z bardzo czystego złota, ozdobiony wygrawerowanymi kropkami i kreskami, stanowił prawdopodobnie część wyposażenia grobu. Choć niewielki, o średnicy niecałych czterech centymetrów i wadze dwóch i pół grama, krążek wzbudził ogromną sensację w środowisku archeologów. To pierwszy tego typu artefakt znaleziony w Walii i jeden z bardzo niewielu w ogóle znalezionych na Wyspach Brytyjskich. Uznany formalnie za skarb, dziś znajduje się w Walijskim Muzeum Narodowym w Cardiff.

Tuż za Cwmystwyth wąska droga rozwidla się – co w Walii nieczęste – na dwie nieco szersze. Prawa odnoga wspina się na prawie czterysta metrów, po czym opada wprost na wodospady i słynne mosty Devil’s Bridge. Lewa wije się przez lasy Hafod Estate, w których przeszło dwieście lat temu, bajecznie bogata rodzina Johnes próbowała zbudować raj na ziemi.

W latach osiemdziesiątych osiemnastego wieku, Thomas Johnes, właściciel zamku Croft w Herefordshire, kupił osiem mil kwadratowych Doliny Ystwyth, obsadził je rzadkimi drzewami, zbudował neogotycką rezydencję, mostki, łuki, sztuczne ruiny i… omal nie zbankrutował. Przez kilka lat, jako niemal wzorcowa posiadłość w stylu picturesque, Hafod Estate przyciągała arystokratów i artystów epoki. Niestety, ziemski eden nie trwał długo. W 1807 roku pożar strawił pałac. Johnes próbował go odbudować, ale koszty zaczęły go przerastać, a śmierć jedynej spadkobierczyni w 1811 roku zupełnie pozbawiła zapału.

Ruiny niedokończonej rezydencji przetrwały do końca lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to, jako zagrażające bezpieczeństwu, wysadzono w powietrze. Egzotyczne drzewa z czasem też wycięto, zastępując oryginalny park gospodarczą plantacją świerkową. Dla wielu zniszczenie gregoriańskiego krajobrazu Hafod Estate było zbrodnią niespotykanego wandalizmu.

Grupa entuzjastów zrzeszonych w Hafod Trust, od kilku lat próbuje ratować resztki dawnej posiadłości wyznaczając i dbając o ścieżki, sadząc nowe drzewa i powoli oczyszczając teren z choinek.

Jedyną trwałą pozostałością po Hafod Estate jest stojący przy drodze z Cwmystwyth kościół wybudowany około 1800 roku. Podobnie jak pałac sto lat wcześniej, kościół miał pecha i spłonął w 1932 roku. Rok później troskliwie go odrestaurowano, ale niestety nie udało się odzyskać większości wyposażenia. Poruszającym memento jest zniszczony przez ogień memoriał poświęcony zmarłej młodo córce Johnesów.

Kilka kolejnych miejscowości na trasie (za Hafod Estate droga B4574 przechodzi płynnie w B4343), może pochwalić się przede wszystkim oryginalnymi nazwami: Pont-Rhyd-y-Groes, (słynne) Ysbyty Ystwyth, Ffair-Rhos i Pontrhydfendigaid.

Pont-Rhyd-y-Groes, czyli “most niedaleko brodu krzyża pańskiego” okres umiarkowanej świetności przeżywało w czasie “gorączki ołowianej” w Cwmystwyth na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego stulecia. Później stanowiło naturalne zaplecze Hafod Estate. Dziś zatrzymują się tu tylko wędkarze liczący na dorodnego pstrąga z rzeki Ystwyth.

Ysbyty Ystwyth, podobnie jak sąsiednia osada, miało swoje pięć minut kiedy mieszkali tu górnicy z Doliny Ystwyth. Wieś składa się głównie z wiktoriańskiego kościoła i nazwy. Nazwy, która pojawia się chyba w większości zestawień niezwykłych nazw walijskich, najczęściej z zarzutem, że nie ma w niej samogłosek. Nie jest to do końca prawdą, bo w języku walijskim samogłoskami są, między innymi, “y” i “w”. Ysbyty Ystwyth oznacza “hospicjum nad rzeką Ystwyth”, ale hospicjum w dawnym, średniowiecznym znaczeniu, jako miejsce, w którym zatrzymać się może strudzony wędrowiec, bardzo często pielgrzym. A tych kiedyś w tej okolicy nie brakowało. Wędrowali z St David’s na wyspę Bardsey, odwiedzając kolejne klasztory, w tym niedaleki Strata Florida.

Ffair-Rhos trzeba uważać, żeby nie przegapić drogi prowadzącej do Teifi Pools. Pod ta nazwą kryje się kilka niewielkich jezior polodowcowych, leżących przeszło czterystu metrach nad poziomem morza, na zachodnich zboczach Gór Kambryjskich. Krajobraz jest tu wyjątkowo surowy, nawet jak na środkowo-walijskie pustkowia. Potężne głazy narzutowe, gołe skały, niewielkie pagórki i płytkie niecki sprawiają wrażenie, jakby lodowiec dopiero co opuścił to miejsce. Przez całe stulecia Teifi Pools słynęły z doskonałych węgorzy i pstrągów, które najprawdopodobniej sprowadzili tu cystersi z opactwa Strata Florida. W jednym z jezior – Llyn Teifi – swój początek bierze rzeka Teifi, która kilka kilometrów dalej zasila Cors Caron – ogromne mokradła i ważny rezerwat przyrody. Jest tu też kilka ścieżek przecinających ten ponury zakątek z północy na południe i polna, wyboista droga prowadząca do rezerwuaru Claerwen, należącego do kompleksu Elan Valley. Jeszcze kilka lat temu drogę tę można było, z przygodami, przejechać samochodem albo motocyklem terenowym, ale kiedy zrobiło się na niej tłoczno, została zamknięta.

Znów na głównej drodze – B4343 – mniej więcej kilometr od Ffair-Rhos, docieramy do Pontrhydfendigaid – kolejnej niewielkiej wioski o wielkiej nazwie, oznaczającej “most niedaleko brodu Błogosławionej Dziewicy”. Oprócz niej Pontrhydfendigaid słynie z corocznego majowego eisteddfod – tradycyjnego walijskiego przeglądu sztuk od poezji po chóry, przyciągającego uczestników z najdalszych zakątków Walii.

Ukoronowaniem tej trasy są pozostałości opactwa Strata Florida, jakąś milę boczną drogą od Pontrhydfendigaid. Same ruiny są zdecydowanie niezbyt imponujące, ale nie dla widowiskowych ruin warto się tu zapuścić. Nazywane “Opactwem Westminsterskim Walii”, Strata Florida zajmuje szczególne miejsce w sercach Walijczyków. Przez wieki był to ważny ośrodek walijskiej kultury, literatury, religii, jak również nauki, ekonomii i polityki, za co kilka razy przyszło mu zapłacić wysoką cenę. Ale od początku…

Trochę paradoksalnie, jeden z najważniejszych walijskich klasztorów założył, w 1164, roku normański lord Robert fitz Stephen. Sprowadził on grupę trzynastu cysterskich mnichów, żeby nad niewielkim potokiem Fflur zbudowali klasztor Strata Florida, co znaczy “kwiecista dolina” (a w starszych tłumaczeniach czasem “kwiecista droga”, co wynikało z błędnego zlatynizowania walijskiego Ystrad Fflur). Zaledwie rok później, Rhys ap Gruffudd władca Deheubarth, księstwa skutecznie lawirującego między względną autonomią a poddaństwem normańskim władcom, odbił całą okolicę z rąk fitz Stephena i objął patronat nad świeżym opactwem. Z nie do końca jasnych powodów, w 1184 roku, rozpoczęto budowę nowego kościoła dwie mile od istniejącego klasztoru. Z czasem wokół niego powstało nowe opactwo zachowujące starą nazwę i odludne, sielskie położenie.

Było to zresztą charakterystyczne dla cystersów walijskich, że wybierali miejsca jak najdziksze i jak najdalsze od ówczesnej cywilizacji. Tak, by móc kształtować otoczenie od samego początku: oczyszczać grunty z lasów (lub je sadzić, tam gdzie nic innego by nie rosło), przygotowywać je pod zasiewy lub pastwiska, zarybiać rzeki i jeziora nowymi gatunkami ryb (między innymi pstrąg i węgorz w Teifi Pools), budować mosty (okoliczne Pont-Rhyd-y-Groes i Pontrhydfendigaid nie bez przyczyny mają w nazwach religijne odwołania; nie tak znów odległy Devil’s Bridge – Pontarfynach – a dokładnie najstarszy z trzech mostów nad wąwozem rzeki Mynach, to też dzieło mnichów ze Strata Florida), zajazdy dla pielgrzymów (Ysbyty Ystwyth), młyny, browary, czy wprowadzać nowe gatunki zwierząt hodowlanych (to prawdopodobnie cystersi sprowadzili do Walii owce).

W “kwiecistej dolinie” mnisi znaleźli sobie dodatkowe zajęcie w postaci tłumaczenia łacińskich ksiąg na język walijski, spisywania dziejów walijskich władców i prowadzenia walijskich kronik. Nie spotkało się to ze zrozumieniem normańskich królów i tak, na przykład, w 1212 roku król Jan rozkazał zniszczenie “domu dającego schronienie naszym wrogom” i tylko dzięki ogromnemu okupowi udało się tego uniknąć. Na jakiś czas…

Jakby na potwierdzenie oskarżeń króla Jana, w 1238 roku, w “walijskim Westminsterze” spotkali się wszyscy najważniejsi walijscy książęta. Spotkaniu przewodził Llewelyn Wielki (the Great), który zdążył już pod swoim panowaniem zjednoczyć spory kawałek podzielonego kraju i teraz oczekiwał, że pomniejsi władcy złożą hołd wierności jego synowi i następcy Dafyddowi.

W 1284 roku, pożar spowodowany uderzeniem pioruna poważnie uszkodził opactwo, a dziesięć lat później, podczas swojej walijskiej kampanii, spalił je król Edward I w odwecie za sprzyjanie walijskiej niepodległości.

Nie powstrzymało to jednak rozwoju Strata Florida, które z czasem wyrosło na jeden z największych klasztorów w Walii, Skromne dziś ruiny głównego kościoła świadczą, że w czasach świetności był on większy od (ogromnej) katedry w St David’s. Miejsce godne przechowywania jednej z największych relikwii chrześcijaństwa: Świętego Graala – kielicha z którego podczas Ostatniej Wieczerzy pił sam Jezus. Według legend, na wyspy Graala miał przywieźć Józef z Arymatei i umieścić go w specjalnie dla niego wybudowanym kościele w Glastonbury. Z czasem skromny drewniany kielich trafił na walijskie pustkowie, które miało być gwarantem jego bezpieczeństwa.

Kolejne bunty i powstania prawie zawsze odbijały się echem w murach Strata Florida. Najczęściej było to echo angielskich żołdaków niszczących klasztor. Po stłumieniu powstania Owaina Glyndŵr, zniszczone po raz kolejny opactwo już się nie podniosło. Przeszło wiek później, w 1539 roku, kiedy decyzją króla Henryka VIII rozwiązywano wszystkie klasztory na wyspach, w zrujnowanych zabudowaniach u podnóża Gór Kambryjskich mieszkało ośmiu zakonników.

Do dzisiejszych czasów z ogromnego kompleksu przetrwało bardzo, bardzo niewiele: zarys potężnego kościoła, kilka zdobionych płytek podłogowych i wspaniały łuk zachodniego wejścia do kościoła – jeden z symboli średniowiecznej Walii.

Ślady dawnej świetności znaleźć można również na przyklasztornym cmentarzu, gdzie spoczywa kilku książąt z rodu lorda Rhysa ap Gruffudd i, prawdopodobnie, Dafydd ap Gwily – największy poeta średniowiecznej Walii. Z mniej zacnych “lokatorów” warto wspomnieć “lewą nogę i kawałek uda Henrego Hughes” pochowane 18.06.1756 roku. Reszta pana Hughesa jest pochowana w Ameryce, gdzie wyemigrował, mimo iż był, dosłownie, jedną nogą w grobie. Inny, na wskroś poetycko-walijski grób należy do anonimowego żołnierza znalezionego zamarzniętego w okolicach Teifi Pools, ze zdjęciem młodej dziewczyny w kieszeni. Na jego nagrobku wyryto słowa:

“Umarł wśród ponurych wzgórz
Samotnie, w głębokim śniegu
Nieznajomi przynieśli go tu
Gdzie wiecznym snem śpią książęta”.

Kilkaset metrów od ruin Strata Florida, wąska asfaltowa droga kończy się na granicy ogromnego kompleksu leśnego Tywi Forest, gdzie też nie brak mniejszych lub większych, dobrze ukrytych atrakcji. O nich przeczytać można w tym wpisie: Wąskimi drogami przez Walijską Pustynię – Abergwesyn Pass.

Białe Piaski i Błękitna Laguna

 Whitesands, fot. katiraf.com

Takie ładne nazwy można spotkać na samym koniuszku walijskiego ‘buta’ w zachodnim Pembrokeshire. Poszukiwacze spokoju, przestrzeni i dzikiej przyrody będą usatysfakcjonowani: to miejsce z jedynie minimalnym wpływem cywilizacji. Wielbiciele postindustrialu również nie będą zawiedzeni.

Whitesands to ogromnych rozmiarów piaszczysta plaża położona na północ od miasteczka St Davids. Jest uważana za jedną z najlepszych plaż dla surferów; przy ładnej pogodzie przyciąga również tłumy spacerowiczów. Na szczęście nie wszyscy odwiedzający są zainteresowani spacerami klifowymi, więc szanse ucieczki od tłumów są całkiem realne. Idąc od parkingu  należy przed plażą skręcić w prawo, przejść przez bramkę, i już prawie jesteśmy na samiutkim końcu świata. Trudno oprzeć się takiemu odczuciu wędrując po skalistym smaganym wiatrem podłożu z dość ubogą roślinnością i nieskończoną taflą Atlantyku na horyzoncie.

Whitesands, fot. katiraf.com

Whitesands, fot. katiraf.com

Spacer z WhitesandsSpacer z Whitesands

Na klifach Whitesands

Przy plaży jest całkiem spory parking (płatny u pana parkingowego), toalety (na pieniążek) i kafeja. Jak zapewniali mnie znajomi którzy mieli przyjemność – lody w kafei są warte grzechu.

Whitesands, fot. katiraf.com

Bonus: po około sześciu-siedmiu milach spaceru wybrzeżem w kierunku północnym  dotrzesz do tzw. Błękitnej Laguny w malutkiej miejscowości Abereiddy (możesz też dojechać tam samochodem w kilkanaście minut). To szczególne miejsce, chociaż podobnych ‘błękitnych lagun’ można wypatrzeć na wybrzeżu Pembrokeshire więcej. Kiedyś w tym miejscu istniała niewielka odkrywkowa kopalnia łupków (slate) z których Walia swego czasu słynęła. Łupki wykorzystywane były jako materiał budowlany do konstrukcji podłóg, dachów, płotów itp. Kopalnia w Abereiddy zakończyła swoją działalność na początku XX wieku, ale do dziś pozostały widoczne fragmenty budynków kopalni i domków pracowników. Górą klifu prowadzi również szlak spacerowy pokrywający się z linią tramwaju towarowego, który kursował niegdyś pomiędzy kopalnią, a pobliskim Porthgain, również niezwykle ciekawym miejscem.

Błękitny, czy może bardziej szmaragdowy kolor woda jeziorka zawdzięcza minerałom obecnym w łupkach.

Błękitna Laguna

Głębokie na 25 metrów jeziorko jest dziś szczególnie popularne wśród wielbicieli nurkowania, zwłaszcza w połączeniu ze skokami z wysokich klifów. Każdy może spróbować, ale zalecamy ostrożność; najlepiej pierwszy raz skoczyć pod okiem wykwalifikowanego  instruktora lub kogoś innego, kto zna się na rzeczy.

Za udostępnienie kilku zdjęć dziękujemy zaprzyjaźnionym obieżyświatom ze strony www.katiraf.com. Zachęcamy do zajrzenia do nich, mają tam mnóstwo ciekawych i inspirujących fotorelacji  z podróży do różnych zakątków świata, Polski i UK.

Z daleka od tłumów w Brecon Beacons

Black Mountain

Wszyscy lubią długie weekendy wolne od pracy. Zwłaszcza latem przy dobrej pogodzie.

Problem w tym, że w bank holidays tysiące ludzi rusza w teren, powodując w najbardziej popularnych miejscowościach, plażach, miejscach o nadzwyczajnym pięknie naturalnym itp. istny stan oblężenia. Jeśli komuś nie przeszkadza ustawianie się w kolejce, żeby sobie trzasnąć fotkę z wodospadem – to świetnie. Na szczęście reszcie z nas, która woli obcować z naturą w nieco bardziej osobisty sposób, Walia ma całkiem sporo do zaoferowania. Tylko trzeba wiedzieć gdzie szukać.

My na Smoku jesteśmy ogromnymi fanami wielkich otwartych przestrzeni, falujących wzgórz i dzikich pustkowi. Lubimy wąskie drogi wijące się wśród malowniczych pagórków, mniej uczęszczane ścieżki parków narodowych, plaże bez parkingów, na które nie dociera zgiełk świata. Tym razem zapraszamy spragnionych podobnych wrażeń na przejażdżkę przez północno-zachodnią część parku narodowego Brecon Beacons. Ta okolica nosi nazwę Black Mountain, w odróżnieniu od Black Mountains, również efektownego pasma górskiego w części zachodniej parku.

Jezioro Usk

Góry BM, czy może raczej wzgórza, zbudowane są z dość niespotykanego czerwonawego piaskowca. Na pierwszy rzut oka nic na to nie wskazuje, ponieważ cała okolica pokryta jest różnymi gatunkami traw; kolor podłoża widać za to dobrze w  dnach jezior i strumieni. Wzgórza są dość łagodne, o atrakcyjnych falistych kształtach; przecinają je żleby, którymi często spływają kaskady wody. Spotyka się lasy, głównie iglaste. Świat zwierzęcy nie jest zbyt licznie reprezentowany; ale z większych zwierząt można tam np. spotkać dzikie konie. No i oczywiście owce.

Dzikie konie w BM

Owce w BMJezioro Usk z czerwonym dnem

Kształt i wysokość wzgórz oraz ich malowniczość zachęcają do spacerów nawet tych, którzy nie posiadają superkondycji.  Jadąc przez BM niejednokrotnie zobaczycie nieduże parkingi z charakterystycznymi tablicami informatycznymi. Z każdego takiego parkingu wiedzie przynajmniej jeden szlak. Okolica jest również popularna wśród motocyklistów oraz rowerzystów (ukształtowanie terenu zdecydowanie sprzyja pracy nad megakondycją).

ParkingRowerem po BM

W Black Mountain można niejednokrotnie wypatrzeć ciekawostki w rodzaju głazów narzutowych, które kilka tysięcy lat temu spełniały jakąś bez wątpienia ważną rolę w społecznościach żyjących na tych terenach. Jednym z najciekawszych przykładów jest stojący niedaleko jednej z dróg głaz o wdzięcznej nazwie Maen Llia (czyt. majn chlija). Stoi tam od zaledwie… 4000 lat. Mi osobiście przypomina trochę kształtem Polskę, taki żarcik okołobrexitowy..Maen Llia

W okolicy jest również kilka malowniczych zbiorników wodnych, np. Usk, przy których można rozłożyć sobie kocyk i zażyć niespiesznej relaksacji. Jest również pewna ilość wiosek i miasteczek, w których można najczęściej znaleźć coś do jedzenia, ale najlepiej mieć ze sobą jakieś kanapki. Przy wioseczkach często są stare cmentarzyki na które warto zajrzeć po odrobinę lokalnej historii. W zasięgu przysłowiowej ręki jest również słynny zamek Carreg Cennen, znany jako ‘najromantyczniejsze ruiny w Walii’.

Proponowana trasa – bardzo orientacyjna i jak najbardziej do własnej modyfikacji – wiedzie od wodospadów w Ystradfellte, przez Heol Senni, Sennybridge, Trecastle, Usk Reservoir, Twynllanan i Upper Brynamman. Tak wygląda mapka orientacyjna; niestety nie ma na niej zaznaczonych wszystkich dróg ze względu na to, że są to drogi najczęściej wiejskie i przy tej skali obrazu ich po prostu nie widać. Dokładnie sytuację drogową można prześledzić na google maps.. albo pozwolić sobie na spontan i po prostu ruszyć przed siebie.

Mapka

Mapka orientacyjna

Radosnego eksplorowania : )

Black Mountain Black Mountain Drogi Black Mountain

Kamienne strażnice Black Mountain

Zamek Carreg CennenW kategorii romantycznych ruin, od dobrych dwustu lat, zamek Carreg Cennen ma bardzo niewielu konkurentów. Już pod koniec osiemnastego wieku zachwycali się nim pierwsi turyści, a rzesze artystów malowały i szkicowały go z każdej możliwej perspektywy.

Prapoczątki Carreg Cennen sięgają zamierzchłych czasów. Znaleziono tu szczątki ludzi z epoki kamienia, rzymskie monety, a część badaczy jest przekonana, że kamienną twierdzę zbudowano w miejscu wcześniejszego grodziska z epoki żelaza.

Pierwsza wzmianka o zamku jako takim pojawia się w walijskiej Kronice książąt (Brut y Tywysogyon) z 1248 roku. Czytamy tam, że “Rhys Fychan ap [syn] Rhys Mechyll odzyskał zamek Carreg Cennen, który jego matka zdradziecko oddała w ręce Francuzów [Normanów]”. Warto dodać, że matka Rhysa, Maud z potężnego rodu de Braose, posiadającego ogromne posiadłości, między innymi, na Pograniczu i Półwyspie Gower, zrobiła to z… nienawiści do własnego syna. Za zajęcie zamku, król Henryk III ukarał Rhysa grzywną trzystu marek, ale, najwyraźniej bardziej wyrozumiały niż rodzona matka, pozwolił mu go zatrzymać. Być może dlatego, że ówczesny zamek miał niewiele wspólnego z późniejszą potężną twierdzą.

Co prawda nie wiadomo jak dokładnie wyglądał, ani nawet czy był murowany, ale zbudowano go w typowym dla wczesnych walijskich zamków miejscu – na wzniesieniu wyraźnie górującym nad otoczeniem i wykorzystując naturalne przeszkody do wzmocnienia i ulepszenia obrony. Podobnie ulokowano niedalekie zamki Dinefwr i Dryslwyn, a na północy, między innymi, Dinas Bran, Dolwyddelan czy Castell y Bere.

Prawdopodobnie pierwszy zamek zbudowano za czasów Rhysa ap Gruffudd. Ten jeden z najsłynniejszych średniowiecznych walijskich możnowładców, skutecznie powstrzymywał ekspansję Normanów/Anglików wgłąb Walii, umiejętnie lawirując między walką zbrojną, a chwilową lojalnością wobec użytecznych sojuszników. Udało mu się nie tylko zjednoczyć dość pokaźne włości obejmujące dawne królestwo Deheubarth, ale też uzyskać potwierdzenie władzy nad nimi od króla Henryka II.

Śmierć Rhysa w 1197 roku, zapoczątkowała powolny proces rozpadu jego księstwa, przypieczętowany prawie sto lat później ostatecznym podbojem Walii przez Edwarda I Długonogiego.

W tym czasie zamek Carreg Cennen wielokrotnie zmieniał właścicieli, a w okresach nasilonych walk z Walijczykami przechodził bezpośrednio pod kontrolę korony. Aż w końcu, w 1283 roku, król Edward I oddał zamek wraz z przyległymi ziemiami, swojemu zaufanemu baronowi Johnowi Giffard. Ten bogaty szlachcic z Gloucestershire wsławił się podczas walijskiej kampanii króla i prawdopodobnie brał udział w potyczce pod Builth, w której zginął przywódca powstania i ostatni walijski książę Llywelyn ap Gruffydd.

Najwyraźniej Giffadrowie mieli do swoich nowych walijskich włości nadzwyczajną słabość, bo praktycznie wszystko co przetrwało do dziś, to pozostałości zamku wzniesionego przez Johna i jego syna Johna Młodszego. W miejscu bez większego znaczenia militarnego, na półdzikim górskim pustkowiu, zbudowali fortecę nie do zdobycia, wykorzystując nie tylko doskonałe warunki naturalne, ale i najnowsze techniki i założenia obronne.

Jednak jak to często bywało w średniowiecznej Brytanii, w jednym z konfliktów między baronami a tronem Młodszy Giffard opowiedział się po niewłaściwej stronie i w 1322 roku stracił wszystko, łącznie z głową.

Carreg Cennen znów kilkakrotnie przechodził z rąk do rąk, aż pod koniec czternastego wieku stał się częścią włości królewskich. Nie przysłużyło mu się to zbytnio, bo według zachowanych rachunków, już około roku 1370 był w opłakanym stanie i desperacko potrzebował remontu. Bez Względu na to, co zrobiono, wystarczyło do powstrzymania powstańców Owaina Glyndŵr przed zdobyciem zamku przez ponad rok (!) na przełomie lat 1403-1404.

W ramach zemsty Walijczycy poważnie uszkodzili fortecę, tak, że kilka lat później królewski skarbiec musiał wydać na naprawę, a właściwie odbudowę murów, bram, mostów, komnat i kaplicy niemałą sumę pięciuset funtów. Wyremontowany zamek przez krótką chwilę cieszył się pewnym znaczeniem w regionie – odbywały się tu posiedzenia sądów i na stacjonował garnizon.

Po raz ostatni w historii Carreg Cennen zapisał się w czasie Wojny Dwóch Róż. W 1461 roku schroniła się tu spora grupa zwolenników Lancasterów uciekających po przegranej bitwie pod Mortimer’s Cross. Yorkiści, wiedząc że twierdza jest nie do zdobycia, wysłali siedemdziesięciu dżentelmenów i yeomanów (specyficzna grupa społeczna w średniowiecznej Anglii – ludzie stanu wolnego ale nie-szlachta), żeby negocjować poddanie zamku.

Kiedy ostatni stronnicy Lancasterów opuścili zamek, wkroczyło do niego pięciuset robotników “z łomami i kilofami, niszcząc i obalając mury, żeby zapobiec podobnym niedogodnościom w przyszłości”. “Niedogodność” stanowili nie tylko obrońcy, ale też rozbójnicy, którzy często wykorzystywali zamek jako schronienie i punkt wypadowy do grabienia okolicy. Po czterech miesiącach rozbiórki, z potężnej fortecy pozostały tylko smętne ruiny.

Tak jak wcześniej twierdza Carreg Cennen opierała się oblegającym ją wojskom, tak jej ruiny, zapomniane na prawie trzy stulecia, opierały się siłom natury. Na nowo odkryli je osiemnasto- i dziewiętnastowieczni pisarze-podróżnicy zachwycający się walijskimi krajobrazami i niezliczeni artyści, szukający natchnienia wśród zielonych wzgórz. Znalazł je tu nawet najsłynniejszy z brytyjskich malarzy-romantyków – William Turner. Jego (trochę niewyraźna, jak wszystkie prace Turnera;-) akwarela z zamkiem na tle burzowego nieba, świetnie oddaje dramaturgię scenerii.

Być może na fali tych romantycznych uniesień, hrabiowie Cawdor – właściciele zamku od początku dziewiętnastego wieku – zlecili poważne prace remontowe, mające zapobiec dalszemu niszczeniu ruin. Zdaniem niektórych posunęli się trochę zbyt daleko, na dobrą sprawę “budując ruiny”. Zdaniem innych, mogli posunąć się krok dalej i przynajmniej częściowo odbudować zamek. Chociaż, szczerze mówiąc, trudno sobie wyobrazić koszt takiego przedsięwzięcia.

Ruiny, które przetrwały do dziś, tak czy inaczej imponują i przy odrobinie tylko fantazji, pozwalają wyobrazić sobie, jak twierdza wyglądała w okresie świetności. Zdecydowanie największe wrażenie robi potężna brama główna i poprzedzające ją mniejsze bramy ze zwodzonymi mostami. Tego systemu obronnego nie można było sforsować! Najbardziej zaś intrygującą częścią zamku, jest jaskinia, do której prowadzi wykuty w skale korytarz. Historycy do dziś sprzeczają się o jej przeznaczenie (zbiornik wody? loch? gołębnik?), a turyści z latarkami i sercem na ramieniu, szukają w niej duchów przeszłości.

Wizytę w zamku warto połączyć ze spacerem specjalnie przygotowanym i oznaczonym szlakiem oferującym doskonałe widoki zarówno na ruiny, jak i malowniczą okolicę. Dla szerszej perspektywy można też zapuścić się w sieć wąskich, polnych dróg. Te na wschód i północ od zamku prowadzą przez fantastycznie surowe krajobrazy zachodniego krańca Black Mountain. Czasami, w dobrym punkcie i przy dobrej widoczności, oprócz Carreg Cennen można z nich wypatrzeć zamek Dinefwr, a nawet wieżę Paxtona!

Przy jednej z polnych dróg stoi Sythfaen – prehistoryczny standing stone. Inna prowadzi do potężnego, choć dość mało znanego grodziska z epoki żelaza – Garn Goch.

Grodzisko zajmuje cały wierzchołek porośniętego paprociami wzgórza, wyrastającego nad doliną rzeki Tywi. Nie można dokładnie określić kiedy zostało wzniesione, ale przyjmuje się, że okres najaktywniejszego budowania fortów w Walii przypada na siódme-ósme stulecie przed naszą erą.

“Dziedziniec” Garn Goch ma 640 metrów (!!!) długości a otacza go przeszło półtora kilometra wału usypanego z kamienia, przerwanego jedynie przez dwie “bramy” obłożone płaskimi kamiennymi płytami. Prawdopodobnie w okresie funkcjonowania fortu chroniły je drewniane strażnice. Wysokość wałów sięga miejscami dziewięciu metrów!

Co ciekawe, Garn Goch, podobnie jak inne grodziska z epoki żelaza, nie był stale zamieszkałą osadą. Służył raczej jako schronienie dla okolicznej wspólnoty w przypadku ataku sąsiadów, magazyn żywności czy miejsce spędzania zwierząt hodowlanych. Przede wszystkim jednak, swoją potęgą miał imponować i ostrzegać potencjalnych napastników – ktoś kto był w stanie zbudować tak ogromne grodzisko, łatwo się nie podda. Paradoksalnie, zdaniem badaczy, sam fort przez swoje rozmiary, nie mógł być skutecznie broniony. Brak archeologicznych dowodów na jakąkolwiek bitwę stoczoną w, lub okolicach Garn Goch świadczy o tym, że skutecznie spełniał swoją odstraszającą rolę.

Za to dziś, prawie trzydzieści wieków później, wręcz przeciwnie – zaprasza zabłąkanych na to odludzie wędrowców, oferując doskonałe widoki na zieloną dolinę Tywi.

____________
Informacje praktyczne:

Postcode dla zamku Carreg Cennen: SA19 6UA
Postcode dla grodziska Garn Goch: (prowadzi do farmy kilkaset metrów od grodziska; po drodze trzeba szukać drogowskazów na parking, z którego zaczyna się krótki szlak do Garn Goch)

Church in the sea

Najbardziej rozpoznawalny kościół na wyspie Anglesey – St Cwyfan’s Church – znany jest powszechnie jako “kościół w morzu”. Uwielbiają go fotografowie i, raczej przypadkowi w tych stronach, turyści.

Stojący na niewielkiej pływowej wysepce Cribinau, u południowo-zachodniego wybrzeża Anglesey, maleńki kościółek, zbudowano w dwunastym wieku na jak najbardziej stałym lądzie – na wąskim półwyspie wbijającym się w Zatokę Caernarfon. Jak często bywa w przypadku wiejskich walijskich kościołów, powstał prawdopodobnie w miejscu, gdzie już od siódmego wieku istniała jakaś świątynia.

Nie wiadomo kiedy dokładnie Cribinau stało się wyspą. Na mapie z 1636 roku wciąż jeszcze mocno trzyma się lądu.

Z czasem, kęs za kęsem, sztorm za sztormem, morze odcięło kościół od parafian. Wtedy ci zbudowali kamienną groblę, po której suchą stopą można było dojść na niedzielną mszę. Prawie zawsze. Kiedy pogoda wyjątkowo nie dopisywała, wierni spotykali się w specjalnie do tego celu wyświęconym pokoju w jednym z okolicznych domów. Aż w końcu zmęczyły ich trudności i wybudowali kościół w Aberffraw.

Tymczasem St Cwyfan’s Church popadał w ruinę, a morze zaczęło upominać się o groby z przykościelnego cmentarza. To, w 1893 roku, skłoniło lokalnego architekta Harolda Hughes, do próby ratowania malowniczego – już wówczas, jakby nie patrzeć – zabytku. Zebrał niemałą sumę i otoczył, coraz mniejszą wysepkę, kamiennym murem. Gdyby nie on, najprawdopodobniej do dziś po kościele nie pozostałby nawet ślad.

Tak jak ślad nie pozostał po grobli rozmytej przez zimowe sztormy. Dlatego dziś, przed wizytą w Cribinau, dobrze jest sprawdzić tabelę pływów.

A że warto…

Wąskimi drogami przez Walijską Pustynię – Abergwesyn Pass

Kaplica Soar y MynyddDawny szlak poganiaczy bydła przez Cambrian MountainsAbergwesyn Pass z Beulah do Tregaron, to jedna z najbardziej malowniczych dróg na Wyspach. To zaledwie trzydzieści kilometrów, ale na ich pokonanie trzeba poświęcić przynajmniej godzinę. Biorąc jednak pod uwagą niezwykłe krajobrazy i kilka mniejszych lub większych atrakcji w okolicy, dla których warto zboczyć z wąskich dróg, w te jeszcze węższe, najlepiej zarezerwować sobie na niego cały dzień.

Żeby stopniowo przygotować się do tych wąskich i najwęższych dróg, zaczynamy na B4358 z Newbridge on Wye do Beulach. Droga wiedzie u podnóża Gór Kambryjskich, przez jeszcze sielski i jeszcze wiejski krajobraz z luźno porozrzucanymi farmami, starymi kościołami i kaplicami na rozstajach. Znaleźć można tu też kilka prehistorycznych kamieni-megalitów, które stanowią doskonały pretekst, żeby na chwilę stanąć, albo lekko zboczyć z głównej trasy.

Pierwszy z nich stoi na prawym brzegu rzeki Wye, tuż za – nie takim znowu nowym – mostem w Newbridge. Znany pod mało inspirującą nazwą Newbridge on Wye standing stone, czuwa nad rozgrywanymi na podmokłym boisku meczami piłki nożnej, a przy okazji oferuje pierwsze widoki na coraz bliższe Cambrian Mountains.

Za Newbridge on Wye droga wyraźnie się zwęża, co w sumie ma swoje plusy, bo pozwala kontemplować okolicę. Oczywiście pasażerom i oczywiście o ile pozwalają na to przeklęte żywopłoty! Za jednym z nich, nie dalej niż trzy kilometry od Newbridge, w płytkim wąwozie potoku Hirnant, w cieniu wielkiego dębu, stoi kolejny prehistoryczny kamień – Ty Mawr standing stone.

Dalej droga mija nieszczególnej urody kościół i stojącą kilkadziesiąt metrów dalej kaplicę w Neuadd.

Przy skrzyżowaniu w Llanafan-fawr, które jak wskazuje nazwa było kiedyś większą osadą (“fawr” znaczy “duży” lub “wielki”), gości zaprasza dość popularny pub The Red Lion. Z domniemanej dawnej świetności pozostał tu też wielki kościół pod wezwaniem świętego Afana – tajemniczego walijskiego świętego, którego doczesne szczątki od półtora tysiąca lat spoczywają na przykościelnym cmentarzu.

Boczna droga odbijająca przy kościele prowadzi do kolejnego megalitu – stojącego przy zbiegu potoku Nant yr Esgob i rzeczki Chwerfri imponującego Dol y Felin znanego również jako… St Afan’s Stone. Lokalna legenda mówi, że to właśnie przy tym kamieniu zamordowano Afana. Potężny, przeszło dwumetrowy głaz stoi dwa płoty od drogi, więc żeby go dotknąć, trzeba albo zapytać miejscowego farmera, albo zabawić się w partyzanta. Druga opcja daje zdecydowanie więcej frajdy…

Z powrotem na B4358, po dosłownie kilometrze, znów warto odbić w boczną lane. Droga początkowo pnie się ostro w górę, aż osiąga niewielki podmokły płaskowyż u stóp sięgającego 433m n.p.m. wzgórza Y Garth. Na łące, gdzie trawa miesza się z sitowiem i tatarakiem, stoi kolejny w tej okolicy menhir – Capel Rhos. Prawie dwumetrowy megalit prawdopodobnie stanowił kiedyś część większej konstrukcji (tzw. stone row, czyli po prostu kilku kamieni ustawionych w rzędzie), o tajemniczym przeznaczeniu.

Tę okolicę powinni docenić już nie tylko poszukiwacze śladów bardzo odległej przeszłości, bo widoki na Y Garth i dalej, na południowe stoki Cambrian Mountains robią się całkiem poważne.

Przez labirynt wąskich dróżek wracamy do głównej drogi prowadzącej do Beulah. Senna dziś miejscowość, była kiedyś ważnym punktem na mapie poganiaczy bydła (drovers), którzy odpoczywali tu po  przeprawie przez góry, przed dalszą wędrówką na wschód.

Niecierpliwi mogą już tu odbić w boczną drogę prowadzącą przez zalesioną dolinę rzeczki Cynffiad do Abergwesyn. Przez dobre dziesięć kilometrów mija się dosłownie pół tuzina domów i stojąca samotnie kaplicę baptystów Pant y Cellyn (Pantycellyn). Obecny, skromny budynek powstał w 1832 roku w miejscu starszego, datowanego na 1774 rok domu modlitwy i spotkań. W czasach kiedy prawdopodobnie okolicę zamieszkiwało nieco więcej ludzi. Świadczy o tym chociażby pokaźna kolekcja nagrobków na sąsiadującym z kaplicą cmentarzu.

Ci, którzy chcą choćby na krótką chwilę odpocząć od wąskich i krętych lanes, mogą z Beulah podjechać kilka kilometrów główną drogą A483 do Llanwrtyd Wells i dopiero tam odbić w górską dróżkę oznaczoną drogowskazami na Llanwrtyd i Abergwesyn.

W Llanwrtyd (bez “wells”) dziś stoi tylko stary kościół, ale kiedyś to on stanowił centrum luźnej osady. W 1732 roku, miejscowy pastor Theophilus Evans, przez przypadek odkrył zdrowotne właściwości tutejszych wód mineralnych. Legenda głosi, że obserwował żabę taplającą się w śmierdzącej sadzawce. Przekonany, że płaz zaraz wyzionie ducha zatruty piekielnymi ściekami, zdziwił się bardzo widząc jak ten nabiera sił. Wieść się rozeszła i w okolicę zaczęli zjeżdżać kuracjusze, a sto lat później, kilka miasteczek w tych stronach miało swoje pięć minut jako popularne wiktoriańskie uzdrowiska.

Obie drogi – ta z Llanwrtyd i z Beulah – łączą się w niewielkiej osadzie Abergwesyn. Kiedyś był to pierwszy przystanek poganiaczy bydła po pokonaniu Abergwesyn Pass. Dziś to dosłownie dosłownie kilka domów i ruiny kościoła, przy którym stoi potężny celtycki krzyż stylizowany na wczesnośredniowieczne monumenty spotykane w Irlandii. Ale przede wszystkim to początek jednej z najbardziej widowiskowych tras w Walii.

Kilka pierwszych kilometrów biegnie po zboczach malowniczego wąwozu rzeki Irfon. Ten fragment nosi nazwę Wilczy Skok (Wolf’s Leap) i przy odrobinie fantazji można by nazwać go prostym. W miejscu gdzie wąwóz zakręca i zaczyna się zwężać, droga trzykrotnie na kilkudziesięciu metrach przecina rzekę mostkami, które przy wysokim stanie wody zamieniają się w brody. Za ostatnim z nich zaczynają się Diabelskie Schody (Devil’s Staircase). To seria upiornych zakrętów-agrafek, którymi droga wspina się 150 metrów w górę, na 457m n.p.m., w leśne ostępy Tywi Forest, po czym znów stromo opada do krzyżówki na dnie kolejnej doliny.

Lewa, raczej mało widowiskowa odnoga, wiedzie przez gęsty las do północnego krańca jeziora Llyn Brianne. Prawa prowadzi dokładnie w to samo miejsce, tyle że na około i przez zdecydowanie bardziej spektakularne krajobrazy. Mniej więcej kilometr od leśnej krzyżówki odbija od niej ekstremalna, górska droga do Strata Florida, przejezdna tylko dla prawdziwych pojazdów terenowych…

Tymczasem asfaltowa droga, kolejną serią zakrętów, znów wspina się na prawie 400 metrów i wije się pomiędzy częściowo zalesionymi, a częściowo zupełnie gołymi wzgórzami, po czym stromo opada do kolejnego skrzyżowania przy moście nad Camddwr – “potokiem śpiewającej wody”.

Obok mostu, trochę jak zjawa nie z tego świata, stoi tradycyjna czerwona budka telefoniczna. Samotnie, w absolutnym środku walijskiego pustkowia [pisaliśmy o niej tu: Ratujmy budkę telefoniczną z Nantymaen].

Droga odbijająca na południe, oznaczona drogowskazem [Soar-y-Mynydd], biegnie przez dobrych dziesięć kilometrów doliną “śpiewającej wody”, nie mijając nawet jednego domostwa! Na całych Wyspach podobne pustkowie znaleźć można chyba tylko w szkockich Highlandach.

W końcu, przy niebudzącym zaufania moście nad Camddwr, który w tym miejscu jest już konkretną rzeką, stoi Soar-y-Mynydd – najbardziej odludna kaplica w Walii.

Wybudował ją w 1820 roku Ebenezer Richard, kalwiński pastor z Tregaron, którego życiową misją było wznoszenie kaplic dla wiernych mieszkających na farmach środkowo-walijskiego pustkowia, daleko od jakichkolwiek większych osad. Oprócz oczywistej, religijnej funkcji, Soar-y-Mynydd pełniła też rolę miejsca spotkań i szkoły dla farmerskich dzieci. Zważywszy na odległości, codzienna droga do szkoły musiała być dla nich niezłym wyzwaniem.

Choć największą atrakcją kaplicy jest jej położenie na wyjątkowo pięknym odludziu, prosta, sterylna budowla też może urzekać. Wapnowane, śnieżnobiałe ściany, półokrągło zakończone okna, dach kryty łupkiem… W bryle budynku nie ma absolutnie nic zbędnego, żadnego ozdobnika. Podobnie skromne jest wnętrze kaplicy: skrzynkowe ławki, lekko podwyższony pulpit dla pastora i proste freski z walijskimi napisami jako jedyna ozdoba. Wprawne oko dostrzeże też kunszt stolarzy, ale próżno szukać tu kościelnego przepychu. Kalwiniści walijscy również w ten sposób manifestowali swoją wiarę i odrębność od innych wyznań, szczególnie anglikanów i katolików.

Bez względu na wyznanie, kaplica Soar-y-Mynydd to dobre miejsce na chwilę zadumy i krótką przerwę przed kolejnym etapem trasy – wyjątkowo krętą drogą wzdłuż wschodnich brzegów jeziora Llyn Brianne…

Llyn Brianne, oddany do użytku w maju 1973 roku, był jednym z ostatnich wielkich rezerwuarów wybudowanych w środkowej Walii. Podobnie jak w przypadku innych tego typu inwestycji, jego budowie również towarzyszyły protesty. Zważywszy jednak, że na całym ogromnym obszarze, który planowano zalać, znajdowała się tylko jedna farma, protesty szybko przygasły.

Trzeba też oddać sprawiedliwość pomysłodawcom i konstruktorom, że postarali się by projekt był możliwie najmniej szkodliwy dla środowiska, a nowy krajobraz służył społeczeństwu. Zaporę zbudowano w ciekawej technice – z gliny i kamienia pozyskanych lokalnie (i jest to prawdopodobnie największa tego typu zapora w Europie) i możliwie bez użycia betonu. Wyjątkiem jest odpływ wody, który przyciąga czasem amatorów ekstremalnego kajakarstwa.

Na potrzeby inwestycji, wybudowano też kilometry wąskich, ale asfaltowych dróg, które do dziś służą odwiedzającym te strony, co wcześniej było praktycznie niemożliwe dla zwykłych aut. Dodatkowo, na trasie wzdłuż brzegów jeziora przygotowano kilka parkingów i miejsc piknikowych.

Dziś cały obszar Llyn Brianne i częściowo przylegających do niego lasów – całość tworzy ogromny kompleks leśny Tywi Forest – objęty jest ochroną. W jeziorze nie wolno łowić ryb, kąpać się ani po nim żeglować, a w lasach, wśród innych projektów, próbuje się chronić populację czerwonej wiewiórki, niemal wymarłej w innych rejonach Wielkiej Brytanii.

Na ironię zakrawa fakt, że dwa ogromne zakłady przemysłowe, z myślą o których przede wszystkim budowano rezerwuar – walcownia blachy w Felindre i huta w Llansamlet – dziś już nie istnieją…

Warto też wspomnieć, że walijska nazwa Llyn Brianne… nie jest tak naprawdę walijska. To przypadkowe, bądź celowe przekręcenie nazwy jednego ze strumieni zasilających jezioro – Nant y Bryniau.

Nieco ponad kilometr od zapory, przy samotnej kaplicy w Ystradffin, znajduje się parking zarządzany przez RSPB (Royal Society for the Protection of Birds – Królewskie Towarzystwo Ochrony Ptaków). Sądząc po cmentarzu, kiedyś musiała to być pokaźna osada, po której dziś zostało ledwie kilka domów.

“Ptasi” parking wyznacza początek szlaku po niewielkim rezerwacie przyrody – Gwenffrwd-Dinas Nature Reserve. Część ścieżek biegnie po drewnianych pomostach, zbudowanych w gęstym, podmokłym lesie. Szlak prowadzi do jaskini Twm Siôn Cati – legendarnego walijskiego rozbójnika-Robin Hooda.

W przeciwieństwie do swojego kolegi po fachu z lasów Sherwood, Twm żył naprawdę. Urodził się około 1530 roku w Tregaron, po zachodniej stronie Cambrian Mountains. W ciągu swojego prawie osiemdziesięcioletniego życia zasłynął zarówno jako bard, właściciel ziemski, a nawet uczony z jednej strony, z drugiej – jako złodziej i rozbójnik grasujący po gościńcach. Problem w tym, że Twm znany jest przede wszystkim z przygodowej powieści Thomasa Llewelyna Pritcharda z 1828 roku. Autor nie silił się szczególnie na rzetelność i prawdopodobnie przypisał swojemu bohaterowi wyczyny całej menażerii brytyjskich i europejskich “Janosików”. Ale nie od dziś wiadomo, że legendy lubią żyć swoim własnym życiem i nie muszą pokrywać się z rzeczywistością…

Za Ystradffin surowe krajobrazy powoli łagodnieją, a droga staje się coraz szersza i jakby mniej kręta, aż w końcu dociera do Rhandirmwyn – zaskakująco dużej osady po kilkudziesięciu kilometrach bezludzia. Dawno, dawno temu, miejsce tętniło życiem jako poważny ośrodek wydobycia ołowiu. Ślady tej działalności można znaleźć w okolicznych lasach. Dziś życiem tętni głównie lokalny pub.

Z Rhandirmwyn można dość szybko dojechać do głównej drogi A483 i Llandovery – największego miasteczka w okolicy. Można też, mniej więcej dwa kilometry za osadą, odbić w lewo, w kolejną wąską dróżkę prowadząca do Cynghordy.

Tu, głęboką i zieloną dolinę rzeczki (Afon) Brân, przecina potężny i malowniczy Cynghordy Viaduct. Zbudowano go w latach 1867-68 dla Central Wales Lane, łączącej Shrewsbury w Anglii ze Swansea w Południowej Walii. Trzystumetrowa (choć różne źródła podają różną długość – od 259 do 305 metrów) i lekko wygięta kolejowa konstrukcja wspiera się na osiemnastu łukach, z których najwyższe sięgają 33 metrów, czyli wysokości kilkunastu pięter. Projektantem wiaduktu był Henry Robertson – słynny w swoim czasie inżynier. W Walii można podziwiać jeszcze co najmniej dwa wiadukty jego pomysłu – w Chirk i Cefn Mawr w Dolinie Llangollen.

W cieniu wiaduktu w Cynghordy, stoi niewielka kaplica metodystów – Gosen Chapel. Zbudowano ją w 1844 roku, na sielskim pustkowiu. Wierni musieli się trochę zdziwić, kiedy dwadzieścia lat później, dosłownie w ogródku ich kaplicy, pojawiła się gigantyczna kamienna konstrukcja…

Kilkaset metrów dalej docieramy do A483, gdzieś pomiędzy Llandovery a Llanwrtyd Wells. Tu kończy się trasa przez pustkowia południowych krańców Cambrian Mountains – zdecydowanie, jedna z najbardziej malowniczych tras w Walii, a i w Wielkiej Brytanii nie mająca wielu konkurentek.

Ze szklanką cydru nad średniowieczną mapą

Hereford - Old Bridge nad rzeką Wye i Katedra

Przez co najmniej kilkanaście stuleci istnienia, pograniczne City of Hereford zdecydowanie zapracowało sobie na spokojną starość, którą się dziś cieszy. Na pewno jeszcze nie prowincjonalna mieścina, ale też już zdecydowanie nie centrum wydarzeń. Miejscowych może trochę nudzić, ale gości wciąż potrafi zaskoczyć.

Jak chyba żadne inne z miast walijsko-angielskiego Pogranicza, Hereford przez dobre pierwsze 600 lat funkcjonowania żyło dosłownie okrakiem pomiędzy dwoma krainami. Zdarzało się, że rządzili nim Walijczycy, to znów przechodziło w ręce Sasów. Do tego co raz, jedni albo drudzy napadali i bezlitośnie je niszczyli. Granica między celtycką Walią a anglo-saską Mercją była wtedy płynna. I to dosłownie, bo w 926 roku ustalono ją na rzece Wye, dziś płynącej przez środek miasta. Mało tego, jeszcze w 1189 roku, przeszło sto lat po normańskim podboju Wielkiej Brytanii, król Ryszard I wydał przywilej “dla naszych obywateli Hereford… w Walii”!

Choć prawda jest taka, że miasto służyło wtedy już przede wszystkim jako główna baza wypadowa do podboju południowej Walii. Można bez zbytniej przesady powiedzieć, że był to złoty okres Hereford, kiedy pomieszkiwali tu wybitni dowódcy, a czasem nawet monarchowie. Nie brakowało też środków na budowę, przebudowę i odbudowę zamku i murów miejskich. Aż nagle, w 1282 roku, wraz z ostatecznym podbojem Walii przez Edwarda I, na Pograniczu zapanował spokój i Hereford stał się tym, czym jest do dziś – cichym targowym miasteczkiem na sielsko-wiejskich rubieżach Anglii. Wciąż jednak jest tu wystarczająco atrakcji, żeby zrobić sobie dłuższy przystanek…

Niestety, praktycznie nic nie pozostało z herefordzkiego zamku, który jeszcze w połowie szesnastego wieku opisywano jako “jeden z największych i najpotężniejszych w Anglii”, choć już wtedy chylący się ku ruinie. Pamięć o zamku przetrwała jedynie w nazwach miejsc takich jak Castle Green, Castle Street czy Castle Hill. Z miejskich fortyfikacji natomiast, zachowało się jedynie kilka fragmentów murów obronnych.

W doskonałym stanie, mimo burzliwych dziejów i okresów poważnych zaniedbań, przetrwała za to Katedra.

Katedra… To ona czyni z angielskiego miasta (town) city. Bez katedry, nawet największe, będzie tylko “mieściną”. Tę obecną zbudowano, a właściwie budowano i przebudowywano przez kilka wieków, w miejscu gdzie już 1300 lat temu odbywały się pierwsze na Wyspach chrześcijańskie nabożeństwa. Poświęcono ją świętej Maryi Dziewicy i królowi świętemu Ethelbertowi. Monumentalna i nieco fantastyczna, wewnątrz jest nadzwyczaj surowa i skromna. Poza bajecznymi witrażami, największą ozdobą Katedry są… grobowce sławnych mieszkańców miasta i miejscowych biskupów, z najważniejszym, w którym złożono słynące z cudów relikwie świętego Thomasa Cantelupe (de Cantilupe). Jej piękno tkwi jednak głównie w prostocie i wielu zachowanych detalach z tysiącletniej historii.

Przy Katedrze znajduje się niezwykłe muzeum – The Mappa Mundi & Chained Library Exhibition. Herefordzka Mappa Mundi jest największą średniowieczną mapą świata, jaka przetrwała do dzisiejszych czasów. Mniej więcej półtorametrowej średnicy mapę wykonano na jednym kawałku welinu (pergaminu z cielęcej skóry). Centrum przedstawionego na niej świata stanowi Jerozolima, ale znalazły się tu też Ogrody Edenu, Sodoma i Gomora, Arka Noego i Żona Lota, tuż obok bardziej realnych miejsc. Uważne oko dostrzeże nawet Wisłę. Co ciekawe… jeśli nie zabawne… od trzynastego wieku, kiedy powstała, do połowy wieku dziewiętnastego, mapa stała w Katedrze w drewnianej ramie, nie zwracając na siebie szczególnej uwagi, a nawet spędziła jakiś czas pod podłogą biskupich komnat. Dziś trzyma się ją w specjalnej gablocie/sejfie, w specjalnie dla niej wybudowanym mrocznym pomieszczeniu, przez które przechodzi się do Biblioteki Przykutych Książek.

Herefordzka Mappa Mundi. Źródło: wikipedia. Kliknij żeby przejść do zdjęcia o wyższej rozdzielczości.

W tej ostatniej obejrzeć można, niestety tylko z daleka, kilkaset klasycznych woluminów przykutych do półek łańcuchami. Nie jest to bynajmniej sposób na walkę ze złodziejami, ale rozwiązanie problemu… bałaganu w księgozbiorze. Rozwiązanie takie wymusiła kontrola przeprowadzona kilka wieków temu w katedralnej bibliotece, która stwierdziła niewyobrażalne nadużycia i bałagan w cennych, bo pochodzących nawet z VIII wieku, zbiorach.

Z bibliotecznych ciekawostek – fragment jednego z pierwszych słowników języka angielskiego – pod hasłem “otręby” możemy przeczytać: “pasza dla koni i innych zwierząt domowych, w Szkocji jedzona również przez ludzi…”

Od zielonego skweru przed katedrą, kilka ulic prowadzi do centrum starego miasta. Przy głównej – Broad Street – odwiedzających zaprasza skromne muzeum miejskie. Stoi tu też kilka reprezentacyjnych budynków, jak Green Dragon Hotel, katolicki kościół świętego Xaviera, czy kolejna średniowieczna świątynia – All Saints Church, słynąca z doskonałej… kawiarni.

Równolegle do Broad Street biegnie, zamknięta dla ruchu, Church Street, chyba najprzyjemniejszy zakątek herefordzkiej starówki. Znaleźć tu można kilka ciekawych sklepików z rękodziełem, zdrową żywnością, autorskimi ubraniami, ale też przysiąść w schowanych w średniowiecznych zaułkach kafejkach i niewielkich restauracjach.

Church Street kończy się przy głównym rynku miasta – High Town. Tu, wśród architektonicznej mieszanki z co najmniej ostatnich trzystu lat, w oczy najbardziej rzuca się czarno-biały Old House. To siedemnastowieczny dom rzeźnika, w którym dziś oglądać można kolekcję dębowych mebli z epoki i kilka malowideł ściennych znalezionych w innych wiekowych rezydencjach miasta. Dom jednak sam w sobie stanowi atrakcję i jest ciekawym przykładem angielskiej ryglowej architektury miejskiej (znanej w Polsce lepiej jako “mur pruski”).

Tuż za Old House stoi jeszcze jeden średniowieczny herefordzki kościół – St Peter’s Church datowany na 1074 rok.

Kilka kroków od dawnych murów miejskich, przy Widemarsh Street, znaleźć można kolejną pamiątkę po wiekach średnich – Black Friars Monastery, a właściwie ruiny jednego z budynków dawnego klasztoru Dominikanów. Zakon, podobnie jak inne zakony w Anglii rozwiązano za czasów Henryka VIII, wraz z oddzieleniem się kościoła anglikańskiego od Rzymu. Dlatego pozostałości nie imponują rozmachem. Poza tym, część materiałów z rozebranego klasztoru wykorzystano do budowy stojącego obok Coningsby Hospital.

Tę niezwykłą, jak na swoje czasy instytucję, powołał w 1614 roku Sir Thomas Coningsby. W jej murach schronienia szukać mieli emerytowani żołnierze i służący, których, zdaniem fundatora, społeczeństwo nie otaczało należytym szacunkiem i opieką. Zapewne nie przypadkowo instytucja powstała na ruinach wcześniejszego “szpitala”, prowadzonego przez rycerski zakon joannitów (dziś lepiej znanych jako kawalerowie maltańscy).

W świecie Hereford znany jest przede wszystkim z dwóch rzeczy: z tutejszej, potężnej, mięsnej rasy krów i cidera, czyli zdobywającego ostatnio zwolenników również w Polsce cydru – czegoś na kształt musującego wina z jabłek, występującego na Wyspach w ogromnej różnorodności i cieszącego się wielką popularnością. Do tego stopnia, że w pubach można go kupić wprost z nalewaka. Najpopularniejsze marki to Bulmers, Woodpecker i Strongbow, ale zdaniem znawców tematu, najlepsze są produkty lokalne, niepasteryzowane, mętne, albo cloudy jak sami mawiają. Poza oczywistymi właściwościami każdego alkoholu, te ostatnie mają podobno również doskonałe właściwości przeczyszczające. Absolutnie wszystkiego o produkcji cydru można dowiedzieć się w ciekawym Cider Museum, mieszczącym się nieopodal zakładów Bulmersa – jednego z największych na świecie producentów tego trunku.

Miłośników techniki Hereford zaprasza do The Waterworks Museum. Jak na placówkę prezentującą różne metody pozyskiwania i transportowania wody przystało, muzeum leży nad rzeką Wye, dzielącą miasto na pół i mającą brzydki zwyczaj corocznego występowania z brzegów. Wśród eksponatów – działających eksponatów!!! – znajdują się najróżniejsze pompy i napędzające je silniki. Począwszy od tych parowych, przez silniki spalinowe, po najnowsze, elektryczne. Twórcy muzeum (stowarzyszenie inżynierów-miłośników techniki) pomyśleli też o dzieciach i przy większości maszyn, stoją ich małe i prymitywne modele, w których wszystkiego można dotknąć, pokręcić i… oczywiście zostać oblanym wodą.

Dwa warte odwiedzenia miejsca znaleźć można też na przedmieściach Hereford. W dość osobliwym sąsiedztwie hal przemysłowych i centrum segregacji śmieci, stoi Rotherwas Chapel. W średniowiecznych murach tej – znajdującej się nota bene pod opieką English Heritage – kaplicy, kryje się olśniewające wiktoriańskie wnętrze.

Na południowym krańcu miasta, przy drodze do Abergavenny, w zupełnie innej scenerii, rozłożyło się opactwo Belmont Abbey. To niewielka wspólnota benedyktyńskich mnichów, założona w 1859 roku przez zakonników z kontynentu. Czy przy wyborze miejsca kierowali się pięknem okolicy, czy może nie chcieli zbytnio rzucać się w oczy protestanckim sąsiadom? Trudno powiedzieć. Pewne jest, że widoki z okien na dolinę Rzeki Wye mają wyjątkowe. Samo opactwo zresztą, a najbardziej zbudowany z różowego piaskowca kościół, wspaniale wrosło w krajobraz. Nie powinien więc dziwić fakt, że częściej można tu spotkać letników i kuracjuszy przyklasztornego sanatorium, niż braciszków w habitach…

Niezaprzeczalną atrakcją Hereford jest też jego położenie. Najbliższa okolica to przede wszystkim malownicza Dolina Wye (częściowo objęta ochroną jako park krajobrazowy – Wye Valley Area of Outstanding Natural Beauty) i spokojne wiejskie krajobrazy, poprzecinane siatką wąskich dróg obsadzonych wiekowymi żywopłotami. Dalej, ale tylko trochę dalej, zaczynają się falujące wzgórza walijskiego już hrabstwa Powys i Czarne Góry – najbardziej na wschód wysunięta część Parku Narodowego Brecon Beacons. Zdecydowanie jest tu co robić…

____________
Informacje praktyczne:

Hereford ma zupełnie przyzwoite połączenia z resztą kraju.

Zbiegają się tu krajowe drogi A49, A465 (Heads of the Valleys) i A438.

Bezpośrednie połączenia autobusowe z Londynem i Birmingham oferuje National Express.

Koleją można się tu dostać z każdego zakątka Wysp. Bezpośrednio, miedzy innymi, z Cardiff, Birmingham, Manchesteru i Londynu.

Podziemny skansen – Big Pit

dscn5359

Są miejsca, które po prostu trzeba odwiedzić, pomimo, że być może nie każdego pociąga taki rodzaj atrakcji.

‘Big Pit’ to po prostu ‘wielki szyb’, albo ‘wielka kopalnia’. Ci, którzy interesują się odrobinę przeszłością Walii wiedzą, że jeszcze kilkanaście lat temu dymiły nad tym niedużym krajem potężne kominy, szumiały szyby wentylacyjne, a widoki, które tak lubimy, zasłaniała niemal nigdy niekończąca się chmura smogu. Łatwo sobie wyobrazić, jak to wyglądało przejeżdżając przez dzisiejszy Port Talbot. Rewolucja przemysłowa XIX wieku zmieniła oblicze rolniczej Walii; koniec przemysłu z kolei oznaczał stopniowy powrót do zielonej wyspy jaką znamy dziś.

dsc_6098

Kopalnie węgla są wpisane w walijską tożsamość. To one stanowiły centrum lokalnego wszechświata, to one dawały utrzymanie (nigdy do końca adekwatne do wykonywanej pracy), i to one łączyły ludzi poprzez liczne tragedie. Jako była mieszkanka Śląska/Zagłębia i córka górnika odczuwam z nimi pewnego rodzaju więź; dlatego m.in. wybrałam się do tego muzeum. Chciałam się dowiedzieć, jak to jest wsiąść do metalowej klatki i zjechać głęboko pod ziemię. I tak, to jest bez wątpienia intensywne przeżycie. No bo może to jest i muzeum, ale nie sztuczny twór, nie kopalniany park rozrywki, tylko prawdziwa kopalnia, która wygląda tak, jakby wciąż trwała w niej praca, tylko akurat skończyła się szychta i wszyscy poszli do domu. O realizmie miejsca przypomina też zakaz używania telefonów czy aparatów fotograficznych, które mogłyby zakłócić pracę urządzeń monitujących poziom metanu.

Przewodnicy to byli pracownicy kopalni. Lubią sobie pobajać, pożartować; wiedzą też kiedy wystarczy na chwilę zamilknąć. Opowiedzą o tym, jak to było kiedy w kopalniach pracowały siedmiolatki, pokażą, jak to jest znaleźć się w absolutnej ciemności, do której wzrok się nie przyzwyczaja, i jak brzmi alarm metanowy. Opowiedzą o słynnych strajkach lat 80-tych, i o tym, jak się pani Thatcher ‘przysłużyła’ Walii.

Oprócz samej kopalni trzeba koniecznie zobaczyć muzeum, w którym zebrano mnóstwo przedmiotów codziennego użytku związanych z górnikami i ich życiem. Jest też kafejka oraz stara kopalniana kantyna; w obu można zjeść coś konkretnego, ewentualnie wypić kawę okraszoną walijskim ciasteczkiem.

Big Pit wpisany jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

5 dsc_6075 9dsc_6044dsc_6053  dsc_6048 dsc_6095 dsc_6094

Wstęp jest darmowy, ale trzeba pobrać z recepcji bilet. Przed zjazdem na dół każdy musi założyć kask z latarką oraz baterią; całość waży około pięciu kilogramów. Zalecane jest ciepłe ubranie i porządne buty. Dzieci mierzące poniżej metra wzrostu niestety nie mogą zjechać pod ziemię.

Muzeum jest otwarte codziennie od 9.30 do 16.30. Zjazdy pod ziemię odbywają się pomiędzy 10.00 a 15.00. Może się zdarzyć, że w którymś konkretnym dniu zwiedzanie nie będzie dostępne; warto przed wizytą sprawdzić stronę muzeum: Big Pit National Coal Museum Muzeum posiada parking (płatny).

dscn5325 dscn5322 dsc_6030

Kod pocztowy dla satnavu: NP4 9XP i mapka:

Jedyna taka latarnia – Whiteford

hea

Półwysep Gower w południowej Walii to miejsce o wyjątkowym pięknie naturalnym (“Area of Outstanding Natural Beauty”). Nawet po kilku dobrych latach znajomości wciąż potrafi mnie czymś nowym zauroczyć.

Na samym końcu półwyspu – lub na początku, jeśli mieszkasz w Llanelli – znajduje się estuarium rzeki Loughor. W trakcie odpływu estuarium zmienia się w ogromną plażę, przeczesywaną od stuleci przez poszukiwaczy małży i niezliczone ptactwo. To właśnie znakomite podobno małże (cockles) rozsławiły tę okolicę wśród wielbicieli owoców morza w całym kraju. Nieduża miejscowość Penclawdd ma podobno szczególne zasługi na tym polu. Na plaży Whiteford Sands biliony pustych skorupek małży i ostryg chrupią pod stopami spacerowiczów.

4355

To właśnie tutaj w 1865 roku wybudowano efektowną żeliwną latarnię morską. Można sobie tylko wyobrazić, jak trudne było to przedsięwzięcie biorąc pod uwagę, że w Walii przypływ następuje dwa razy na dobę, i jest drugim największym pływem na kuli ziemskiej. Skala zjawiska nie przestaje mnie zdumiewać. Ciekawostka: to ostatnia tego typu latarnia morska zachowana w Europie.

Latarnia ostrzegała żeglarzy przed mieliznami mniej więcej do końca lat 80-tych ubiegłego wieku. Obecnie posiada status zabytku chronionego prawnie. Niestety nie można wejść do środka – szkoda, bo widok z 13 metrowej konstrukcji na niekończące się plaże Gower musi być imponujący.

6

Spacer do latarni można odbyć z kilku kierunków. Wytrawni piechurzy długodystansowi mogą się tam wybrać z sąsiedniej Rhossili (tak, tej słynnej Rhossili), ale ostrzegam, to to będzie długi spacer i koniecznie trzeba mieć oko na zaskakująco szybko następujący przypływ. Najlepsza opcja to kierować się na miejscowość Llanmadoc (kod poczowy SA3 1DA), skąd po znakach dojedzie się do małego parkingu w okolicy wioseczki Cwm Ivy (opłata 1 funt – skrzynka uczciwości honesty box).  Z parkingu trzeba iść w dół po wąskiej drodze lokalnej, przez bramkę National Trust i nieduży lasek sosnowy w kierunku plaży. Następnie po plaży wzdłuż wydm w  prawo.

mapka2

Po estuarium teoretycznie można chodzić w czasie odpływu, ale koniecznie w kaloszach. Niektóre odcinki mogą być bardzo błotniste. Generalnie najlepiej, zwłaszcza, jeśli przypływ już się zaczął, trzymać się piaszczystej ścieżki biegnącej wzdłuż wydm. A te wydmy to tak nawiasem mówiąc bardzo nasze, nadbałtyckie, z zielonymi trawami i drobnym srebrnym piaskiem. Idealne miejsce na mały pikniczek albo drzemkę w promieniach słońca i wszechogarniającej ciszy.

7

Kwitnące Usk

Usk - Twyn SquareLeżące w graniczącym z Anglią hrabstwie Monmouthshire maleńkie Usk, ma wszystko, czego może poszukiwać turysta błądzący bocznymi walijskim drogami. Dziwnym trafem niewielu ich tu dociera.

Swoją angielską nazwę miasteczko zapożyczyło od przepływającej przez nie rzeki. Walijska – Brynbuga – oznacza “Wzgórze Bugi”. Chociaż prawdę powiedziawszy, wzgórz w tej okolicy, jak na Walię oczywiście, niewiele, a zamiast zielonych pastwisk podgryzanych przez setki owiec, w krajobrazie wokół Usk dominują płaskie pola uprawne. Poza tym drobnym szczegółem, cała reszta jak ulał pasuje do klasycznej walijskiej opowieści.

Początki Usk sięgają zamierzchłych czasów, kiedy w okolicy urządzali się Rzymianie. Około 55. roku naszej ery, generał Aulus Didius Gallus założył tu pierwszą w Walii fortecę. Mimo dość niekorzystnego położenia nad notorycznie wylewającą rzeką, legioniści zatrzymali się tu na prawie dwadzieścia lat, po czym przenieśli się do niedalekiego Caerleon. W tamtejszym National Roman Legion Museum znaleźć można dziś większość pamiątek z okresu rzymskiego wykopanych w Usk i okolicy.

Co działo się przez kolejnych tysiąc lat, można się tylko domyślać. Zapewne, jak to na pograniczu, spokojnie bywało tylko czasem. Niespokojne były też pierwsze stulecia po normańskim podboju. Ze swoimi żyznymi polami i przyjazną topografią, Gwent, czyli południowo-wschodni fragment dzisiejszej Walii, od początku stanowił łakomy kąsek dla najeźdźców.

Jako miasto z prawdziwego zdarzenia, Usk powstało gdzieś między 1120 a 1170 rokiem. Głównie za sprawą Richarda de Clare, drugiego earla Pembroke. To z jego inicjatywy istniejącą osadę podzielono na równe kwartały otaczające główny rynek – Twyn Square. Mimo upływu setek lat, ten układ architektoniczny zachował się do dziś. Dzięki temu miasteczko pozbawione jest charakterystycznego dla wielu średniowiecznych wyspiarskich miast chaosu, z wąskimi zaułkami, albo ślepymi czy zbiegającymi się pod przedziwnymi kątami uliczkami.

Gdzieś w tym czasie, zaczęto też przebudowywać górujący nad miastem zamek, z typowej normańskiej ziemno-drewnianej warowni, w dość poważną kamienną twierdzę. Walijczycy wciąż jeszcze dawali się mocno we znaki najeźdźcom i zajmowali miasteczko wraz z zamkiem przynajmniej kilkukrotnie. Aż w końcu za dostosowanie zamku do potrzeb i obowiązujących trendów, zabrał się William Marshal – jeden z najznamienitszych rycerzy swoich czasów i słynny budowniczy potężnych zamków, żeby wspomnieć choćby Chepstow i Pembroke. Zapewne to jemu Usk Castle zawdzięcza kamienne mury obronne z okrągłymi basztami i wieżę garnizonową.

Duchowe zaplecze mieszkańcom Usk zapewniały mniszki z klasztoru benedyktynek, które sprowadziły się tu już w 1170 roku. Chociaż niektórzy twierdzą, że był to raczej szpital złamanych serc i miejsce odosobnienia dla niepokornych córek. Adam z Usk – średniowieczny kronikarz urodzony w miasteczku – wspominał nawet w swoich woluminach o przeoryszy niemal jawnie romansującej z zamkowym zarządcą. Jak wszystkie zakony na Wyspach i ten w Usk został rozwiązany za panowania Henryka VIII, ale pozostał po nim pokaźny kościół z obronną wieżą i malownicza brama klasztorna.

Wyjątkowo brutalnie obeszli się z miasteczkiem powstańcy Owaina Glyndŵr, praktycznie równając je z ziemią w 1403 roku. Kto wie, być może w ramach rewanżu, dwa lata później zamkowy garnizon zdziesiątkował siły rebeliantów w bitwie znanej jako Battle of Pwll Melin, co zdaniem części historyków zapoczątkowało upadek ostatniego powstania Walijczyków.

Przez kolejne stulecia niewiele się tu działo. Chwilowy rozkwit przyniosła miasteczku produkcja lakowanych naczyń wzorowanych na japońskich, ale wraz z przeminięciem mody – gdzieś w połowie dziewiętnastego wieku – Usk ponownie pogrążyło się w sielankowym marazmie. I trwa tak praktycznie do dziś.

Mimo bliskości południowo-walijskich Dolin, Usk ominęła burza rewolucji przemysłowej. Miasteczko było i pozostało centrum rolniczej krainy, o czym informuje i przypomina fantastyczne Usk Rural Life Museum przy New Market Street.

To niezwykłe miejsce, prowadzone społecznie przez lokalnych entuzjastów, gromadzi wszelkie materialne pamiątki związane z życiem i pracą na wsi. W starym magazynie słodowym zgromadzono tysiące (!!!) eksponatów z okresu, mniej więcej, od końca osiemnastego wieku do wczesnych lat po drugiej wojnie światowej. Znaleźć można tu absolutnie wszystko: tradycyjne stroje, przyrządy do produkcji masła czy domowego alkoholu, narzędzia do podkuwania i kastracji zwierząt, najróżniejsze maszyny rolnicze i całą kolekcję odnowionych, pięknie zdobionych wozów. Gdyby po sąsiedzku znajdował się skansen, byłoby to jedno z najlepszych tego typu muzeów na Wyspach! Warto spędzić tu kilka godzin.

Po nadmiarze wrażeń w muzeum warto jeszcze wybrać się na spacer po miasteczku. New Market Street, zaczynająca się przy kamiennym moście na rzece Usk, to architektoniczny przegląd przynajmniej pięciu ostatnich stuleci. Obok surowego i raczej wiejskiego muzeum, stoją tu niewielkie wiktoriańskie szeregowce, kamienice z żółtej cegły pasujące raczej do przemysłowych miast północy, miejskie wille z ogromnymi ogrodami i najstarszy dom w miasteczku – zbudowany prawdopodobnie w gdzieś na przełomie piętnastego i szesnastego wieku – noszący jakże oryginalną nazwę – Old House. Przy sąsiedniej Old Market Street, stoi nieco nowszy, ale nie mniej imponujący Great House. Zajmujący obecnie aż sześć adresów, w czasach jego świetności zamieszkały był przez najbogatszą rodzinę w Usk.

Najdłuższa ulica miasteczka – Mayport Street – to snów przemieszanie stylów. Warto zwrócić tu uwagę na Session House – wiktoriański pałacyk, który przez lata pełnił różne funkcje administracyjne, a dziś służy jako sala koncertowa, pałac ślubów i miejsce spotkań lokalnych organizacji. Dwa kroki dalej – to coś dla koneserów – grubymi murami odgradza się od miasteczka Usk Prison – zbudowane w 1842 roku i wciąż działające więzienie.

Wracając do centrum, przez Church i Priory Street, dochodzimy do centralnego placu miasteczka – Twyn Square – z charakterystyczną wieżą zegarową, upamiętniającą panowanie królowej Wiktorii. W dawnych czasach plac pełnił rolę miejskiego targowiska. Dziś… to wielobarwna wystawa kompozycji kwiatowych.

Z powodów znanych zapewne tylko wtajemniczonym, od 1981 roku, mieszkańcy Usk masowo i entuzjastycznie angażują się w ozdabianie miasteczka kwiatami. Od trzydziestu dwóch lat, w swojej kategorii, nie mają w Walii, a czterokrotnie triumfowali również na szczeblu krajowym w konkursie Britain in BloomKwitnąca Brytania.

Przy Twyn Square kwiatowe klomby i rabaty zajmują każdy wolny kawałek, ale wylewają się też kaskadami z donic wiszących na praktycznie wszystkich budynkach wokół placu. Sąsiednie ulice wyglądają odrobinę skromniej. Pomiędzy czerwcem a wrześniem Usk kwitnie setką barw. Jak najbardziej dosłownie.

Z Twyn Square, krótki spacer prowadzi do ruin zamku. Tu też nie brak kwiatów, a dodatkowo przeróżnych rzeźb, bo zamek w pewnym sensie, stoi w prywatnym ogrodzie. Rodzina Humphreyów udostępnia go zwiedzającym za dobrowolne datki. O tłumy raczej tu ciężko, chyba że akurat trafimy na średniowieczny festyn, albo, stylizowane na dworskie, wesele.

Atrakcji nie brak też w bliskim sąsiedztwie Usk. Znakiem rozpoznawczym okolicy i zdecydowanym faworytem fotografów jest wiatrak w Llancayo, jakieś półtora kilometra od miasteczka, przy drodze do Abergavenny.

Wiatrak i sąsiadująca z niem farmę wybudowano około 1800 roku. Niestety, niedługo potem wiatrak spłonął i przez 150 lat potężna wypalona skorupa czekała na drugą szansę. Aż do lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy wiatraczną farmę kupiło małżeństwo Helen i Peter Morgan. Odbudowa trwała kilka lat i ostatecznie zakończyła się w 2009 roku. Wiatrak co prawda nie mieli dziś ziarna, ale można go na przykład wynająć jako luksusowy wakacyjny dom. Przede wszystkim jednak, olśniewająco biały, prezentuje się świetnie na tle zielonej okolicy.

Na wschód od Usk krajobraz wraca do walijskiej normy i wąskie drogi wiją się i wspinają na zbocza wzgórz, łącząc miniaturowe osady o niewymawialnych nazwach. W jednej z nich znaleźć można jedyny neolityczny grobowiec (cromlech) w Monmouthshire – Gaer Llwyd burial chamber – “zbudowany” z trzech głazów przykrytych ogromną kamienną płytą. jak często bywa z takimi miejscami, Gaer Llwyd ma swoją ludową legendę. Według niej, Twm Siôn Cati (taki walijski Robin Hood), miał się w tym miejscu pojedynkować z diabłem na celność rzucania kamieniami. Gdy wynik pojedynku był 2:1 dla księcia ciemności, Twm podstępnym, ale celnym rzutem przykrył pozostałe, wygrywając tym samym pojedynek.

Kilka mil dalej, dokładnie w połowie drogi między Usk a Chepstow, w środku pasma wzgórz znanych jako Trellech Ridge, leży parafia Kilgwrrwg. Oprócz groźnie brzmiącej nazwy i dosłownie pół tuzina luźno rozsianych farm, Kilgwrrwg ma też niezwykły, kamienny kościółek. W kategorii odludności na pewno nie znajdzie rywali w całym hrabstwie, a kto wie, czy na całych Wyspach znaleźli by się jacyś? Żeby do niego dotrzeć, oprócz karkołomnych dróg, trzeba jeszcze przejść kilkaset metrów od najbliższej farmy, pokonując dwa pola i strumień.

Choć i lokalizacja, i zaokrąglony kształt kościelnego dziedzińca, i sama nazwa sugerują, że mamy do czynienia ze starym, celtyckim miejscem kultu, dodatkowe dowody znaleźć można na piśmie (!!!), w dokumentach datowanych na… 722 rok. Z tych najdawniejszych czasów nie zachowało się wprawdzie nic, a dzisiejsza budowla to w większości efekt dziewiętnasto- i dwudziestowiecznych renowacji, ale przed kościołem stoi kamienny krzyż z czasów sprzed normańskiego podboju, a więc liczący sobie ponad tysiąc lat. Jeśli dodać do tego rewelacyjny widok na okoliczne wzgórza, a przy dobrej pogodzie również na nie tak odległe Black Mountains, Kilgwrrwg Church of the Holy Cross to wymarzone miejsce do kontemplowania historii okolicy.

A później zawsze można odwiedzić niedalekie, potężne zamczyska w Chepstow albo Raglan…

Walia na 1 dzień – Barmouth (Abermaw)

Propozycja na 1 dzień, ale zdecydowanie warto zaszaleć i zostać w tej okolicy dwa albo i trzy dni zahaczając o inne liczne atrakcje. 

Barmouth to nieduże, dość wietrzne miasteczko położone na zachodnim wybrzeżu Walii w obrębie parku narodowego Snowdonia. Znajdziesz w nim mnóstwo automatów do gry i bud z lodami/frytkami, czyli jest to zasadniczo miejscowość kurortowa nastawiona na turystę-wczasowicza z dziećmi.. ale ma też coś, co przyciąga także inny rodzaj odwiedzających: niezwykle atrakcyjną lokalizację.

Barmouth leży bowiem w estuarium rzeki Mawddach, które w czasie odpływu wygląda jak ogromna otoczona górami pustynia na której porozsiadały się przypominające barwne motyle kutry rybackie. Estuarium przecina zabytkowy drewniano-żeliwny most z 1867r, Barmouth Bridge (walijska nazwa Pont Abermaw), osiągnięcie wiktoriańskiej myśli technicznej i najstarszy drewniany most w ciągłym użyciu w Wielkiej Brytanii. Służy nie tylko – chociaż coraz rzadziej – regularnym połączeniom kolejowym, ale także jednej z głównych atrakcji turystycznych w tej okolicy: kolejce z lokomotywą parową. Warto się skusić na przejażdżkę, bo widoki są nie do pogardzenia; podobnie jak sam widok lokomotywy pędzącej przez most i wydmuchującej obłoki białej pary.

Most można również przekroczyć pieszo lub na rowerze. Jest on jedną z głównych atrakcji ścieżki rowerowej i spacerowej o nazwie  Mawddach Trail biegnącej do Barmouth wzdłuż byłej linii kolejowej  z oddalonego o osiem mil Dolgellau. Redakcja jeszcze nie przetestowała osobiście, ale widziała niezwykle zachęcający program podróżniczy prowadzony przez znaną dziennikarkę Julię Bradbury; dzięki niej szlak natychmiast wskoczył na szczyt walijskiej listy pobożnych życzeń na najbliższy rok. Szczegóły dotyczące szlaku można znaleźć tutaj. A tutaj zdjęcia ze szlaku z krótkimi opisami. Wyczytana dobra rada: jeśli zdecydujesz się na szlak, zacznij z Dolgellau i podążaj w stronę Barmouth; wyłaniające się widoki na rozszerzające się ujście rzeki i okoliczne wzgórza Snowdonii podobno zapierają dech w piersiach.

Barmouth posiada jeszcze kilka innych szlaków które łatwo znaleźć; większość biegnie wzgórzami, lasami i podobno zapewnia spektakularne widoki. Jednym z najpopularniejszych jest tzw. Panorama Walk. Słówko ostrzeżenia: jak ostatnim razem sprawdzałam, to doszłam prawie do brzegów Irlandii, a panoramy nie znalazłam. Nie wiem, może ukradli, zarosła, albo poszłam w złym kierunku, czego nigdy nie mogę wykluczyć.. w każdym razie jeśli ktoś znajdzie, to upraszam dać znać.


[edit od Marcina: czego nie znalazła Anna – co znów wcale nie jest takie dziwne, bo kiedyś nie znalazła wiaduktu o osiemnastu przęsłach – ja znalazłem; niestety, przy wyjątkowo nikczemnej pogodzie; widoki z Panoramy przy nikłej widoczności nadal potrafią zachwycić…]

Samo miasteczko Barmouth ma ciekawą architekturę; rzędy domów dosłownie wrastają w skały – podobno jest to efekt kaprysu architektonicznego pewnej bogatej damy, jak mi wyszeptał konspiracyjnie Pan Sprzedawca Lodów zorientowany lokalnie. Uwaga praktyczna: jeśli wybierzesz się na spacer po olbrzymiej plaży, uważaj na sprzęt fotograficzny – często mocno tam zawiewa piaskiem. I jeszcze ciekawostka: w październiku plaża w Barmouth gości entuzjastów sportu motorowego, przekształcając się na kilka dni w tymczasowy tor wyścigowy.

Jeśli zdecydujesz się tylko rozejrzeć dookoła i popędzić dalej, to z Barmouth już tylko rzut beretem do najsłynniejszego chyba walijskiego zamku, Harlech. Tutaj opisaliśmy rzecz w szczególe.

Inne atrakcje w okolicy to między innymi:

  • Portmeirionodjechana kolorowa wioska w stylu włoskim;
  • Polska wioska Penrhos niedaleko Pwllheli, obecnie polski dom spokojnej starości;
  • Malowniczy i w dużej części dziki Półwysep Llyn
  • Naturalnie, Góry Snowdonii
  • Zatoka Cardigan z bogactwem klifowych spacerów, dzikich plaż i delfinów
  • Torowa kolejka z lokomotywą parową biegnąca przez Snowdonię z Blaenau Ffestiniog

Great Malvern i wzgórza The Malverns

malverns

Jeśli chciałbyś zaznać nieco wiktoriańskiej atmosfery, pospacerować sobie po wzgórzach łagodnych jak krowie spojrzenie, a na końcu podarować sobie prawdziwą angielską cream tea w malowniczych okolicznościach, to wybierz się do miasteczka Great Malvern.

Położone na pograniczu trzech angielskich hrabstw: Herefordshire, Worcestershire i Gloucestershire Great Malvern posiadało kiedyś status uzdrowiska. W czasach wiktoriańskich przywożono tu bladolice Angielki o kruchym zdrowiu i wystawiano je na działanie zimnego górskiego powietrza, cudownej wody ze źródła, popołudniowych herbatek i całego tego pozostałego jesteśmy na wczasach w tych góralskich lasach opalamy się. Po dawnej świetności pozostało trochę eleganckiej architektury, np. taki hotel:

GM

.. czy ta milusia wiktoriańska kafejka, w której można nabyć miłe sercu conieco. W kafejce znajduje się również źródełko św. Anny; jego woda posiada podobno nadzwyczajne właściwości lecznicze. Nie zamierzam poddawać legend w wątpliwość, ale przy studzience wisi plakietka z napisem ‘pić po przegotowaniu’. No cóż.. jakie czasy, takie cuda..

kaffe

dsc_0183

Samo miasteczko jest bardzo przyjemne, z mnóstwem zieleni, i licznymi pamiątkami z przeszłości; jedną z nich jest sympatyczna wiktoriańska stacyjka kolejowa, nad którą górują wzgórza Malverns.

Wzgórza Malverns są niewysokie, przyjazne średnio wysportowanym chodziarzom i spacerowiczom i oferują piękne widoki na otwarte przestrzenie Midlands. Spacery można rozpocząć z różnych miejsc w całej okolicy, jeden z najpopularniejszych szlaków biegnie właśnie obok kafejki ze źródełkiem. Nie jest wymagający i na początek w zupełności wystarczy.

 dsc_0083 dsc_0074

A potem, jeśli będziesz miał ochotę, możesz bawić się w dalszą eksplorację wzgórz Malvern. Pomocą może służyć np. ta stronka: http://www.visitthemalverns.org.

Kod pocztowy dla nawigacji satelitarnej: WR14 2AA. Zabierze cię pod informację turystyczną w Great Malverns.

Ewenny Priory i stary świat

płyty nagrobne, obecnie podłoga kościoła

Od lat po drodze na ulubione klify mijam brązowy drogowskaz z napisem Ewenny Priory. Zajechaliśmy tam raz, dawno temu, ale wszystko było pozamykane, a ogrody i budynki okazały się własnością prywatną i nie było do nich wstępu. Jedynym dostępnym elementem składowym całości był cmentarz. Po którym dostojnie spacerowały.. pawie. Również własność prywatna.

Dziś jak zwykle minęłam brązowy znak. I przypomniało mi się, że kilku obieżyświatów ze Swansea wspomniało na fb o zamiarze odwiedzenia opactwa, więc.. skoro już tu jestem i mam jeszcze godzinkę.. Zawróciłam. Ewenny to mała wioska. Kamienne murki, kamienne domy, pola, owce. Do opactwa prowadzi wąska droga z mijankami, przy budynkach opactwa są miejsca parkingowe. Widzę zaparkowane samochody; ciekawe czy to oznacza, że tereny opactwa będą dostępne..

Nie są. Ale za to otwarty jest kościół przylegający do starych kamiennych murów opactwa. Z wnętrza dochodzą jakieś hałasy; idę. Okazuje się, że w środku trwa wielkie wiosenne sprzątanie. Buczą odkurzacze, śmigają ścierki; w środku krząta się jakieś 7-8 osób. Hello! uśmiecha się do mnie drobna krótkowłosa blondynka koło 50-tki. Pytam czy mogę wejść, jak najbardziej, odpowiada. Ktoś oferuje mi miotełkę do kurzu, wszyscy się śmieją.

Kościół jest nieduży, ładny i zadbany. Siedzę chwilkę podziwiając kamienne łuki i drzwi z bladoróżowego drewna. Blondynka podchodzi i mówi, przepraszam, że przeszkadzam, ale przez te drzwi można przejść do krypty, chcesz zobaczyć?

No ba. Blondynka prowadzi mnie do środka i zaczyna opowiadać. O tym, że w zeszłym roku świętowali 900-lecie (!) kościoła. Że kościół był kiedyś silnie związany z rodziną, która mieszka obok, i łaskawie* posiada wszystko dookoła (*sarkazm mój). Rodzina nazywa się Picton-Turbervill i podobno, jak mówi mi blondynka z odcieniem lokalnej dumy, mieszka tu od 1000 (!) lat. Na ścianach kościoła pełno jest tablic upamiętniających jej najróżniejszych bohaterskich członków poległych sobie to tu, to tam. Podziwiam z należytym entuzjazmem. Blondynka zamyśla się przez chwilkę i dodaje z odcieniem żalu: ale już nie przychodzą do kościoła tak często jak kiedyś.

Blondynka jest w widoczny sposób dumna ze swojego kościoła. Wiesz, tu jest taka fantastyczna akustyka, mamy tu koncerty i każdy artysta zarzeka się, że w lepszym miejscu nigdy nie występował. Ja 20 lat mieszkałam we Francji i Francja się po prostu nie umywa do Ewenny (tu uniosłam lekko brwi). A tu patrz, oto reprodukcja obrazu Williama Turnera, który artysta namalował tu właśnie, w tym miejscu gdzie stoisz. Popatrz jakie piękne światło. Wtedy krypta popadała w ruinę, służyła za kurnik i chlew, dzisiaj sama zobacz. Chyba dobrze się nią opiekujemy, uśmiecha się; w kącikach oczu pojawiają się urocze zmarszczki.

turner

A tę szklaną ściankę wykonał (tu z nabożeństwem zapodaje jakieś ukraińsko brzmiące nazwisko i patrzy na mnie oczekując reakcji. Z zapałem kiwam głową przyglądając się ściance jakby była wykonana co najmniej przez Leonarda). Nagle przypomina sobie o jeszcze jednym niezmiernie ważnym fakcie: kilka lat temu odwiedził nas książę Karol!

photo: wales online

A tam zobacz, szklane kafle wykonane przez Caitlin, dziewczynę z Ewenny Pottery. Córkę tego tam, z miotełką. Ich rodzina też tu mieszka od dawna. Od dwustu lat. To najstarsza pottery (pottery oznacza garncarstwo) w Walii.  Znam to miejsce. Kiedyś kupiłam u nich ręcznie robiony dzbanuszek. I drugi, czerwony, dla znajomej Holenderki. To bardzo fajny oryginalny ręcznie robiony prezent.

pot

Blondynka zostawia mnie w krypcie i wraca do sprzątania. Stoję sobie podziwiając fragmenty starych celtyckich krzyży i kamienne łukowe sklepienia; z kościoła dobiega śmiech i przekomarzanie się, słońce wpada do środka przez malutkie okienka rozbijając się na świetlne smugi.

Wiesz, mam wrażenie, że na chwilę dane mi jest zerknąć za kamienny płot starego świata. Którego mieszkańcy żyją jakby równolegle do głównego nurtu, w swoich wielkich ziemiańskich domach, mają psy pasterskie z którymi chodzą na długie spacery w kaloszach i kufajkach, i prawdopodobnie lubią polowania. Blondynka też należy do tego świata. Świadczy o tym nie tylko fakt, że ładnie się wyraża, że wrodzona brytyjska powściągliwość typowa dla wyższych klas społecznych powstrzymuje ją od niegrzecznego ‚skąd jesteś’.. ale przede wszystkim fakt, że dziś czwartek. Normalni ludzie są w biurze 9-17. W fabryce. W ciężarówce. Blondynka lata z miotełką po kościele w czynie społecznym dla swojej parafii.

Niedaleko stąd znajduje się wioseczka Merthyr Mawr ze swoimi cudownymi kolorowymi domami krytymi strzechą, kamiennymi płotkami.. i majątkami pochowanymi tu i ówdzie, z dala od wścibskich spojrzeń pospólstwa. Państwo hrabiostwo, państwo baronostwo, równoległy świat, który nigdy nie przetnie się ze światem 9-17.

To ten sam świat z którego pochodzą oderwani od rzeczywistości zwykłego zjadacza tosta z marmoladą brytyjscy Torysi. Wielka Brytania nigdy nie miała rewolucji społecznej na miarę francuskiej. Stary bogaty świat ma się bardzo dobrze thank you very much, odcięty od ‚tych ludzi’, zabezpieczony układami i powiązaniami płynącymi głęboko, głęboko pod skórą kraju od setek lat. To wciąż społeczeństwo klasowe, mimo, że demokrację, równość i co tam jeszcze ma na sztandarach. Na co komu w demokracji monarchia? Born to privilege, co tłumaczy się dosłownie jako urodzony w przywileju, powinno odejść w końcu do lamusa historii, jeśli chcemy mówić o prawdziwie sprawiedliwym społeczeństwie równych szans.

Rant over.. A do kościoła sobie pojedź, wystarczy pół godzinki. Jest otwarty codziennie. Jako bonus uprzywilejowane pawie na przykościelnym cmentarzu pokrzykujące na siebie i prezentujące majestatyczne ogony.

Blondynka macha do mnie, ściskając w drugiej dłoni ucho od pękatego porcelanowego czajniczka. Przerwa na tea and cake, everyone.. Stary świat ma swoje urocze słabostki. Trochę szkoda, że już muszę iść.

DSCN6058

Prehistoryczne grobowce Tinkinswood i St Lythans

Tinkinswood burial chamber i St Lythans burial chamber, to dwa przykłady doskonale zachowanych grobowców z epoki kamienia, sprzed około 6000 lat. Znajdują się niedaleko wioski St Lythans, niemal na przedmieściach Cardiff.

Do końca nie wiadomo ani kto, ani jak, ani właściwie dlaczego wzniósł te konstrukcje. O najstarszych mieszkańcach Walii, czy raczej ogromnego półwyspu, jakim po ostatnim zlodowaceniu była dzisiejsza Wielka Brytania, wiadomo bardzo niewiele. Prawdopodobnie przywędrowali tu częściowo z Europy Środkowej, a częściowo przypłynęli z Półwyspu Iberyjskiego. Wraz z ocieplaniem się klimatu, przestawili się z gospodarki myśliwsko-zbierackiej, na rolnictwo. I wtedy zaczęli budować ogromne grobowce, które trwając do dziś, dają nam możliwość zajrzenia do ich świata.

Tak jak obecnie, w zamierzchłych czasach neolitu, wybrzeże Glamorgan stanowiło doskonałe miejsce do życia. Nie dziwi więc, że funkcjonowały tu silne i dobrze zorganizowane wspólnoty pierwszych rolników. Na tyle dobrze, że były w stanie podjąć się wznoszenia konstrukcji, które i dziś wymagałyby niemałego wysiłku.

Tinkinswood burial chamber to jeden z największych neolitycznych grobowców w Europie. Komora grobowa, którą tworzą ustawione pionowo kamienie, przykryta jest płytą ważącą prawie czterdzieści ton! Jakim cudem prehistorycznym rolnikom udało się ją przetransportować i ustawić? Nawet wyobraźnia zawodzi… Ponadto pierwotnie grobowiec przysypany był kurhanem o wymiarach 40 na 18 metrów. Jedna z walijskich nazw grobowca – Castell Carreg, czyli “Kamienny Zamek” doskonale go opisuje.

Choć nie wiadomo praktycznie nic na temat religii i struktury społecznej neolitycznych wspólnot, nic nie wskazuje na to, że grobowiec zbudowano dla kogoś szczególnego. Podczas wykopalisk archeologicznych w Tinkinswood znaleziono kości należące do około pięćdziesięciu osób w różnym wieku i różnej płci. Co warto podkreślić, kości były przemieszane, co świadczy o tym, że złożono je tam, już po tym, jak ciała rozłożyły się. Grobowiec stanowił więc specyficzny “magazyn” najbardziej trwałych pozostałości po przodkach. Badania w innych grobowcach sugerują, że miejsca takie były cały czas otwarte, pozwalając na stały kontakt ze zmarłymi członkami wspólnoty.

Ciekawy jest również fakt, że zarówno kości, jak i fragmenty ceramiki znalezione w Tinkinswood datuje się od neolitu, aż po epokę brązu i początki epoki wpływów rzymskich. Świadczy to o tym, że grobowiec był używany przez setki lat i wiele pokoleń jednej, lub następujących po sobie społeczności.

Ludowa tradycja mówi, że kto spędzi w grobowcu noc świętojańską, albo noc zimowego przesilenia, umrze, oszaleje, albo zostanie poetą. Zastanawiające, że podobne legendy krążą wokół wielu miejsc na Wyspach. W Walii taki los czeka, między innymi, śmiałków którzy spędzą noc na szczycie Cadair Idris. Według innej, również mało oryginalnej legendy, sterta kamieni nieopodal grobowca, to kobieta, która za karę za to, że tańczyła w szabat, została zaklęta w kamień.

Drugi z grobowców, St Lythans burial chamber, nie jest może tak monumentalny jak potężny sąsiad, ale zdecydowanie bardziej malowniczy. Komorę grobową, zamkniętą z trzech stron wysokimi na prawie dwa metry kamiennymi płytami, nakrywa czwarta, o wymiarach 3 na 4 metry i wadze kilkudziesięciu ton. Podobnie jak w Tinkinswood, całość przykrywał ziemny kopiec, ale biorąc pod uwagę wysokość konstrukcji, część archeologów uważa, że sama komora nie była całkowicie zasypana.

Niestety, w St Lythans nigdy nie przeprowadzono kompleksowych badań, a zniszczenia wynikające z tysięcy (!!!) lat działalności rolniczej wokół grobowca, raczej podważają ich sens. Z archiwalnych przekazów wiadomo jedynie, że w dziewiętnastym wieku archeolodzy-amatorzy znaleźli tu fragmenty prehistorycznej ceramiki i ludzkich szczątków.

St Lythans ma też swoją, nieco bardziej oryginalną niż w przypadku Tinkinswood legendę. W noc świętojańską (oczywiście!), pokrywa komory ma się trzykrotnie obracać, po czym wszystkie kamienie udają się na kąpiel do niedalekiej rzeczki.

Czekający na to niezwykłe zjawisko mogą się lekko zawieść, ale stąpający twardo po ziemi i szukający prehistorycznych pamiątek powinni być zadowoleni. Oba grobowce stoją w sielskiej okolicy, wśród zielonych pól Glamorgan. Dostęp do obu jest darmowy i wymaga tylko krótkiego spaceru od parkingów/zatok przy drodze. Orientacyjne kody do nawigacji: Tinkinswood burial chamber: CF5 6ST; St Lythans burial chamber: CF5 6BQ.