Category Archives: walia samochodem

Kamieniołom Herberta

Herbert’s Quarry znajduje się w Black Mountain, w zachodniej części Brecon Beacons. Najbliższe miasteczko to Brynamman, większe Neath, droga dojazdowa A4069. Najbliższy kod pocztowy: SA19 9PA.

Walia jest usiana pamiątkami po swojej industrialnej przeszłości. Zielony krajobraz, którym cieszymy oczy dzisiaj, jeszcze 50 lat temu wyglądał zupełnie inaczej. Dymy z kominów, czarne hałdy kopalniane i hałas wszechobecnych pociągów towarowych kształtowały życie w kraju; to było trudne życie, wymagające.

Herbert’s quarry to nieczynny kamieniołom, w którym przez setki lat wydobywano i wypalano wapń. Ostatecznie zamknięto go w latach 50-tych ubiegłego wieku. Wyobraź sobie tę pracę – deszcz nie deszcz, pracujesz po 10-12 godzin dziennie, 6 dni w tygodniu, w ciągłym hałasie, pokryty białym pyłem, który wchodzi ci do ust, oczu, płuc, bez urlopu i płatnych chorobowych, bez emerytury. Tak to wyglądało niemal do początków XX wieku.

Dzisiaj to miejsce jest niezwykle spokojne; jedynie świszczący między skałami wiatr zakłóca ciszę. Stojące tu i ówdzie piece  do wypalania wapna (kilns) z różnych stuleci, tajemnicze drzwi wiodące do wnętrza kamieniołomu oraz pozostałości budynków wpisują się całkiem ładnie w malowniczy choć surowy krajobraz Black Mountain.

Są przynajmniej dwa bezpłatne parkingi przy drodze. Przez kamieniołom biegnie kilka szlaków, ale można równie dobrze po prostu się pokręcić po okolicy. Warto podejść bliżej do widocznego w oddali wodospadu, bo to czego tam nie widać to ukryty kanion z rzeką spadającą kaskadami w dół. 

Walia na 1 dzień: Cardigan Bay. Opcja 1: New Quay i Mwnt

6

Zatoka Cardigan to największa zatoka w kraju, otula niemal całe zachodnie wybrzeże. Jest bez wątpienia jedną z głównych atrakcji Walii nie tylko z uwagi na swoją wyjątkową malowniczość, ale także ze względu na bogactwo fauny morskiej. To właśnie tu można najczęściej zobaczyć delfiny i foki.

Propozycja na 1 dzień: malownicza portowa miejscowość New Quay (czyt. nju ki, nie mylić z Newquai w Kornwalii) oraz strzeliste klify i zatoczka Mwnt, (czyt. munt), ukryty skarb tej okolicy. Ukryty m.in. dlatego, że nie jest szczególnie rozpowszechniany w  informatorach turystycznych; leży na uboczu, a dojeżdża się do niego wąskimi krętymi country lanes, więc autobusy z wycieczkami raczej odpadają – na szczęście.

Mapka

New Quay zostało już szerzej opisane w innym poście, zachęcam do zerknięcia. Tutaj dodam tylko, że warto sobie w nim spędzić pół dnia spacerując, jedząc rybę z frytkami, wystawiając twarz do słońca w porcie i obserwując jak leniwy przypływ podnosi kolorowe kutry z piasku. Tutaj też organizowane są regularne rejsy dla poszukujących bliższego kontaktu z delfinami. Gwarancji sukcesu nigdy nie ma.. ale organizatorzy zapewniają, że szansa są spore. Trudno w sumie, żeby mówili co innego.. : )

Orientacyjny kod pocztowy wiodący do jednego z kilku parkingów: SA45 9PB. Można próbować parkować na ulicy, ale jest sporo zakazów, a poza tym czasem można nie znaleźć miejsca. Chyba nie warto tracić czasu na szukanie.  Dobra rada: bywa tam wietrznie, warto być na to przygotowanym. I jeszcze warto dodać, że lodziarnia w centrum produkuje również lody.. bez cukru, dozwolone nawet dla cukrzyków : )

 

This slideshow requires JavaScript.

 

Oddalone o jakieś pół godziny jazdy z NQ Mwnt to nie jest nawet miejscowość, to raczej lokalizacja. To głównie malownicza mini zatoka z plażą u stóp dość wysokiego klifu. Jest tam parking National Trust (płatny) oraz toalety. Nieco dalej mieści się Caravan Park i pole namiotowe. Warto się tam zatrzymać, jeśli ma się taką opcję. Obudzić się rano, wyjść z namiotu i wypić kawę w takich pięknych okolicznościach przyrody to jest bardzo fajna sprawa.

Główną niezwiązaną z samym krajobrazem atrakcją Mwnt jest malowniczo położony skromny biały kościółek z XIII w. z kilkoma nagrobkami wokół. Kościółek jest zwykle zamknięty, ale podobno można wziąć w nim ślub, gdyby ktoś zapragnął takiej romantycznej oprawy.

Mwnt jest też popularne wśród.. delfinów. Autorka tego wpisu miała przyjemność podziwiać ich ‘występy’ podczas oglądania zachodu słońca ze szczytu klifu. Morze było nadzwyczaj spokojne, kolory piękne, a cisza niemal absolutna. To było mocne przeżycie.

Mwnt leży na ścieżce Caredigion Coast Path, warto się nią przynajmniej kawałek przejść.

Kod pocztowy dla nawigacji: SA43 1QH.

 

This slideshow requires JavaScript.

 

 

1 dzień w Bannau Brycheiniog (Brecon Beacons): Neuadd Reservoir i mały szlak wodospadowy

Neuadd

Niedzielnym turystom park narodowy Bannau Brycheiniog (Brecon Beacons) kojarzy się najczęściej z najwyższym szczytem południowej Walii, Pen Y Fan (którego popularność wzrosła kosmicznie w ostatnich latach). Tymczasem park ma do zaoferowania o wiele więcej, jest bardzo różnorodny, a do tego posiada wiele zakamarków rzadziej uczęszczanych, a dostępnych właściwie każdemu niezależnie od kondycji. Niestety, z oczywistych względów spora część parku nie jest osiągalna dla osób poruszających się na wózkach.

Dziś zapraszamy na łatwą i przyjemną jednodniową wycieczkę z wodospadami, jeziorem i górskimi widokami w tle. Dorzucimy też kilka sugestii dla tych, którzy chcą się troszkę bardziej zmęczyć.

Jesteśmy mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Merthyr Tydfil a Talybont on Usk w środkowej części BB. Kliknij na mapki żeby je powiększyć.

Wycieczkę proponujemy zacząć od sztucznego jeziorka Lower Neuadd Reservoir **. To nieduży zbiornik wodny otoczony wianuszkiem gór o eleganckim kształcie, w którym łatwo można rozpoznać charakterystyczny wierzchołek Pen Y Fan. Do jeziora prowadzi asfaltowa ścieżka zamknięta dla ruchu samochodowego; samochód trzeba zostawić na bezpłatnym parkingu o tej samej nazwie. Kod pocztowy do najbliższej cywilizacji: CF48 2UT. Kody pocztowe w takich odludnych miejscach są jedynie orientacyjne, więc najlepiej zdać się na drogowskazy albo mapę. Dojście do jeziora zabiera około 10-15 minut. Zbiornik, jak większość tzw. rezerwuarów w Wali jest własnością Welsh Water (Dŵr Cymru, odpowiednik polskich wodociągów, to oni dostarczają waszą wodę pitną).

Neuadd Reservoir to idealne miejsce na relaks, piknik, czy nawet drzemkę w pięknych okolicznościach przyrody.  Bardziej aktywni mają kilka opcji spacerowych, np. mogą przejść się dookoła jeziorka (mniej-więcej godzina), albo nawet dalej – w okolicy jest kilka szlaków, m.in. słynny Brecon Horseshoe, która wychodzi właśnie stąd, zahacza o kilka wierzchołków włączając Pen Y Fan, i powraca do jeziora. Szlak liczy około 17 km, czyli mówimy o mniej więcej 5 godzinach marszu. Na mapce w galerii poniżej można zobaczyć jak ta trasa wygląda. Duży plus: idziesz na Pen Y Fan inną drogą niż większość turystów. Należy tylko koniecznie pamiętać, że to góry, więc trzeba się przygotować na możliwe gwałtowne zmiany pogody i zaopatrzyć w prowiant i wodę.

This slideshow requires JavaScript.

Zakładamy, że nie poszedłeś w góry, zostało Ci pół dnia, możesz skoczyć w drugie miejsce, praktycznie po sąsiedzku. Niedaleko od jeziora Neuadd znajduje się  przyjemny niewymagający leśny szlak, przejście którego zajmuje około pół godziny. Szlak rozpoczyna się od niedużego bezpłatnego  parkingu o nazwie Lower Blaen Y Glyn (kod orientacyjny CF48 2UT) i biegnie wzdłuż rzeki, prowadząc do średniej wielkości wodospadu o wdzięcznej nazwie Caerfanell Falls. Ciekawostka: przy wodospadzie po lewej stronie można wypatrzeć neolityczny kamień z napisami i krzyżem celtyckim. Po dojściu do wodospadu przechodzisz drewnianym mostkiem na drugą stronę rzeki i zawracasz w stronę parkingu. Napotkasz tu kilka pomniejszych wodospadów, które nie są może Niagarami, ale są dość malownicze, i można sobie przy nich przysiąść  na chwilkę zen-relaksu, albo i mały piknik na trawie. Szlak kończy się przy kamiennym mostku niedaleko od parkingu,

This slideshow requires JavaScript.

Opcja dla chcących więcej: wyjeżdżając z parkingu skręć w prawo i pojedź ostro pod górkę. Na końcu podjazdu po prawej stronie będzie kolejny parking o nazwie Blaen Y Glyn Uchaf (rzuć okiem na mapkę na górze). Nad parkingiem dominuje charakterystyczna góra Craig Y Fan Ddu, która nie jest może jakoś przesadnie wysoka (około 600 m npm), ale za to jest stroma, i zdecydowanie można na niej przetestować stan swojej kondycji. Z jej szczytu rozciągają się malownicze widoki, szczególnie, jeśli zdecydujemy się pójść jeszcze dalej następnymi grzbietami górskimi. Do dalszych wędrówek jednak polecamy się nieco przygotować. Ciekawostka: niedaleko tej lokalizacji można znaleźć wrak samolotu z czasów drugiej wojny światowej. Takich wraków jest w górach BB kilka, niektóre nawet pochodzą spoza UK. Przypominają, że w górach, nawet tak niewysokich, często jednak panują trudne warunki pogodowe i trzeba ten fakt uszanować.

This slideshow requires JavaScript.

A na koniec dnia warto sobie zafundować miskę pysznej domowej zupy w kafei The Old Barn Tea Room, która jest tuż za rogiem, i do której łatwo trafić jadąc po drogowskazach właśnie na ‘Tea room’. Miejsce jest sprawdzone, przyjemne i niespecjalnie drogie. Bonus: ‘prawdziwa’ herbata w porcelanowej zastawie : )

This slideshow requires JavaScript.

** Update 2020 – zbiornik został osuszony przez Welsh Water i niestety już nie istnieje.

Wąskimi drogami przez Walijską Pustynię – z Rhayader do Strata Florida

Droga przez Dolinę YstwythParę lat temu, stowarzyszenie brytyjskich kierowców – The Automobile Association (AA) – ogłosiło drogę B4574 z Pont-rhyd-y-groes do Devil’s Bridge wraz z kilkoma innymi lokalnymi drogami, jedną z dziesięciu najbardziej widowiskowych tras na świecie. Właściwie trudno z tym werdyktem dyskutować, bo praktycznie każdy jej kilometr to olśniewające widoki na surowe krajobrazy Cambrian Mountains, z rozrzuconymi tu i ówdzie skromnymi pamiątkami tysięcy lat historii tych niegościnnych stron.

Wycieczkę najlepiej zacząć w Rhayader, miasteczku ochrzczonym “wrotami” Walijskiej Krainy Jezior. Krzyżują się tu dwie główne drogi przecinające Walię z północy na południe – A470 – i ze wschodu na zachód – A44. Nazwa miasteczka oznacza “wodospad na [rzece] Wye”, ale… wodospad wysadzono w powietrze pod koniec osiemnastego wieku w związku z budową mostu.

W połowie dziewiętnastego wieku miasteczko było jednym z centrów tzw. “Rebecca Riots”, kiedy to farmerzy i robotnicy rolni, przebrani w kobiece stroje, niszczyli posterunki drogowe pobierające myto. Zbyt wysokie opłaty niemal uniemożliwiały transport płodów rolnych i mocno ograniczały możliwość przemieszczania się robotników.

Choć Rhayader to głównie punkt wypadowy, jest się tu również gdzie zatrzymać. Miasteczko chwali się największą liczbą pubów na liczbę mieszkańców. Na każdy z dwunastu przybytków, przypada 173 potencjalnych klientów. To pozostałość z czasów gdy miasto było ważnym przystankiem na szlaku poganiaczy bydła – drovers. Z tą różnicą, że wtedy nie był to powód do dumy, a raczej przyczyna wielu problemów. W Rhayader panował wówczas klimat prawdziwego Dzikiego Zachodu, z wszystkimi kłopotami jakie przychodzą do głowy.

Z Rhayader wyjeżdżamy drogą prowadzącą do Elan Valley, ale tuż za miasteczkiem odbijamy w wąską dróżką oznaczoną jako [Górska droga do Aberystwyth]. Początkowo droga wspina się powoli przez las starych, koślawych, przyczepionych do skał drzew obrośniętych mchem aż po końcówki gałęzi. Gdzieś w dole błyszczy niewielkie jeziorko Gwynllyn.

Mniej więcej cztery kilometry od Rhayader warto zrobić pierwszy przystanek. Z lewej strony drogi kilka kamiennych progów malowniczo przełamuje potok Nant Gwynllyn. Z prawej rozciągają się wrzosowiska płaskowyżu Penrhiw-wen. Znaleźć można tu też kilka prehistorycznych kamieni.

Najciekawszy z nich to Maen Serth. Stoi na szczycie wzgórza Esgair Dderw. W opracowaniach figuruje jako standing stone (menhir) z epoki brązu, na którym we wczesnym średniowieczu wyryto, ledwie dziś widoczny, krzyż celtycki. Jednak historia i archeologia sobie, a mity i legendy sobie. według jednej z nich, kamień upamiętnia miejsce, w którym zabito walijskiego wodza Einona Clud. W dwunastym wieku Einon i jego brat Cadwallon mieli spierać się z pogranicznym normańskim lordem Rogerem Mortimerem o ziemie wokół Rhayader. Gdy wydawało się, że sprawa jest załatwiona, Roger przegrał – rozrywkowy wydawałoby się – pojedynek z Einonem. Nie mógł mu tego darować i zamordował go w zasadzce urządzonej na wzgórzu Esgair Dderw. Wkrótce potem, w podobnych okolicznościach miał zginąć również Cadwallon. Lokalnie kamień nazwano więc “kamieniem książęcym”.

Żeby skomplikować sprawę, jakiś kilometr od Maen Serth, przy tym samym starożytnym szlaku przez wzgórza, znajduje się kolejny menhir: śnieżnobiały, kwarcowy Maengwyngweddw. Groźnie wyglądająca nazwa oznacza “kamień białej wdowy”. Zdaniem niektórych, sugeruje ona, że to w tym miejscu zamordowano braci, a żona jednego z nich tu właśnie miała opłakiwać stratę. W rzeczywistości kamienie wyznaczały prawdopodobnie pradawny szlak.

Z powrotem na drodze, wąska wstążka asfaltu pnie się coraz wyżej. Wokół rozciąga się zielone pustkowie. Na horyzoncie majaczy ogromna i kontrowersyjna farma wiatraków, oddana do użytku w 1994 roku Bryn Titli Wind Farm. Z drugiej strony widać już dolinę rzeki Elan, a dokładnie zakręcony “ogon” Craig Goch Reservoir.

Po osiągnięciu prawie pięciuset metrów nad poziomem morza, droga stromo opada do Pont Ar Elan – Mostu na Rzece Elan – gdzie krzyżuje się z drogą prowadzącą do Walijskiej Krainy Jezior – zapór i rezerwuarów dolin Elan i Claerwen.

Za mostem zaczyna się kilka kilometrów pofałdowanej i zygzakowatej drogi wijącej się szerokim dnem Doliny Elan. Jej zbocza są w tym miejscu dość łagodne i porośnięte szorstką trawą. Bardziej niż kambryjskie pustkowia, krajobraz przypomina… stepy Mongolii. Szczególnie w słoneczny, wiosenny dzień, kiedy trawy są jeszcze żółte, a wiatr niesie odgłosy i zapachy owiec. Ich populacja w tych stronach przewyższa populację ludzi pewnie kilkusetkrotnie.

Przy mokradłach Gors Lwyd, których dziesiątki sączących się źródeł zasilają rozpoczynające się gdzieś na okolicznych wzgórzach rzeki Elan i Ystwyth, droga skręca ostro na zachód, do głębokiego wąwozu Afon Ystwyth. To zdecydowanie jeden z najbardziej spektakularnych krajobrazów w Walii!

Rozciągnięta na kilka mil wzdłuż wąskiej drogi osada Cwmystwyth – czyli po prostu “dolina/wąwóz rzeki Ystwyth”, składająca się z luźno rozrzuconych kamiennych domów, znana jest głownie jako, mniej więcej, geograficzny środek Walii i niegdyś największy ośrodek wydobycia ołowiu i innych metali nieżelaznych w tym kraju.

Chociaż dziś trudno wyobrazić sobie większe odludzie, sto-dwieście lat temu Cwmystwyth tętniło życiem. Krótkim, warto dodać, życiem, bo średnia życia pracujących tu górników wynosiła zaledwie trzydzieści dwa lata! To oczywiście “zasługa” ołowiu i toksyn towarzyszących wydobyciu i obróbce srebra i cynku – kolejnych bogactw naturalnych doliny.

Zresztą, okolica tak nasiąkła wszelkimi możliwymi truciznami, że mimo upływu stulecia od zakończenia wydobycia, nadal praktycznie nie ma tu roślinności. Posępny, ale jednocześnie dziwnie urzekający krajobraz, ze szkieletami dawnych kopalnianych budynków, kolorowymi wyciekami i wykwitami minerałów ciągle tkwiących w ziemi, stanowi dziś obszar chroniony (Site of Special Scientific Interest; SSSI). Naukowcy podpatrują tu, jak przyroda próbuje się regenerować po ekologicznej katastrofie. Na pierwszy rzut oka widać, że radzi sobie bardzo powoli.

Osiemnasto- i dziewiętnastowieczna gorączka srebra i ołowiu w Cwmystwyth prawdopodobnie nie była pierwsza. W dolinie znaleziono ślady wydobycia z epoki brązu i z czasów rzymskich. Pozostając w tematach archeologicznych, w 2002 roku znaleziono tu też najstarszy, liczący ponad cztery tysiące lat, złoty artefakt w Walii – dysk słoneczny Banc Ty’nddôl. Wykonany z bardzo czystego złota, ozdobiony wygrawerowanymi kropkami i kreskami, stanowił prawdopodobnie część wyposażenia grobu. Choć niewielki, o średnicy niecałych czterech centymetrów i wadze dwóch i pół grama, krążek wzbudził ogromną sensację w środowisku archeologów. To pierwszy tego typu artefakt znaleziony w Walii i jeden z bardzo niewielu w ogóle znalezionych na Wyspach Brytyjskich. Uznany formalnie za skarb, dziś znajduje się w Walijskim Muzeum Narodowym w Cardiff.

Tuż za Cwmystwyth wąska droga rozwidla się – co w Walii nieczęste – na dwie nieco szersze. Prawa odnoga wspina się na prawie czterysta metrów, po czym opada wprost na wodospady i słynne mosty Devil’s Bridge. Lewa wije się przez lasy Hafod Estate, w których przeszło dwieście lat temu, bajecznie bogata rodzina Johnes próbowała zbudować raj na ziemi.

W latach osiemdziesiątych osiemnastego wieku, Thomas Johnes, właściciel zamku Croft w Herefordshire, kupił osiem mil kwadratowych Doliny Ystwyth, obsadził je rzadkimi drzewami, zbudował neogotycką rezydencję, mostki, łuki, sztuczne ruiny i… omal nie zbankrutował. Przez kilka lat, jako niemal wzorcowa posiadłość w stylu picturesque, Hafod Estate przyciągała arystokratów i artystów epoki. Niestety, ziemski eden nie trwał długo. W 1807 roku pożar strawił pałac. Johnes próbował go odbudować, ale koszty zaczęły go przerastać, a śmierć jedynej spadkobierczyni w 1811 roku zupełnie pozbawiła zapału.

Ruiny niedokończonej rezydencji przetrwały do końca lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to, jako zagrażające bezpieczeństwu, wysadzono w powietrze. Egzotyczne drzewa z czasem też wycięto, zastępując oryginalny park gospodarczą plantacją świerkową. Dla wielu zniszczenie gregoriańskiego krajobrazu Hafod Estate było zbrodnią niespotykanego wandalizmu.

Grupa entuzjastów zrzeszonych w Hafod Trust, od kilku lat próbuje ratować resztki dawnej posiadłości wyznaczając i dbając o ścieżki, sadząc nowe drzewa i powoli oczyszczając teren z choinek.

Jedyną trwałą pozostałością po Hafod Estate jest stojący przy drodze z Cwmystwyth kościół wybudowany około 1800 roku. Podobnie jak pałac sto lat wcześniej, kościół miał pecha i spłonął w 1932 roku. Rok później troskliwie go odrestaurowano, ale niestety nie udało się odzyskać większości wyposażenia. Poruszającym memento jest zniszczony przez ogień memoriał poświęcony zmarłej młodo córce Johnesów.

Kilka kolejnych miejscowości na trasie (za Hafod Estate droga B4574 przechodzi płynnie w B4343), może pochwalić się przede wszystkim oryginalnymi nazwami: Pont-Rhyd-y-Groes, (słynne) Ysbyty Ystwyth, Ffair-Rhos i Pontrhydfendigaid.

Pont-Rhyd-y-Groes, czyli “most niedaleko brodu krzyża pańskiego” okres umiarkowanej świetności przeżywało w czasie “gorączki ołowianej” w Cwmystwyth na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego stulecia. Później stanowiło naturalne zaplecze Hafod Estate. Dziś zatrzymują się tu tylko wędkarze liczący na dorodnego pstrąga z rzeki Ystwyth.

Ysbyty Ystwyth, podobnie jak sąsiednia osada, miało swoje pięć minut kiedy mieszkali tu górnicy z Doliny Ystwyth. Wieś składa się głównie z wiktoriańskiego kościoła i nazwy. Nazwy, która pojawia się chyba w większości zestawień niezwykłych nazw walijskich, najczęściej z zarzutem, że nie ma w niej samogłosek. Nie jest to do końca prawdą, bo w języku walijskim samogłoskami są, między innymi, “y” i “w”. Ysbyty Ystwyth oznacza “hospicjum nad rzeką Ystwyth”, ale hospicjum w dawnym, średniowiecznym znaczeniu, jako miejsce, w którym zatrzymać się może strudzony wędrowiec, bardzo często pielgrzym. A tych kiedyś w tej okolicy nie brakowało. Wędrowali z St David’s na wyspę Bardsey, odwiedzając kolejne klasztory, w tym niedaleki Strata Florida.

Ffair-Rhos trzeba uważać, żeby nie przegapić drogi prowadzącej do Teifi Pools. Pod ta nazwą kryje się kilka niewielkich jezior polodowcowych, leżących przeszło czterystu metrach nad poziomem morza, na zachodnich zboczach Gór Kambryjskich. Krajobraz jest tu wyjątkowo surowy, nawet jak na środkowo-walijskie pustkowia. Potężne głazy narzutowe, gołe skały, niewielkie pagórki i płytkie niecki sprawiają wrażenie, jakby lodowiec dopiero co opuścił to miejsce. Przez całe stulecia Teifi Pools słynęły z doskonałych węgorzy i pstrągów, które najprawdopodobniej sprowadzili tu cystersi z opactwa Strata Florida. W jednym z jezior – Llyn Teifi – swój początek bierze rzeka Teifi, która kilka kilometrów dalej zasila Cors Caron – ogromne mokradła i ważny rezerwat przyrody. Jest tu też kilka ścieżek przecinających ten ponury zakątek z północy na południe i polna, wyboista droga prowadząca do rezerwuaru Claerwen, należącego do kompleksu Elan Valley. Jeszcze kilka lat temu drogę tę można było, z przygodami, przejechać samochodem albo motocyklem terenowym, ale kiedy zrobiło się na niej tłoczno, została zamknięta.

Znów na głównej drodze – B4343 – mniej więcej kilometr od Ffair-Rhos, docieramy do Pontrhydfendigaid – kolejnej niewielkiej wioski o wielkiej nazwie, oznaczającej “most niedaleko brodu Błogosławionej Dziewicy”. Oprócz niej Pontrhydfendigaid słynie z corocznego majowego eisteddfod – tradycyjnego walijskiego przeglądu sztuk od poezji po chóry, przyciągającego uczestników z najdalszych zakątków Walii.

Ukoronowaniem tej trasy są pozostałości opactwa Strata Florida, jakąś milę boczną drogą od Pontrhydfendigaid. Same ruiny są zdecydowanie niezbyt imponujące, ale nie dla widowiskowych ruin warto się tu zapuścić. Nazywane “Opactwem Westminsterskim Walii”, Strata Florida zajmuje szczególne miejsce w sercach Walijczyków. Przez wieki był to ważny ośrodek walijskiej kultury, literatury, religii, jak również nauki, ekonomii i polityki, za co kilka razy przyszło mu zapłacić wysoką cenę. Ale od początku…

Trochę paradoksalnie, jeden z najważniejszych walijskich klasztorów założył, w 1164, roku normański lord Robert fitz Stephen. Sprowadził on grupę trzynastu cysterskich mnichów, żeby nad niewielkim potokiem Fflur zbudowali klasztor Strata Florida, co znaczy “kwiecista dolina” (a w starszych tłumaczeniach czasem “kwiecista droga”, co wynikało z błędnego zlatynizowania walijskiego Ystrad Fflur). Zaledwie rok później, Rhys ap Gruffudd władca Deheubarth, księstwa skutecznie lawirującego między względną autonomią a poddaństwem normańskim władcom, odbił całą okolicę z rąk fitz Stephena i objął patronat nad świeżym opactwem. Z nie do końca jasnych powodów, w 1184 roku, rozpoczęto budowę nowego kościoła dwie mile od istniejącego klasztoru. Z czasem wokół niego powstało nowe opactwo zachowujące starą nazwę i odludne, sielskie położenie.

Było to zresztą charakterystyczne dla cystersów walijskich, że wybierali miejsca jak najdziksze i jak najdalsze od ówczesnej cywilizacji. Tak, by móc kształtować otoczenie od samego początku: oczyszczać grunty z lasów (lub je sadzić, tam gdzie nic innego by nie rosło), przygotowywać je pod zasiewy lub pastwiska, zarybiać rzeki i jeziora nowymi gatunkami ryb (między innymi pstrąg i węgorz w Teifi Pools), budować mosty (okoliczne Pont-Rhyd-y-Groes i Pontrhydfendigaid nie bez przyczyny mają w nazwach religijne odwołania; nie tak znów odległy Devil’s Bridge – Pontarfynach – a dokładnie najstarszy z trzech mostów nad wąwozem rzeki Mynach, to też dzieło mnichów ze Strata Florida), zajazdy dla pielgrzymów (Ysbyty Ystwyth), młyny, browary, czy wprowadzać nowe gatunki zwierząt hodowlanych (to prawdopodobnie cystersi sprowadzili do Walii owce).

W “kwiecistej dolinie” mnisi znaleźli sobie dodatkowe zajęcie w postaci tłumaczenia łacińskich ksiąg na język walijski, spisywania dziejów walijskich władców i prowadzenia walijskich kronik. Nie spotkało się to ze zrozumieniem normańskich królów i tak, na przykład, w 1212 roku król Jan rozkazał zniszczenie “domu dającego schronienie naszym wrogom” i tylko dzięki ogromnemu okupowi udało się tego uniknąć. Na jakiś czas…

Jakby na potwierdzenie oskarżeń króla Jana, w 1238 roku, w “walijskim Westminsterze” spotkali się wszyscy najważniejsi walijscy książęta. Spotkaniu przewodził Llewelyn Wielki (the Great), który zdążył już pod swoim panowaniem zjednoczyć spory kawałek podzielonego kraju i teraz oczekiwał, że pomniejsi władcy złożą hołd wierności jego synowi i następcy Dafyddowi.

W 1284 roku, pożar spowodowany uderzeniem pioruna poważnie uszkodził opactwo, a dziesięć lat później, podczas swojej walijskiej kampanii, spalił je król Edward I w odwecie za sprzyjanie walijskiej niepodległości.

Nie powstrzymało to jednak rozwoju Strata Florida, które z czasem wyrosło na jeden z największych klasztorów w Walii, Skromne dziś ruiny głównego kościoła świadczą, że w czasach świetności był on większy od (ogromnej) katedry w St David’s. Miejsce godne przechowywania jednej z największych relikwii chrześcijaństwa: Świętego Graala – kielicha z którego podczas Ostatniej Wieczerzy pił sam Jezus. Według legend, na wyspy Graala miał przywieźć Józef z Arymatei i umieścić go w specjalnie dla niego wybudowanym kościele w Glastonbury. Z czasem skromny drewniany kielich trafił na walijskie pustkowie, które miało być gwarantem jego bezpieczeństwa.

Kolejne bunty i powstania prawie zawsze odbijały się echem w murach Strata Florida. Najczęściej było to echo angielskich żołdaków niszczących klasztor. Po stłumieniu powstania Owaina Glyndŵr, zniszczone po raz kolejny opactwo już się nie podniosło. Przeszło wiek później, w 1539 roku, kiedy decyzją króla Henryka VIII rozwiązywano wszystkie klasztory na wyspach, w zrujnowanych zabudowaniach u podnóża Gór Kambryjskich mieszkało ośmiu zakonników.

Do dzisiejszych czasów z ogromnego kompleksu przetrwało bardzo, bardzo niewiele: zarys potężnego kościoła, kilka zdobionych płytek podłogowych i wspaniały łuk zachodniego wejścia do kościoła – jeden z symboli średniowiecznej Walii.

Ślady dawnej świetności znaleźć można również na przyklasztornym cmentarzu, gdzie spoczywa kilku książąt z rodu lorda Rhysa ap Gruffudd i, prawdopodobnie, Dafydd ap Gwily – największy poeta średniowiecznej Walii. Z mniej zacnych “lokatorów” warto wspomnieć “lewą nogę i kawałek uda Henrego Hughes” pochowane 18.06.1756 roku. Reszta pana Hughesa jest pochowana w Ameryce, gdzie wyemigrował, mimo iż był, dosłownie, jedną nogą w grobie. Inny, na wskroś poetycko-walijski grób należy do anonimowego żołnierza znalezionego zamarzniętego w okolicach Teifi Pools, ze zdjęciem młodej dziewczyny w kieszeni. Na jego nagrobku wyryto słowa:

“Umarł wśród ponurych wzgórz
Samotnie, w głębokim śniegu
Nieznajomi przynieśli go tu
Gdzie wiecznym snem śpią książęta”.

Kilkaset metrów od ruin Strata Florida, wąska asfaltowa droga kończy się na granicy ogromnego kompleksu leśnego Tywi Forest, gdzie też nie brak mniejszych lub większych, dobrze ukrytych atrakcji. O nich przeczytać można w tym wpisie: Wąskimi drogami przez Walijską Pustynię – Abergwesyn Pass.

Z daleka od tłumów w Brecon Beacons

Black Mountain

Wszyscy lubią długie weekendy wolne od pracy. Zwłaszcza latem przy dobrej pogodzie.

Problem w tym, że w bank holidays tysiące ludzi rusza w teren, powodując w najbardziej popularnych miejscowościach, plażach, miejscach o nadzwyczajnym pięknie naturalnym itp. istny stan oblężenia. Jeśli komuś nie przeszkadza ustawianie się w kolejce, żeby sobie trzasnąć fotkę z wodospadem – to świetnie. Na szczęście reszcie z nas, która woli obcować z naturą w nieco bardziej osobisty sposób, Walia ma całkiem sporo do zaoferowania. Tylko trzeba wiedzieć gdzie szukać.

My na Smoku jesteśmy ogromnymi fanami wielkich otwartych przestrzeni, falujących wzgórz i dzikich pustkowi. Lubimy wąskie drogi wijące się wśród malowniczych pagórków, mniej uczęszczane ścieżki parków narodowych, plaże bez parkingów, na które nie dociera zgiełk świata. Tym razem zapraszamy spragnionych podobnych wrażeń na przejażdżkę przez północno-zachodnią część parku narodowego Brecon Beacons. Ta okolica nosi nazwę Black Mountain, w odróżnieniu od Black Mountains, również efektownego pasma górskiego w części zachodniej parku.

Jezioro Usk

Góry BM, czy może raczej wzgórza, zbudowane są z dość niespotykanego czerwonawego piaskowca. Na pierwszy rzut oka nic na to nie wskazuje, ponieważ cała okolica pokryta jest różnymi gatunkami traw; kolor podłoża widać za to dobrze w  dnach jezior i strumieni. Wzgórza są dość łagodne, o atrakcyjnych falistych kształtach; przecinają je żleby, którymi często spływają kaskady wody. Spotyka się lasy, głównie iglaste. Świat zwierzęcy nie jest zbyt licznie reprezentowany; ale z większych zwierząt można tam np. spotkać dzikie konie. No i oczywiście owce.

Dzikie konie w BM

Owce w BMJezioro Usk z czerwonym dnem

Kształt i wysokość wzgórz oraz ich malowniczość zachęcają do spacerów nawet tych, którzy nie posiadają superkondycji.  Jadąc przez BM niejednokrotnie zobaczycie nieduże parkingi z charakterystycznymi tablicami informatycznymi. Z każdego takiego parkingu wiedzie przynajmniej jeden szlak. Okolica jest również popularna wśród motocyklistów oraz rowerzystów (ukształtowanie terenu zdecydowanie sprzyja pracy nad megakondycją).

ParkingRowerem po BM

W Black Mountain można niejednokrotnie wypatrzeć ciekawostki w rodzaju głazów narzutowych, które kilka tysięcy lat temu spełniały jakąś bez wątpienia ważną rolę w społecznościach żyjących na tych terenach. Jednym z najciekawszych przykładów jest stojący niedaleko jednej z dróg głaz o wdzięcznej nazwie Maen Llia (czyt. majn chlija). Stoi tam od zaledwie… 4000 lat. Mi osobiście przypomina trochę kształtem Polskę, taki żarcik okołobrexitowy..Maen Llia

W okolicy jest również kilka malowniczych zbiorników wodnych, np. Usk, przy których można rozłożyć sobie kocyk i zażyć niespiesznej relaksacji. Jest również pewna ilość wiosek i miasteczek, w których można najczęściej znaleźć coś do jedzenia, ale najlepiej mieć ze sobą jakieś kanapki. Przy wioseczkach często są stare cmentarzyki na które warto zajrzeć po odrobinę lokalnej historii. W zasięgu przysłowiowej ręki jest również słynny zamek Carreg Cennen, znany jako ‘najromantyczniejsze ruiny w Walii’.

Proponowana trasa – bardzo orientacyjna i jak najbardziej do własnej modyfikacji – wiedzie od wodospadów w Ystradfellte, przez Heol Senni, Sennybridge, Trecastle, Usk Reservoir, Twynllanan i Upper Brynamman. Tak wygląda mapka orientacyjna; niestety nie ma na niej zaznaczonych wszystkich dróg ze względu na to, że są to drogi najczęściej wiejskie i przy tej skali obrazu ich po prostu nie widać. Dokładnie sytuację drogową można prześledzić na google maps.. albo pozwolić sobie na spontan i po prostu ruszyć przed siebie.

Mapka

Mapka orientacyjna

Radosnego eksplorowania : )

Black Mountain Black Mountain Drogi Black Mountain

Kamienne strażnice Black Mountain

Zamek Carreg CennenW kategorii romantycznych ruin, od dobrych dwustu lat, zamek Carreg Cennen ma bardzo niewielu konkurentów. Już pod koniec osiemnastego wieku zachwycali się nim pierwsi turyści, a rzesze artystów malowały i szkicowały go z każdej możliwej perspektywy.

Prapoczątki Carreg Cennen sięgają zamierzchłych czasów. Znaleziono tu szczątki ludzi z epoki kamienia, rzymskie monety, a część badaczy jest przekonana, że kamienną twierdzę zbudowano w miejscu wcześniejszego grodziska z epoki żelaza.

Pierwsza wzmianka o zamku jako takim pojawia się w walijskiej Kronice książąt (Brut y Tywysogyon) z 1248 roku. Czytamy tam, że “Rhys Fychan ap [syn] Rhys Mechyll odzyskał zamek Carreg Cennen, który jego matka zdradziecko oddała w ręce Francuzów [Normanów]”. Warto dodać, że matka Rhysa, Maud z potężnego rodu de Braose, posiadającego ogromne posiadłości, między innymi, na Pograniczu i Półwyspie Gower, zrobiła to z… nienawiści do własnego syna. Za zajęcie zamku, król Henryk III ukarał Rhysa grzywną trzystu marek, ale, najwyraźniej bardziej wyrozumiały niż rodzona matka, pozwolił mu go zatrzymać. Być może dlatego, że ówczesny zamek miał niewiele wspólnego z późniejszą potężną twierdzą.

Co prawda nie wiadomo jak dokładnie wyglądał, ani nawet czy był murowany, ale zbudowano go w typowym dla wczesnych walijskich zamków miejscu – na wzniesieniu wyraźnie górującym nad otoczeniem i wykorzystując naturalne przeszkody do wzmocnienia i ulepszenia obrony. Podobnie ulokowano niedalekie zamki Dinefwr i Dryslwyn, a na północy, między innymi, Dinas Bran, Dolwyddelan czy Castell y Bere.

Prawdopodobnie pierwszy zamek zbudowano za czasów Rhysa ap Gruffudd. Ten jeden z najsłynniejszych średniowiecznych walijskich możnowładców, skutecznie powstrzymywał ekspansję Normanów/Anglików wgłąb Walii, umiejętnie lawirując między walką zbrojną, a chwilową lojalnością wobec użytecznych sojuszników. Udało mu się nie tylko zjednoczyć dość pokaźne włości obejmujące dawne królestwo Deheubarth, ale też uzyskać potwierdzenie władzy nad nimi od króla Henryka II.

Śmierć Rhysa w 1197 roku, zapoczątkowała powolny proces rozpadu jego księstwa, przypieczętowany prawie sto lat później ostatecznym podbojem Walii przez Edwarda I Długonogiego.

W tym czasie zamek Carreg Cennen wielokrotnie zmieniał właścicieli, a w okresach nasilonych walk z Walijczykami przechodził bezpośrednio pod kontrolę korony. Aż w końcu, w 1283 roku, król Edward I oddał zamek wraz z przyległymi ziemiami, swojemu zaufanemu baronowi Johnowi Giffard. Ten bogaty szlachcic z Gloucestershire wsławił się podczas walijskiej kampanii króla i prawdopodobnie brał udział w potyczce pod Builth, w której zginął przywódca powstania i ostatni walijski książę Llywelyn ap Gruffydd.

Najwyraźniej Giffadrowie mieli do swoich nowych walijskich włości nadzwyczajną słabość, bo praktycznie wszystko co przetrwało do dziś, to pozostałości zamku wzniesionego przez Johna i jego syna Johna Młodszego. W miejscu bez większego znaczenia militarnego, na półdzikim górskim pustkowiu, zbudowali fortecę nie do zdobycia, wykorzystując nie tylko doskonałe warunki naturalne, ale i najnowsze techniki i założenia obronne.

Jednak jak to często bywało w średniowiecznej Brytanii, w jednym z konfliktów między baronami a tronem Młodszy Giffard opowiedział się po niewłaściwej stronie i w 1322 roku stracił wszystko, łącznie z głową.

Carreg Cennen znów kilkakrotnie przechodził z rąk do rąk, aż pod koniec czternastego wieku stał się częścią włości królewskich. Nie przysłużyło mu się to zbytnio, bo według zachowanych rachunków, już około roku 1370 był w opłakanym stanie i desperacko potrzebował remontu. Bez Względu na to, co zrobiono, wystarczyło do powstrzymania powstańców Owaina Glyndŵr przed zdobyciem zamku przez ponad rok (!) na przełomie lat 1403-1404.

W ramach zemsty Walijczycy poważnie uszkodzili fortecę, tak, że kilka lat później królewski skarbiec musiał wydać na naprawę, a właściwie odbudowę murów, bram, mostów, komnat i kaplicy niemałą sumę pięciuset funtów. Wyremontowany zamek przez krótką chwilę cieszył się pewnym znaczeniem w regionie – odbywały się tu posiedzenia sądów i na stacjonował garnizon.

Po raz ostatni w historii Carreg Cennen zapisał się w czasie Wojny Dwóch Róż. W 1461 roku schroniła się tu spora grupa zwolenników Lancasterów uciekających po przegranej bitwie pod Mortimer’s Cross. Yorkiści, wiedząc że twierdza jest nie do zdobycia, wysłali siedemdziesięciu dżentelmenów i yeomanów (specyficzna grupa społeczna w średniowiecznej Anglii – ludzie stanu wolnego ale nie-szlachta), żeby negocjować poddanie zamku.

Kiedy ostatni stronnicy Lancasterów opuścili zamek, wkroczyło do niego pięciuset robotników “z łomami i kilofami, niszcząc i obalając mury, żeby zapobiec podobnym niedogodnościom w przyszłości”. “Niedogodność” stanowili nie tylko obrońcy, ale też rozbójnicy, którzy często wykorzystywali zamek jako schronienie i punkt wypadowy do grabienia okolicy. Po czterech miesiącach rozbiórki, z potężnej fortecy pozostały tylko smętne ruiny.

Tak jak wcześniej twierdza Carreg Cennen opierała się oblegającym ją wojskom, tak jej ruiny, zapomniane na prawie trzy stulecia, opierały się siłom natury. Na nowo odkryli je osiemnasto- i dziewiętnastowieczni pisarze-podróżnicy zachwycający się walijskimi krajobrazami i niezliczeni artyści, szukający natchnienia wśród zielonych wzgórz. Znalazł je tu nawet najsłynniejszy z brytyjskich malarzy-romantyków – William Turner. Jego (trochę niewyraźna, jak wszystkie prace Turnera;-) akwarela z zamkiem na tle burzowego nieba, świetnie oddaje dramaturgię scenerii.

Być może na fali tych romantycznych uniesień, hrabiowie Cawdor – właściciele zamku od początku dziewiętnastego wieku – zlecili poważne prace remontowe, mające zapobiec dalszemu niszczeniu ruin. Zdaniem niektórych posunęli się trochę zbyt daleko, na dobrą sprawę “budując ruiny”. Zdaniem innych, mogli posunąć się krok dalej i przynajmniej częściowo odbudować zamek. Chociaż, szczerze mówiąc, trudno sobie wyobrazić koszt takiego przedsięwzięcia.

Ruiny, które przetrwały do dziś, tak czy inaczej imponują i przy odrobinie tylko fantazji, pozwalają wyobrazić sobie, jak twierdza wyglądała w okresie świetności. Zdecydowanie największe wrażenie robi potężna brama główna i poprzedzające ją mniejsze bramy ze zwodzonymi mostami. Tego systemu obronnego nie można było sforsować! Najbardziej zaś intrygującą częścią zamku, jest jaskinia, do której prowadzi wykuty w skale korytarz. Historycy do dziś sprzeczają się o jej przeznaczenie (zbiornik wody? loch? gołębnik?), a turyści z latarkami i sercem na ramieniu, szukają w niej duchów przeszłości.

Wizytę w zamku warto połączyć ze spacerem specjalnie przygotowanym i oznaczonym szlakiem oferującym doskonałe widoki zarówno na ruiny, jak i malowniczą okolicę. Dla szerszej perspektywy można też zapuścić się w sieć wąskich, polnych dróg. Te na wschód i północ od zamku prowadzą przez fantastycznie surowe krajobrazy zachodniego krańca Black Mountain. Czasami, w dobrym punkcie i przy dobrej widoczności, oprócz Carreg Cennen można z nich wypatrzeć zamek Dinefwr, a nawet wieżę Paxtona!

Przy jednej z polnych dróg stoi Sythfaen – prehistoryczny standing stone. Inna prowadzi do potężnego, choć dość mało znanego grodziska z epoki żelaza – Garn Goch.

Grodzisko zajmuje cały wierzchołek porośniętego paprociami wzgórza, wyrastającego nad doliną rzeki Tywi. Nie można dokładnie określić kiedy zostało wzniesione, ale przyjmuje się, że okres najaktywniejszego budowania fortów w Walii przypada na siódme-ósme stulecie przed naszą erą.

“Dziedziniec” Garn Goch ma 640 metrów (!!!) długości a otacza go przeszło półtora kilometra wału usypanego z kamienia, przerwanego jedynie przez dwie “bramy” obłożone płaskimi kamiennymi płytami. Prawdopodobnie w okresie funkcjonowania fortu chroniły je drewniane strażnice. Wysokość wałów sięga miejscami dziewięciu metrów!

Co ciekawe, Garn Goch, podobnie jak inne grodziska z epoki żelaza, nie był stale zamieszkałą osadą. Służył raczej jako schronienie dla okolicznej wspólnoty w przypadku ataku sąsiadów, magazyn żywności czy miejsce spędzania zwierząt hodowlanych. Przede wszystkim jednak, swoją potęgą miał imponować i ostrzegać potencjalnych napastników – ktoś kto był w stanie zbudować tak ogromne grodzisko, łatwo się nie podda. Paradoksalnie, zdaniem badaczy, sam fort przez swoje rozmiary, nie mógł być skutecznie broniony. Brak archeologicznych dowodów na jakąkolwiek bitwę stoczoną w, lub okolicach Garn Goch świadczy o tym, że skutecznie spełniał swoją odstraszającą rolę.

Za to dziś, prawie trzydzieści wieków później, wręcz przeciwnie – zaprasza zabłąkanych na to odludzie wędrowców, oferując doskonałe widoki na zieloną dolinę Tywi.

____________
Informacje praktyczne:

Postcode dla zamku Carreg Cennen: SA19 6UA
Postcode dla grodziska Garn Goch: (prowadzi do farmy kilkaset metrów od grodziska; po drodze trzeba szukać drogowskazów na parking, z którego zaczyna się krótki szlak do Garn Goch)

Pistyll Rhaeadr i Lake Vyrnwy

Lake Vyrnwy/Llyn EfyrnwyWzgórza północnego Montgomeryshire, pocięte labiryntem wąskich dróg łączących miniaturowe osady, skutecznie skrywają dwa niezwykłe skarby: najwyższy wodospad i największe jezioro Walii.

“Nigdy nie widziałem wody opadającej z takim wdziękiem” – pisał o wodospadzie Pistyll Rhaeadr George Borrow, autor słynnego dziewiętnastowiecznego klasyku krajoznawczego Wild Wales (Dzika Walia). “Do czego mógłbym go porównać? Naprawdę nie wiem. Chyba że do kawałka cienkiego jedwabiu poruszonego odgłosem grzmotu, albo do długiego szarego ogona galopującego rumaka”.

Te poetyckie wzruszenia nie powinny dziwić, bo najwyższy wodospad Walii rzeczywiście zachwyca.

Stojąc nad brzegiem niewielkiej rzeczki Afon Disgynta, wijącej się przez wrzosowiska wzgórz Berwyn, trudno wyobrazić sobie spektakl, jaki funduje widzom opadając nagle siedemdziesiąt trzy metry, w dół mrocznego wąwozu. Mniej więcej w połowie wysokości wodospadu, ściany wąwozu spina naturalny skalny most, znany jako Fairy BridgeMost Wróżki, dodający całej scenerii magicznej dramaturgi. Dalej, już jako Afon (rzeka) Rhaeadr, jakby nic się nie stało, płynie spokojnie dnem wąskiej doliny do Llanrhaeadr-ym-Mochant.

Ta nieduża wieś, wyglądająca raczej na miniaturowe miasteczko, z trójkątnym rynkiem, i kilkoma uliczkami ciasno zabudowanymi niskimi domami, zajmuje szczególne miejsce w sercach Walijczyków. Przez lata żył i pracował tu wielebny William Morgan. Misją i dziełem jego życia, zaprezentowanym światu w 1588 roku, było tłumaczenie Biblii z greki i hebrajskiego na język walijski.

Gigantyczne przedsięwzięcie zajęło Morganowi kilka dekad. Zdaniem językoznawców, ten – nie bójmy się wielkich słów – tytaniczny akt uratował język walijski przed powolnym wymieraniem. Przez całe wieki Biblia Morgana stanowiła wzór literackiego walijskiego. W wielu domach często była jedyną książką w jakimkolwiek języku. Przetrwała formalne i nieformalne próby siłowego anglizowania Walijczyków i dziś jest pomnikiem uporu, ogromnej pracy i miłości do mowy przodków.

Najbliższy post code dla wodospadu to: SY10 0BZ

-//-//-

Tak jak George Borrow zachwycał się urokami Pistyll Rhaeadr, tak kilku angielskim podróżnikom brakło słów, by opisać… jałowość i zupełną nijakość Doliny Efyrnwy, ukrytej wśród wzgórz u podnóża pasma Aran, kilka mil na południe od Llanrhaeadr-ym-Mochant.

Być może to za sprawą tak wątpliwej rekomendacji, w latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku, w dolinie pojawili się geodeci i inżynierowie wysłani przez zarząd miasta Liverpool, szukający najlepszego miejsca pod budowę rezerwuaru, który zapewniłby stałe dostawy wody dla rozrastającej się metropolii.

Wtedy w dolinie stała jeszcze wieś Llanwddyn, złożona z dziesięciu farm, trzydziestu siedmiu domostw, trzech karczm, dwóch kaplic i niewielkiego kościoła. Kawałek dalej, w górę dolny, stał dwór rodziny Buckley. Na zboczach i szczytach wzgórz pasły się owce i krowy.

Cały ten świat, na początku lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku, zrównano z ziemią, a w dole doliny zbudowano największą wówczas na świecie zaporę: długą na 358 metrów i wysoką na 44. Była to pierwsza z wielkich wiktoriańskich hydro-inwestycji w środkowej Walii. (Dwadzieścia lat później, żeby zaspokoić pragnienie Birmingham, zalano Dolinę Elan: Walijska Kraina Jezior) Rezerwuar, który powstał w wyniku jej budowy – Lake Vyrnwy/Llyn Efyrnwy – do dziś jest największym jeziorem w Walii – długim na osiem i szerokim na półtora kilometra. Jego napełnianie zajęło cały rok!

Część mieszkańców zatopionej wioski znalazło domy w nowej “modelowej wsi” zbudowanej w cieniu potężnej tamy, ale większość opuściła te strony na zawsze.

Co może wydawać się dość przewrotne w obliczu dramatu miejscowych, jednym z założeń budowy sztucznego jeziora było… uatrakcyjnienie krajobrazu. Trudno jednoznacznie stwierdzić na ile budowniczy wywiązali się z tego zadania, ale określenia takie jak alpejski, skandynawski, transylwański, baśniowy czy disnejowski, często występujące w opisach doliny, brzmią zachęcająco.

Dawne pastwiska na wzgórzach dziś porastają gęste lasy. Wokół jeziora wyznaczono kilometry szlaków i ścieżek łączących kryjówki dla obserwatorów ptaków, wąwozy potoków zasilających rezerwuar i kilka wodospadów, w tym dość imponujący Pistyll Rhyd-y-meincau znany też jako Rhiwargor Waterfalls. Kamienna zapora, po prawie stu pięćdziesięciu latach stała się częścią krajobrazu. Całości pocztówkowego obrazka dopełnia malownicza kamienna wieża z zielonym miedzianym dachem, w stylu wiktoriańskiego gotyku – znak rozpoznawczy Lake Vyrnwy. W tle majaczą szczyty pasma Aran, przez które wiodą dwie karkołomne, ale i niezwykle malownicze drogi opadające wprost na brzegi kolejnego jeziora – Bala Lake/Llyn Tegid. Od jednej z nich odbija droga do Dinas Mawddwy, znana jako Bwlch-y-Groes, uważana za najwyżej położoną drogę w Walii.

Najlepszym miejscem do podziwiania tej panoramy (i nie jest to reklama!!!), jest taras restauracji Lake Vyrnwy Hotel. Przy okazji można – i warto – tu zjeść naprawdę doskonałe dania walijskiej kuchni.

Kod pocztowy dla RSPB Lake Vyrnwy to:

Walia na 1 dzień – Laugharne, Pendine, Saundersfoot

W serii Walia na 1 dzień zapraszamy dziś na południe, na pogranicze hrabstw Pembrokeshire i Carmarthenshire.

Nasza kolejna trasa na 1 dzień powiedzie przez miasteczko poety Dylana Thomasa – Laugharne, plażę Pendine i śródziemnomorski w klimacie porcik Saudersfoot. Po drodze możemy rzucić okiem na jeszcze dwie inne miejscowości. Ta część wybrzeża jest szczególnie popularna wśród posiadaczy tzw. caravans, albo inaczej letniskowych domków mobilnych; caravan parks można spotkać wzdłuż całego wybrzeża. Przy ładnej pogodzie, zwłaszcza w weekendy i podczas wakacji szkolnych, niemal cała okolica pęka w szwach.

Laugharne (wymawiaj: ˈlɑːrn – r prawie niesłyszalne) to miejsce słynące znane nie tylko z powodu swojej niezaprzeczalnej urody oraz malowniczego zamku; przede wszystkim znane jest jako dom największego walijskiego poety – i jednego z nielicznych znanych w całym świecie – Dylana Thomasa. Jego znaczenie dla kultury walijskiej można porównać do znaczenia Mickiewicza dla kultury polskiej.

Laugharne leży w olbrzymim estuarium rzeki Taf, które wygląda szczególnie malowniczo podczas odpływu. Najpopularniejsza trasa spacerowa wiedzie z parkingu przy zamku, wzdłuż wybrzeża do tzw. Boathouse – jak nazywa się dom, w którym mieszkała w latach 1949-1953 rodzina Thomasów. Po drodze do Boathouse (w którym nawiasem mówiąc jest teraz muzeum i kafejka) miniecie małą szopkę niemal zawieszoną nad klifem – zerknijcie do środka. To samotnia poety, miejsce w którym tworzył – wciąż wygląda tak, jak je zostawił w momencie swojej śmierci w 1953 r. Trudno wyobrazić sobie przyjemniejsze miejsce do tworzenia sztuk pięknych.

Dylan Thomas wiersz "And Death Shall Have No Dominion", zródło: internet

Chyba najlepszą porą na odwiedziny w Laugharne jest późne letnie popołudnie. Zwykle buzująca od spacerowiczów promenada wycisza się, i zawsze można znaleźć wolną ławkę z widokiem na niekończące się estuarium. Warto też pospacerować po wiosce; zobaczyć ulubiony pub poety i kilka ciekawych posiadłości. Jeśli ktoś chce zwiedzić zamek lub muzeum poety, to powinien udać się do Laugharne w godzinach otwarcia obu – zwykle do 17.00.

Kod pocztowy dla nawigacji: SA33 4FA. Parking przy zamku bezpłatny (ostatnio sprawdzane w marcu).

Pendine to miejsce o szczególnej historii i niemniej szczególnej urodzie. O historii związanej z biciem rekordów prędkości pisaliśmy już wcześniej, tym razem tylko kilka słów o samym miejscu. Pendine to przede wszystkim plaża – piaszczysta, płaska i długa na 11 km, idealna na spacery. Z jednej strony plaża zamknięta jest sporej wysokości klifem, z którego roztacza się piękny widok. Podczas odpływu można podziwiać klifowe jaskinie o najróżniejszych kształtach. Przy plaży jest kilka kafejek w których można zjeść coś niewyszukanego, najczęściej powiązanego z frytkami; jest tez sklepik z akcesoriami plażowymi.

Kod pocztowy dla nawigacji: SA33 4NY. Parking płatny.

Z Pendine ruszamy wzdłuż wybrzeża na zachód (w kierunku na Tenby). Kolejne dwie nieduże miejscowości letniskowe to Amroth i Wisemans Bridge – obie mają charakter typowo letniskowy, a ich głównym atutem są rozłożyste plaże. Można sobie przez nie przejechać, można się zatrzymać, ale generalnie poza spacerami po plaży i kawkowaniem w kafejkach ma w nich specjalnie co robić.

Następnym przystankiem – i ostatnim – jest Saundersfoot.

Saundersfoot to kolejna mocno oblegana miejscowość turystyczna w południowej Walii. W mojej opinii daleko jej np. do uroku Tenby, ale ma kilka niezaprzeczalnych walorów, np. atrakcyjną plażę oraz port w stylu niemal śródziemnomorskim – latem można się dać oszukać. Prawdopodobnie przez te wszystkie palmy.  Port został wybudowany blisko 200 lat temu w związku z gwałtownym rozwojem przemysłu górniczego. Po przemyśle już dziś nie ma śladu; wyjątkiem jest sieć starych tuneli wykutych w klifach, która wpisuje się w ścieżkę spacerową biegnącą wzdłuż wybrzeża i stanowią ciekawą atrakcję turystyczną. Podobnie jak port.

Parking przy plaży na obrzeżach miasteczka jest bezpłatny, parkingi w samym centrum przy porcie są płatne. Kod pocztowy dla nawigacji: SA69 9NL. Co jeszcze: ceny lodów są zbójeckie, uczciwie ostrzegam. Zawsze taniej zajrzeć do pobliskiego marketu.

Całą wycieczkę można oczywiście odbyć w odwrotnym kierunku.

Wąskimi drogami przez Walijską Pustynię – Abergwesyn Pass

Kaplica Soar y MynyddDawny szlak poganiaczy bydła przez Cambrian MountainsAbergwesyn Pass z Beulah do Tregaron, to jedna z najbardziej malowniczych dróg na Wyspach. To zaledwie trzydzieści kilometrów, ale na ich pokonanie trzeba poświęcić przynajmniej godzinę. Biorąc jednak pod uwagą niezwykłe krajobrazy i kilka mniejszych lub większych atrakcji w okolicy, dla których warto zboczyć z wąskich dróg, w te jeszcze węższe, najlepiej zarezerwować sobie na niego cały dzień.

Żeby stopniowo przygotować się do tych wąskich i najwęższych dróg, zaczynamy na B4358 z Newbridge on Wye do Beulach. Droga wiedzie u podnóża Gór Kambryjskich, przez jeszcze sielski i jeszcze wiejski krajobraz z luźno porozrzucanymi farmami, starymi kościołami i kaplicami na rozstajach. Znaleźć można tu też kilka prehistorycznych kamieni-megalitów, które stanowią doskonały pretekst, żeby na chwilę stanąć, albo lekko zboczyć z głównej trasy.

Pierwszy z nich stoi na prawym brzegu rzeki Wye, tuż za – nie takim znowu nowym – mostem w Newbridge. Znany pod mało inspirującą nazwą Newbridge on Wye standing stone, czuwa nad rozgrywanymi na podmokłym boisku meczami piłki nożnej, a przy okazji oferuje pierwsze widoki na coraz bliższe Cambrian Mountains.

Za Newbridge on Wye droga wyraźnie się zwęża, co w sumie ma swoje plusy, bo pozwala kontemplować okolicę. Oczywiście pasażerom i oczywiście o ile pozwalają na to przeklęte żywopłoty! Za jednym z nich, nie dalej niż trzy kilometry od Newbridge, w płytkim wąwozie potoku Hirnant, w cieniu wielkiego dębu, stoi kolejny prehistoryczny kamień – Ty Mawr standing stone.

Dalej droga mija nieszczególnej urody kościół i stojącą kilkadziesiąt metrów dalej kaplicę w Neuadd.

Przy skrzyżowaniu w Llanafan-fawr, które jak wskazuje nazwa było kiedyś większą osadą (“fawr” znaczy “duży” lub “wielki”), gości zaprasza dość popularny pub The Red Lion. Z domniemanej dawnej świetności pozostał tu też wielki kościół pod wezwaniem świętego Afana – tajemniczego walijskiego świętego, którego doczesne szczątki od półtora tysiąca lat spoczywają na przykościelnym cmentarzu.

Boczna droga odbijająca przy kościele prowadzi do kolejnego megalitu – stojącego przy zbiegu potoku Nant yr Esgob i rzeczki Chwerfri imponującego Dol y Felin znanego również jako… St Afan’s Stone. Lokalna legenda mówi, że to właśnie przy tym kamieniu zamordowano Afana. Potężny, przeszło dwumetrowy głaz stoi dwa płoty od drogi, więc żeby go dotknąć, trzeba albo zapytać miejscowego farmera, albo zabawić się w partyzanta. Druga opcja daje zdecydowanie więcej frajdy…

Z powrotem na B4358, po dosłownie kilometrze, znów warto odbić w boczną lane. Droga początkowo pnie się ostro w górę, aż osiąga niewielki podmokły płaskowyż u stóp sięgającego 433m n.p.m. wzgórza Y Garth. Na łące, gdzie trawa miesza się z sitowiem i tatarakiem, stoi kolejny w tej okolicy menhir – Capel Rhos. Prawie dwumetrowy megalit prawdopodobnie stanowił kiedyś część większej konstrukcji (tzw. stone row, czyli po prostu kilku kamieni ustawionych w rzędzie), o tajemniczym przeznaczeniu.

Tę okolicę powinni docenić już nie tylko poszukiwacze śladów bardzo odległej przeszłości, bo widoki na Y Garth i dalej, na południowe stoki Cambrian Mountains robią się całkiem poważne.

Przez labirynt wąskich dróżek wracamy do głównej drogi prowadzącej do Beulah. Senna dziś miejscowość, była kiedyś ważnym punktem na mapie poganiaczy bydła (drovers), którzy odpoczywali tu po  przeprawie przez góry, przed dalszą wędrówką na wschód.

Niecierpliwi mogą już tu odbić w boczną drogę prowadzącą przez zalesioną dolinę rzeczki Cynffiad do Abergwesyn. Przez dobre dziesięć kilometrów mija się dosłownie pół tuzina domów i stojąca samotnie kaplicę baptystów Pant y Cellyn (Pantycellyn). Obecny, skromny budynek powstał w 1832 roku w miejscu starszego, datowanego na 1774 rok domu modlitwy i spotkań. W czasach kiedy prawdopodobnie okolicę zamieszkiwało nieco więcej ludzi. Świadczy o tym chociażby pokaźna kolekcja nagrobków na sąsiadującym z kaplicą cmentarzu.

Ci, którzy chcą choćby na krótką chwilę odpocząć od wąskich i krętych lanes, mogą z Beulah podjechać kilka kilometrów główną drogą A483 do Llanwrtyd Wells i dopiero tam odbić w górską dróżkę oznaczoną drogowskazami na Llanwrtyd i Abergwesyn.

W Llanwrtyd (bez “wells”) dziś stoi tylko stary kościół, ale kiedyś to on stanowił centrum luźnej osady. W 1732 roku, miejscowy pastor Theophilus Evans, przez przypadek odkrył zdrowotne właściwości tutejszych wód mineralnych. Legenda głosi, że obserwował żabę taplającą się w śmierdzącej sadzawce. Przekonany, że płaz zaraz wyzionie ducha zatruty piekielnymi ściekami, zdziwił się bardzo widząc jak ten nabiera sił. Wieść się rozeszła i w okolicę zaczęli zjeżdżać kuracjusze, a sto lat później, kilka miasteczek w tych stronach miało swoje pięć minut jako popularne wiktoriańskie uzdrowiska.

Obie drogi – ta z Llanwrtyd i z Beulah – łączą się w niewielkiej osadzie Abergwesyn. Kiedyś był to pierwszy przystanek poganiaczy bydła po pokonaniu Abergwesyn Pass. Dziś to dosłownie dosłownie kilka domów i ruiny kościoła, przy którym stoi potężny celtycki krzyż stylizowany na wczesnośredniowieczne monumenty spotykane w Irlandii. Ale przede wszystkim to początek jednej z najbardziej widowiskowych tras w Walii.

Kilka pierwszych kilometrów biegnie po zboczach malowniczego wąwozu rzeki Irfon. Ten fragment nosi nazwę Wilczy Skok (Wolf’s Leap) i przy odrobinie fantazji można by nazwać go prostym. W miejscu gdzie wąwóz zakręca i zaczyna się zwężać, droga trzykrotnie na kilkudziesięciu metrach przecina rzekę mostkami, które przy wysokim stanie wody zamieniają się w brody. Za ostatnim z nich zaczynają się Diabelskie Schody (Devil’s Staircase). To seria upiornych zakrętów-agrafek, którymi droga wspina się 150 metrów w górę, na 457m n.p.m., w leśne ostępy Tywi Forest, po czym znów stromo opada do krzyżówki na dnie kolejnej doliny.

Lewa, raczej mało widowiskowa odnoga, wiedzie przez gęsty las do północnego krańca jeziora Llyn Brianne. Prawa prowadzi dokładnie w to samo miejsce, tyle że na około i przez zdecydowanie bardziej spektakularne krajobrazy. Mniej więcej kilometr od leśnej krzyżówki odbija od niej ekstremalna, górska droga do Strata Florida, przejezdna tylko dla prawdziwych pojazdów terenowych…

Tymczasem asfaltowa droga, kolejną serią zakrętów, znów wspina się na prawie 400 metrów i wije się pomiędzy częściowo zalesionymi, a częściowo zupełnie gołymi wzgórzami, po czym stromo opada do kolejnego skrzyżowania przy moście nad Camddwr – “potokiem śpiewającej wody”.

Obok mostu, trochę jak zjawa nie z tego świata, stoi tradycyjna czerwona budka telefoniczna. Samotnie, w absolutnym środku walijskiego pustkowia [pisaliśmy o niej tu: Ratujmy budkę telefoniczną z Nantymaen].

Droga odbijająca na południe, oznaczona drogowskazem [Soar-y-Mynydd], biegnie przez dobrych dziesięć kilometrów doliną “śpiewającej wody”, nie mijając nawet jednego domostwa! Na całych Wyspach podobne pustkowie znaleźć można chyba tylko w szkockich Highlandach.

W końcu, przy niebudzącym zaufania moście nad Camddwr, który w tym miejscu jest już konkretną rzeką, stoi Soar-y-Mynydd – najbardziej odludna kaplica w Walii.

Wybudował ją w 1820 roku Ebenezer Richard, kalwiński pastor z Tregaron, którego życiową misją było wznoszenie kaplic dla wiernych mieszkających na farmach środkowo-walijskiego pustkowia, daleko od jakichkolwiek większych osad. Oprócz oczywistej, religijnej funkcji, Soar-y-Mynydd pełniła też rolę miejsca spotkań i szkoły dla farmerskich dzieci. Zważywszy na odległości, codzienna droga do szkoły musiała być dla nich niezłym wyzwaniem.

Choć największą atrakcją kaplicy jest jej położenie na wyjątkowo pięknym odludziu, prosta, sterylna budowla też może urzekać. Wapnowane, śnieżnobiałe ściany, półokrągło zakończone okna, dach kryty łupkiem… W bryle budynku nie ma absolutnie nic zbędnego, żadnego ozdobnika. Podobnie skromne jest wnętrze kaplicy: skrzynkowe ławki, lekko podwyższony pulpit dla pastora i proste freski z walijskimi napisami jako jedyna ozdoba. Wprawne oko dostrzeże też kunszt stolarzy, ale próżno szukać tu kościelnego przepychu. Kalwiniści walijscy również w ten sposób manifestowali swoją wiarę i odrębność od innych wyznań, szczególnie anglikanów i katolików.

Bez względu na wyznanie, kaplica Soar-y-Mynydd to dobre miejsce na chwilę zadumy i krótką przerwę przed kolejnym etapem trasy – wyjątkowo krętą drogą wzdłuż wschodnich brzegów jeziora Llyn Brianne…

Llyn Brianne, oddany do użytku w maju 1973 roku, był jednym z ostatnich wielkich rezerwuarów wybudowanych w środkowej Walii. Podobnie jak w przypadku innych tego typu inwestycji, jego budowie również towarzyszyły protesty. Zważywszy jednak, że na całym ogromnym obszarze, który planowano zalać, znajdowała się tylko jedna farma, protesty szybko przygasły.

Trzeba też oddać sprawiedliwość pomysłodawcom i konstruktorom, że postarali się by projekt był możliwie najmniej szkodliwy dla środowiska, a nowy krajobraz służył społeczeństwu. Zaporę zbudowano w ciekawej technice – z gliny i kamienia pozyskanych lokalnie (i jest to prawdopodobnie największa tego typu zapora w Europie) i możliwie bez użycia betonu. Wyjątkiem jest odpływ wody, który przyciąga czasem amatorów ekstremalnego kajakarstwa.

Na potrzeby inwestycji, wybudowano też kilometry wąskich, ale asfaltowych dróg, które do dziś służą odwiedzającym te strony, co wcześniej było praktycznie niemożliwe dla zwykłych aut. Dodatkowo, na trasie wzdłuż brzegów jeziora przygotowano kilka parkingów i miejsc piknikowych.

Dziś cały obszar Llyn Brianne i częściowo przylegających do niego lasów – całość tworzy ogromny kompleks leśny Tywi Forest – objęty jest ochroną. W jeziorze nie wolno łowić ryb, kąpać się ani po nim żeglować, a w lasach, wśród innych projektów, próbuje się chronić populację czerwonej wiewiórki, niemal wymarłej w innych rejonach Wielkiej Brytanii.

Na ironię zakrawa fakt, że dwa ogromne zakłady przemysłowe, z myślą o których przede wszystkim budowano rezerwuar – walcownia blachy w Felindre i huta w Llansamlet – dziś już nie istnieją…

Warto też wspomnieć, że walijska nazwa Llyn Brianne… nie jest tak naprawdę walijska. To przypadkowe, bądź celowe przekręcenie nazwy jednego ze strumieni zasilających jezioro – Nant y Bryniau.

Nieco ponad kilometr od zapory, przy samotnej kaplicy w Ystradffin, znajduje się parking zarządzany przez RSPB (Royal Society for the Protection of Birds – Królewskie Towarzystwo Ochrony Ptaków). Sądząc po cmentarzu, kiedyś musiała to być pokaźna osada, po której dziś zostało ledwie kilka domów.

“Ptasi” parking wyznacza początek szlaku po niewielkim rezerwacie przyrody – Gwenffrwd-Dinas Nature Reserve. Część ścieżek biegnie po drewnianych pomostach, zbudowanych w gęstym, podmokłym lesie. Szlak prowadzi do jaskini Twm Siôn Cati – legendarnego walijskiego rozbójnika-Robin Hooda.

W przeciwieństwie do swojego kolegi po fachu z lasów Sherwood, Twm żył naprawdę. Urodził się około 1530 roku w Tregaron, po zachodniej stronie Cambrian Mountains. W ciągu swojego prawie osiemdziesięcioletniego życia zasłynął zarówno jako bard, właściciel ziemski, a nawet uczony z jednej strony, z drugiej – jako złodziej i rozbójnik grasujący po gościńcach. Problem w tym, że Twm znany jest przede wszystkim z przygodowej powieści Thomasa Llewelyna Pritcharda z 1828 roku. Autor nie silił się szczególnie na rzetelność i prawdopodobnie przypisał swojemu bohaterowi wyczyny całej menażerii brytyjskich i europejskich “Janosików”. Ale nie od dziś wiadomo, że legendy lubią żyć swoim własnym życiem i nie muszą pokrywać się z rzeczywistością…

Za Ystradffin surowe krajobrazy powoli łagodnieją, a droga staje się coraz szersza i jakby mniej kręta, aż w końcu dociera do Rhandirmwyn – zaskakująco dużej osady po kilkudziesięciu kilometrach bezludzia. Dawno, dawno temu, miejsce tętniło życiem jako poważny ośrodek wydobycia ołowiu. Ślady tej działalności można znaleźć w okolicznych lasach. Dziś życiem tętni głównie lokalny pub.

Z Rhandirmwyn można dość szybko dojechać do głównej drogi A483 i Llandovery – największego miasteczka w okolicy. Można też, mniej więcej dwa kilometry za osadą, odbić w lewo, w kolejną wąską dróżkę prowadząca do Cynghordy.

Tu, głęboką i zieloną dolinę rzeczki (Afon) Brân, przecina potężny i malowniczy Cynghordy Viaduct. Zbudowano go w latach 1867-68 dla Central Wales Lane, łączącej Shrewsbury w Anglii ze Swansea w Południowej Walii. Trzystumetrowa (choć różne źródła podają różną długość – od 259 do 305 metrów) i lekko wygięta kolejowa konstrukcja wspiera się na osiemnastu łukach, z których najwyższe sięgają 33 metrów, czyli wysokości kilkunastu pięter. Projektantem wiaduktu był Henry Robertson – słynny w swoim czasie inżynier. W Walii można podziwiać jeszcze co najmniej dwa wiadukty jego pomysłu – w Chirk i Cefn Mawr w Dolinie Llangollen.

W cieniu wiaduktu w Cynghordy, stoi niewielka kaplica metodystów – Gosen Chapel. Zbudowano ją w 1844 roku, na sielskim pustkowiu. Wierni musieli się trochę zdziwić, kiedy dwadzieścia lat później, dosłownie w ogródku ich kaplicy, pojawiła się gigantyczna kamienna konstrukcja…

Kilkaset metrów dalej docieramy do A483, gdzieś pomiędzy Llandovery a Llanwrtyd Wells. Tu kończy się trasa przez pustkowia południowych krańców Cambrian Mountains – zdecydowanie, jedna z najbardziej malowniczych tras w Walii, a i w Wielkiej Brytanii nie mająca wielu konkurentek.

Walia na 1 dzień – Barmouth (Abermaw)

Propozycja na 1 dzień, ale zdecydowanie warto zaszaleć i zostać w tej okolicy dwa albo i trzy dni zahaczając o inne liczne atrakcje. 

Barmouth to nieduże, dość wietrzne miasteczko położone na zachodnim wybrzeżu Walii w obrębie parku narodowego Snowdonia. Znajdziesz w nim mnóstwo automatów do gry i bud z lodami/frytkami, czyli jest to zasadniczo miejscowość kurortowa nastawiona na turystę-wczasowicza z dziećmi.. ale ma też coś, co przyciąga także inny rodzaj odwiedzających: niezwykle atrakcyjną lokalizację.

Barmouth leży bowiem w estuarium rzeki Mawddach, które w czasie odpływu wygląda jak ogromna otoczona górami pustynia na której porozsiadały się przypominające barwne motyle kutry rybackie. Estuarium przecina zabytkowy drewniano-żeliwny most z 1867r, Barmouth Bridge (walijska nazwa Pont Abermaw), osiągnięcie wiktoriańskiej myśli technicznej i najstarszy drewniany most w ciągłym użyciu w Wielkiej Brytanii. Służy nie tylko – chociaż coraz rzadziej – regularnym połączeniom kolejowym, ale także jednej z głównych atrakcji turystycznych w tej okolicy: kolejce z lokomotywą parową. Warto się skusić na przejażdżkę, bo widoki są nie do pogardzenia; podobnie jak sam widok lokomotywy pędzącej przez most i wydmuchującej obłoki białej pary.

Most można również przekroczyć pieszo lub na rowerze. Jest on jedną z głównych atrakcji ścieżki rowerowej i spacerowej o nazwie  Mawddach Trail biegnącej do Barmouth wzdłuż byłej linii kolejowej  z oddalonego o osiem mil Dolgellau. Redakcja jeszcze nie przetestowała osobiście, ale widziała niezwykle zachęcający program podróżniczy prowadzony przez znaną dziennikarkę Julię Bradbury; dzięki niej szlak natychmiast wskoczył na szczyt walijskiej listy pobożnych życzeń na najbliższy rok. Szczegóły dotyczące szlaku można znaleźć tutaj. A tutaj zdjęcia ze szlaku z krótkimi opisami. Wyczytana dobra rada: jeśli zdecydujesz się na szlak, zacznij z Dolgellau i podążaj w stronę Barmouth; wyłaniające się widoki na rozszerzające się ujście rzeki i okoliczne wzgórza Snowdonii podobno zapierają dech w piersiach.

Barmouth posiada jeszcze kilka innych szlaków które łatwo znaleźć; większość biegnie wzgórzami, lasami i podobno zapewnia spektakularne widoki. Jednym z najpopularniejszych jest tzw. Panorama Walk. Słówko ostrzeżenia: jak ostatnim razem sprawdzałam, to doszłam prawie do brzegów Irlandii, a panoramy nie znalazłam. Nie wiem, może ukradli, zarosła, albo poszłam w złym kierunku, czego nigdy nie mogę wykluczyć.. w każdym razie jeśli ktoś znajdzie, to upraszam dać znać.


[edit od Marcina: czego nie znalazła Anna – co znów wcale nie jest takie dziwne, bo kiedyś nie znalazła wiaduktu o osiemnastu przęsłach – ja znalazłem; niestety, przy wyjątkowo nikczemnej pogodzie; widoki z Panoramy przy nikłej widoczności nadal potrafią zachwycić…]

Samo miasteczko Barmouth ma ciekawą architekturę; rzędy domów dosłownie wrastają w skały – podobno jest to efekt kaprysu architektonicznego pewnej bogatej damy, jak mi wyszeptał konspiracyjnie Pan Sprzedawca Lodów zorientowany lokalnie. Uwaga praktyczna: jeśli wybierzesz się na spacer po olbrzymiej plaży, uważaj na sprzęt fotograficzny – często mocno tam zawiewa piaskiem. I jeszcze ciekawostka: w październiku plaża w Barmouth gości entuzjastów sportu motorowego, przekształcając się na kilka dni w tymczasowy tor wyścigowy.

Jeśli zdecydujesz się tylko rozejrzeć dookoła i popędzić dalej, to z Barmouth już tylko rzut beretem do najsłynniejszego chyba walijskiego zamku, Harlech. Tutaj opisaliśmy rzecz w szczególe.

Inne atrakcje w okolicy to między innymi:

  • Portmeirionodjechana kolorowa wioska w stylu włoskim;
  • Polska wioska Penrhos niedaleko Pwllheli, obecnie polski dom spokojnej starości;
  • Malowniczy i w dużej części dziki Półwysep Llyn
  • Naturalnie, Góry Snowdonii
  • Zatoka Cardigan z bogactwem klifowych spacerów, dzikich plaż i delfinów
  • Torowa kolejka z lokomotywą parową biegnąca przez Snowdonię z Blaenau Ffestiniog

Wodospad Czarownic w Talgarth

Pwll-Y-Wrach

W północno-wschodniej części parku narodowego Brecon Beacons na obrzeżach miasteczka Talgarth znajduje się kolejny bohater z niemal niekończącej się sagi walijskich wodospadów. Bohater nosi wdzięczną nazwę Pwll-Y-Wrach i ma za sobą ciekawą historię. A w każdym razie ciekawą legendę.

Po dojechaniu do Talgarth należy się kierować na rezerwat leśny Pwll-Y-Wrach i zaparkować na mini parkingu przy uschłym dębie. Jak nie ma miejsca, to zaparkuj w Talgarth.

11

A potem idź dalej miejscami poważnie błotnistą ścieżką przez las, wiosną usiany niebieskimi i białymi dzwonkami, aż znajdziesz o, taki wodospad:

rt

Pwll-Y-Wrach oznacza sadzawkę czarownic, co podobno ma związek z sympatycznym  średniowiecznym obyczajem wrzucania kobiet podejrzanych o uprawianie czarów do głębokiej wody. Jeśli po wrzuceniu ‘czarownica’ utonęła to świetnie, znaczy, niewinna była; jak wypłynęła, to szybko należało wytłuc z niej szatana razem z życiem przy użyciu długich drągów. Taki paragraf 22. Ale wodospad bardzo ładny. Z ciekawym nietypowym ceglastym w kolorze podłożem. Koneserzy gatunku na pewno docenią. Błotko też.

dsc_0018

Szlak spacerowy biegnie dalej, od Ciebie zależy jak daleko zechcesz się wybrać. Natomiast po powrocie do miasteczka warto skorzystać z którejś z barwnych kafejek, w których można zobaczyć m.in. kasę na stare pieniądze..

dsc_0140

.. które były absolutnie obłąkane i całe szczęście, że je zmienili. No bo tak. Teraz mamy funta i pensy. Przed 1971 r było tak: 1 funt (pound, zwany też sovereign, czyli suwerenem ) to było 20 szylingów (shilling, zwany alternatywnie bobem); 1 szyling to było 12 pensów (penny). Pens dzielił się na: dwa półpensy (halfpenny)  albo cztery ćwierćpensy (quarter penny). Jeden półpens składał się z dwóch farthings. Były trzypensówki, sześciopensówki (sixpense); dwa szylingi nazywały się alternatywnie two bobs, pięć szylingów tworzyło crown czyli koronę; 1 funt i jeden szyling tworzyły 1 gwineę.. zgubiłeś się i ziewasz, nic nie szkodzi, ja też, a to jeszcze wcale nie koniec, ale chyba już sobie darujemy, thank you very much.

Spacerkiem przez Gower – Langland Bay, Caswell Bay, Pwll Du

Wales Coast Path to nazwa ścieżki biegnącej wzdłuż całego walijskiego wybrzeża. To unikalny w skali światowej projekt; połączył ze sobą mnóstwo istniejących lokalnych ścieżek, a poprzez zastosowanie różnych ułatwień uczynił spacery wybrzeżem przyjazne ludziom w każdym wieku i o różnej sprawności ruchowej.

BeFunky_DSC_0273.jpg BeFunky_Chromatic_1.jpg

Tym razem proponuję spacer fragmentem ścieżki biegnącym przez półwysep Gower. Zaczynamy od Mumbles w Swansea (SA3 4EN), i idziemy przez dwie pomniejsze zatoczki do całkiem sporej zatoki Langland, a następnie Caswell, na końcu docierając do skromnej ale uroczej Pwll Du. Dystans wynosi około 5-6km. Jeśli nie jesteś pewien czy dasz radę przejść całą trasę za jednym zamachem, możesz równie dobrze na początek wybrać sobie jej fragment, np. przejść z Caswell Bay (SA3 3BT) do Langland Bay (SA3 4SQ) lub na odwrót. Parkingi (płatne) są wszędzie z wyjątkiem Pwll Du. Mapka orientacyjna by Google:

Mumbles, dzielnica Swansea, sama w sobie jest warta przynajmniej krótkich odwiedzin: to jak miniaturowy kurorcik nadmorski z molo i wiktoriańskimi w stylu kafejkami. Dojazd do Mumbles jest bardzo prosty, wystarczy podążać wzdłuż wybrzeża w kierunku zachodnim praktycznie do samego końca promenady. W weekendy i ładniejsze dni może być problem z parkowaniem, warto być tam względnie wcześnie. Z Mumbles wyruszasz wzdłuż wybrzeża w kierunku zachodnim. Zatoki Langland i Caswell są rozległe i często piaszczyste; są przyjazne dzieciom, wyznawcom grillowania i wielbicielom popołudniowej herbatki z widokiem na morze, co sprawia, że w weekendy przy ładnej pogodzie cieszą się dużą popularnością.

DSC_0342vb

BeFunky_DSC_0301.jpg BeFunky_DSC_0498.jpg

Natomiast Pwll Du (wymawiane: puhl di, o ile mnie mój kiepski walijski nie myli) jest małą perełką do której dociera niewiele osób. Można się tam dostać tylko na nogach, i pomimo, że spacer nie jest szczególnie wymagający, to turyści od kawki przy stoliku z widokiem na morze raczej tam nie docierają. Dystans z Caswell Bay to nieco ponad 2.5 km. Tym, co wyróżnia tę małą zatokę na tle innych, są białe kamienie oraz meandrująca rzeczka. Łatwo tam też znaleźć sobie ‚wygodną’ skałę żeby odpocząć, znaleźć zastosowanie dla herbaty z termosu, nacieszyć ucho szumem fal, poopalać się przy sprzyjającej aurze.

BeFunky_null_3.jpg BeFunky_DSC_0479.jpg BeFunky_DSC_0441.jpg

Tę trasę wytrawny deptacz, który nie zawraca sobie głowy takimi rzeczami jak lody czy herbata, przeleci w kilka godzin – tam i z powrotem. Ale można podejść do niej w sposób bardziej zrelaksowany i spędzić w tej okolicy cały dzień. Większość zatok na trasie, i tych dużych i tych mniejszych posiada przybytki gastronomiczne z jedzeniem o najróżniejszej jakości i cenie, oraz toalety. Serdecznie odradzam skuszenie się na  American Donut, czyli pączki po amerykańsku; tłuszcz używany do ich wypieku jest tak podły, że mógłby być stosowany jako broń biologiczna. Po powrocie do Mumbles również bez problemu znajdziesz przytulną kafeję czy inny lokal, w którym godnie zakończysz ten całkiem, całkiem satysfakcjonujący dzień.

 

Ewenny Priory i stary świat

płyty nagrobne, obecnie podłoga kościoła

Od lat po drodze na ulubione klify mijam brązowy drogowskaz z napisem Ewenny Priory. Zajechaliśmy tam raz, dawno temu, ale wszystko było pozamykane, a ogrody i budynki okazały się własnością prywatną i nie było do nich wstępu. Jedynym dostępnym elementem składowym całości był cmentarz. Po którym dostojnie spacerowały.. pawie. Również własność prywatna.

Dziś jak zwykle minęłam brązowy znak. I przypomniało mi się, że kilku obieżyświatów ze Swansea wspomniało na fb o zamiarze odwiedzenia opactwa, więc.. skoro już tu jestem i mam jeszcze godzinkę.. Zawróciłam. Ewenny to mała wioska. Kamienne murki, kamienne domy, pola, owce. Do opactwa prowadzi wąska droga z mijankami, przy budynkach opactwa są miejsca parkingowe. Widzę zaparkowane samochody; ciekawe czy to oznacza, że tereny opactwa będą dostępne..

Nie są. Ale za to otwarty jest kościół przylegający do starych kamiennych murów opactwa. Z wnętrza dochodzą jakieś hałasy; idę. Okazuje się, że w środku trwa wielkie wiosenne sprzątanie. Buczą odkurzacze, śmigają ścierki; w środku krząta się jakieś 7-8 osób. Hello! uśmiecha się do mnie drobna krótkowłosa blondynka koło 50-tki. Pytam czy mogę wejść, jak najbardziej, odpowiada. Ktoś oferuje mi miotełkę do kurzu, wszyscy się śmieją.

Kościół jest nieduży, ładny i zadbany. Siedzę chwilkę podziwiając kamienne łuki i drzwi z bladoróżowego drewna. Blondynka podchodzi i mówi, przepraszam, że przeszkadzam, ale przez te drzwi można przejść do krypty, chcesz zobaczyć?

No ba. Blondynka prowadzi mnie do środka i zaczyna opowiadać. O tym, że w zeszłym roku świętowali 900-lecie (!) kościoła. Że kościół był kiedyś silnie związany z rodziną, która mieszka obok, i łaskawie* posiada wszystko dookoła (*sarkazm mój). Rodzina nazywa się Picton-Turbervill i podobno, jak mówi mi blondynka z odcieniem lokalnej dumy, mieszka tu od 1000 (!) lat. Na ścianach kościoła pełno jest tablic upamiętniających jej najróżniejszych bohaterskich członków poległych sobie to tu, to tam. Podziwiam z należytym entuzjazmem. Blondynka zamyśla się przez chwilkę i dodaje z odcieniem żalu: ale już nie przychodzą do kościoła tak często jak kiedyś.

Blondynka jest w widoczny sposób dumna ze swojego kościoła. Wiesz, tu jest taka fantastyczna akustyka, mamy tu koncerty i każdy artysta zarzeka się, że w lepszym miejscu nigdy nie występował. Ja 20 lat mieszkałam we Francji i Francja się po prostu nie umywa do Ewenny (tu uniosłam lekko brwi). A tu patrz, oto reprodukcja obrazu Williama Turnera, który artysta namalował tu właśnie, w tym miejscu gdzie stoisz. Popatrz jakie piękne światło. Wtedy krypta popadała w ruinę, służyła za kurnik i chlew, dzisiaj sama zobacz. Chyba dobrze się nią opiekujemy, uśmiecha się; w kącikach oczu pojawiają się urocze zmarszczki.

turner

A tę szklaną ściankę wykonał (tu z nabożeństwem zapodaje jakieś ukraińsko brzmiące nazwisko i patrzy na mnie oczekując reakcji. Z zapałem kiwam głową przyglądając się ściance jakby była wykonana co najmniej przez Leonarda). Nagle przypomina sobie o jeszcze jednym niezmiernie ważnym fakcie: kilka lat temu odwiedził nas książę Karol!

photo: wales online

A tam zobacz, szklane kafle wykonane przez Caitlin, dziewczynę z Ewenny Pottery. Córkę tego tam, z miotełką. Ich rodzina też tu mieszka od dawna. Od dwustu lat. To najstarsza pottery (pottery oznacza garncarstwo) w Walii.  Znam to miejsce. Kiedyś kupiłam u nich ręcznie robiony dzbanuszek. I drugi, czerwony, dla znajomej Holenderki. To bardzo fajny oryginalny ręcznie robiony prezent.

pot

Blondynka zostawia mnie w krypcie i wraca do sprzątania. Stoję sobie podziwiając fragmenty starych celtyckich krzyży i kamienne łukowe sklepienia; z kościoła dobiega śmiech i przekomarzanie się, słońce wpada do środka przez malutkie okienka rozbijając się na świetlne smugi.

Wiesz, mam wrażenie, że na chwilę dane mi jest zerknąć za kamienny płot starego świata. Którego mieszkańcy żyją jakby równolegle do głównego nurtu, w swoich wielkich ziemiańskich domach, mają psy pasterskie z którymi chodzą na długie spacery w kaloszach i kufajkach, i prawdopodobnie lubią polowania. Blondynka też należy do tego świata. Świadczy o tym nie tylko fakt, że ładnie się wyraża, że wrodzona brytyjska powściągliwość typowa dla wyższych klas społecznych powstrzymuje ją od niegrzecznego ‚skąd jesteś’.. ale przede wszystkim fakt, że dziś czwartek. Normalni ludzie są w biurze 9-17. W fabryce. W ciężarówce. Blondynka lata z miotełką po kościele w czynie społecznym dla swojej parafii.

Niedaleko stąd znajduje się wioseczka Merthyr Mawr ze swoimi cudownymi kolorowymi domami krytymi strzechą, kamiennymi płotkami.. i majątkami pochowanymi tu i ówdzie, z dala od wścibskich spojrzeń pospólstwa. Państwo hrabiostwo, państwo baronostwo, równoległy świat, który nigdy nie przetnie się ze światem 9-17.

To ten sam świat z którego pochodzą oderwani od rzeczywistości zwykłego zjadacza tosta z marmoladą brytyjscy Torysi. Wielka Brytania nigdy nie miała rewolucji społecznej na miarę francuskiej. Stary bogaty świat ma się bardzo dobrze thank you very much, odcięty od ‚tych ludzi’, zabezpieczony układami i powiązaniami płynącymi głęboko, głęboko pod skórą kraju od setek lat. To wciąż społeczeństwo klasowe, mimo, że demokrację, równość i co tam jeszcze ma na sztandarach. Na co komu w demokracji monarchia? Born to privilege, co tłumaczy się dosłownie jako urodzony w przywileju, powinno odejść w końcu do lamusa historii, jeśli chcemy mówić o prawdziwie sprawiedliwym społeczeństwie równych szans.

Rant over.. A do kościoła sobie pojedź, wystarczy pół godzinki. Jest otwarty codziennie. Jako bonus uprzywilejowane pawie na przykościelnym cmentarzu pokrzykujące na siebie i prezentujące majestatyczne ogony.

Blondynka macha do mnie, ściskając w drugiej dłoni ucho od pękatego porcelanowego czajniczka. Przerwa na tea and cake, everyone.. Stary świat ma swoje urocze słabostki. Trochę szkoda, że już muszę iść.

DSCN6058

Walijska Kraina Jezior

Zapory i jeziora dolin Elan i Claerwen to jeden z najpiękniejszych zakątków na Wyspach Brytyjskich. Powstały z konieczności, ogromnym wysiłkiem i kosztem. Stały się symbolem technicznej potęgi wiktoriańskiej Anglii, a jednocześnie jej lekceważenia dla małej i zacofanej Walii. Dziś, po przeszło stu latach od ich wybudowania, gniew budzą w nielicznych, ale zachwyt u niemal każdego, kto tu trafi.

Spragniona metropolia

Dziewiętnasty wiek w Wielkiej Brytanii, to okres niepohamowanego rozwoju przemysłowego. Jednym z jego centrów stało się Birmingham. Miasto, które w 1785 roku liczyło nieco ponad pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, sto lat później dobijało już do pół miliona! Nagły i niemal niekontrolowany rozrost pociągał za sobą masę problemów. Jednym z najpoważniejszych wyzwań przed jakimi stanęły władze miejskie, stało się zaopatrzenie metropolii w czystą wodę. Jej brak doprowadził do wybuchu kilku poważnych epidemii tyfusu i cholery.

Presja kierowanej przez Josepha Chamberlaina rady miejskiej na rząd londyński, zaowocowała wydaniem w 1892 roku Birmingham Corporation Water Act. Na mocy nowego prawa Korporacja Birmingham – jak wówczas nazywał się zarząd miasta – dostała nadzwyczajne prawo przymusowego wykupu dorzeczy dwóch niewielkich walijskich rzek Elan i Claerwen. W sumie ponad 180 kilometrów kwadratowych gruntów!

O wyborze zadecydowały trzy główne czynniki. Po pierwsze wysoka nawet jak na Walię, sięgająca prawie dwóch metrów roczna suma opadów. Po drugie topografia i geologia – wąskie i głębokie doliny o skalistym podłożu doskonale nadawały się do budowy zapór i magazynowania wody. I po trzecie wysokość nad poziomem morza – generalnie większa niż Birmingham – umożliwiająca grawitacyjny spływ wody bez konieczności jej przepompowywania.

Prace nad tym, jednym z największych w wiktoriańskiej Brytanii, projektem rozpoczęły się w 1893 roku i trwały, z dłuższymi przerwami aż do 1952 roku. W efekcie powstał spektakularny krajobraz, w którym dzieło rąk ludzkich doskonale wtopiło się w surową scenerię Środkowej Walii.

Megaprojekt – wersja wiktoriańska

Potężne przedsięwzięcie jakim była budowa systemu zapór na rzecze Elan wymagało ogromnego zaplecza. Dlatego w jego pierwszym etapie wzniesiono osiedle dla tysięcy robotników, którzy wkrótce mieli uwijać się na tym wielkim placu budowy i linię kolejową dostarczającą im materiały.

Elan Village, jak ochrzczono osadę, zaprojektował architekt Herbert Tudor Buckland w stylu Arts and Crafts, zakładającym tworzenie sztuki użytecznej i funkcjonalnej, ale nie pozbawionej wartości estetycznych. I tak, osiedle wyposażono w szkołę, sklep, pub, bibliotekę, stołówkę, publiczną łaźnię i dwa szpitale – jeden dla zakaźnie chorych, drugi dla ofiar wypadków.

Warto wspomnieć, że szkoła przewidziana była tylko dla dzieci do jedenastego roku życia. Starsze wysyłano do pracy. Specyficzne przepisy obowiązywały też w łaźni: mężczyźni mieli prawo korzystać z niej trzy razy w tygodniu, ale kobiety tylko raz. Wstęp do pubu natomiast, zarezerwowany był jedynie dla mężczyzn.

Codzienne życie w Elan Village przypominało trochę koszary. Dostępu do niej pilnowali strażnicy, których głównym zadaniem była konfiskata nielegalnego alkoholu i ograniczenie do minimum “nieproszonych gości”. Zanim nowy robotnik został wpuszczony do osady, musiał spędzić noc w rodzaju poczekalni, gdzie był odwszawiany i badany pod kątem chorób zakaźnych. Po kwarantannie trafiał do domu, który małżeństwo dzieliło z ośmioma kawalerami. Ciekawe, że w założeniu miało to gwarantować spokój(?).

Budowa pięćdziesięciu trzech kilometrów linii kolejowej – The Elan Valley Railway (EVR) – w trudnym terenie, zajęła trzy lata. Cztery nitki szyn, połączyły poszczególne place budowy z Rhayader, dokąd Cambrian Railways Mid Wales dostarczały zaopatrzenie i materiały budowlane z odległych zakątków kraju. W innych okolicznościach, EVR sama w sobie stanowiłaby nie lada osiągnięcie inżynieryjne, ale w Elan Valley była zaledwie tymczasowym narzędziem do dalszych prac.

Gdy zaplecze było gotowe, do akcji wkroczyła armia robotników. Pięćdziesięciotysięczna (!) armia, która w dziesięć lat, za sześć milionów funtów zbudowała cztery zapory, 118. kilometrowy akwedukt łączący Elan Valley z Birmingham, i dziesiątki, jeśli nie setki, dodatkowych konstrukcji.

21. lipca 1904 roku, król Edward VII i królowa Alexandra uroczyście odkręcili zawory i woda popłynęła do spragnionego Birmingham. Nie oznaczało to jednak końca projektu. Tylko w Elan Valley prace trwały jeszcze dobrych kilka lat. Ich symbolicznym przypieczętowaniem było rozebranie linii kolejowej w 1912 roku. Ale na realizację wciąż czekał drugi etap przedsięwzięcia – budowa zapór na rzece Claerwen.

W pierwotnych założeniach, budowa drugiej części kompleksu – składającego się z trzech kolejnych zapór – miała zacząć się w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Zmiany projektu i wybuch wojny skutecznie pokrzyżował jednak te plany.

Zatopiona wspólnota

Zapewnienie zaopatrzenia w wodę dla ogromnego Birmingham, oznaczało śmierć dla niewielkiej społeczności zamieszkującej obie doliny. Prawo zatwierdzone przez londyński parlament, nie zakładało opcji sprzeciwu i negocjacji. Mieszkańcy Elan i Claerwen Valley zostali wysiedleni. Ci zamożni – właściciele ziemscy – choć stracili posiadłości, dostali odszkodowanie. Drobni farmerzy, tylko dzierżawiący od nich skrawki ziemi, którzy nierzadko mieszkali tu od pokoleń, zostali z niczym.

Pod wodami sztucznych jezior znalazły się dwa dworki: Cwm Elan i Nantgwyllt. Pierwszy, sto lat przed zalaniem dolin, kupił Thomas Grove i, jak opisywał to ówczesny przewodnik, z “dziesięciu tysięcy bezwartościowych akrów, stworzył raj”. Nantgwyllt House natomiast, od pokoleń związany był ze starym rodem Lewis Lloyd i to wokół niego i jego gospodarzy toczyło się życie w dolinach.

Obie posiadłości łączy postać Percyego Bysshe Shelley – dziewiętnastowiecznego poety romantycznego, który marzył, by osiąść w tych stronach ze swoją… nastoletnią żoną. Cwm Elan należało do jego dalekich krewnych i to najprawdopodobniej podczas wizyt u nich zauroczyły go środkowo walijskie pustkowia. Jako idealne rodzinne gniazdo widział Nantgwyllt. Niestety, trwające kilka miesięcy negocjacje z właścicielami zakończyły się fiaskiem. Podobnie zresztą jak małżeństwo poety.

Oprócz wspaniałych domów w dolinach stało też osiemnaście farm, które choć oczywiście nie tak urodziwe, dla ich mieszkańców były całym światem.

Hetty Price, córka farmera, która w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku mieszkała w dolinie Claerwen, u schyłku życia wspominała “przyjemną szkołę”, stojący niedaleko kościół Nantgwyllt, do którego “brodaty pastor przyjeżdżał konno z Rhayader” i młyn napędzany wodami potoku, który służył jednocześnie jako tartak. W osadzie był też “sklep Setha Thomasa, gdzie było prawie wszystko: mąka, artykuły spożywcze i słoje pełne słodyczy”.

Cały ten świat zniknął pod wodą. W ramach rekompensaty Korporacja Birmingham zbudowała tylko zupełnie nowy Nantgwyllt Church. Choć nie bardzo wiadomo dla kogo. Dziś służy on głównie zabłąkanym wędrowcom, szukającym schronienia przed deszczem, który w tych stronach, niezmiennie, pada zbyt często.

Pięć zapór

Kompleks Elan Valley składa się z pięciu jezior i pięciu zapór. Cztery z nich – Craig Goch, Pen-y-garreg, Garreg Ddu i Caban Coch – przecinają Dolinę Elan, tworząc jeziora o tych samych nazwach.

Pierwsza zapora – stojąca najdalej w górę rzeki – Craig Goch, nazywana czasem “górną tamą”, nie bezpodstawnie uważana jest przez wielu za najatrakcyjniejszą. Jej szczytem prowadzi wąska droga, pod którą przelewają się ogromne masy wody. Dodatkowo zdobi ją niewielka wieżyczka z zielonym, miedzianym dachem. Jej budowę rozpoczęto najpóźniej – dopiero w połowie 1897 roku – bo aż trzy lata zajęło doprowadzenie tu kolei.

Pen-y-garreg, drugą z zapór, zbudowano w miejscu, gdzie bardzo strome zbocza doliny dzieli nie więcej niż dwieście metrów. Podobnie jak pierwszą tamę, zdobi ją niewielka wieżyczka. Prowadzi do niej tunel w jej wnętrzu (!), oświetlony jedynie naturalnym światłem wpadającym przez maleńkie świetliki wbudowane w ścianę zapory. Ścieżka biegnąca praktycznie przy samej podstawie tamy, pozwala poczuć jej potęgę. Szczególnie kiedy przelewająca się woda tworzy ogromny wodospad.

Garreg Ddu – kolejna zapora – jest niezwykła. Wielu zapuszczających się do Elan Valley turystów nie wie nawet, że to zapora i omyłkowo biorą ją za most przecinający jezioro Caban Coch. Tymczasem most opiera się właśnie na podwodnej tamie. Niecodzienna konstrukcja nie jest jednak szalonym wymysłem wiktoriańskich inżynierów, ale ma jak najbardziej praktyczne zastosowanie.

Tuż przed zaporą-mostem Garreg Ddu stoi kolejna malownicza wieża – Foel Tower. To tutaj woda z Elan Valley zaczyna swoją długa drogę do Birmingham. Żeby cały system mógł funkcjonować bez zakłóceń, poziom wody przy Foel Tower musi sięgać przynajmniej jej ujęć w podstawie wieży. I temu służy “zatopiona tama”. W przeszło stuletniej historii kompleksu Elan Valley zaledwie kilka razy zdarzyły się susze tak poważne, że odsłoniły Garreg Ddu, ale właśnie tych kilka razy potwierdziło pomysłowość jej budowniczych.

Ostatnia z zapór – Caban Coch – jest najprostsza spośród całej czwórki. Nie ma żadnych, mniej lub bardziej zbędnych, ozdobników. Ale kiedy przelewa się przez nią woda, tworząc szeroki na ponad sto osiemdziesiąt i wysoki na prawie czterdzieści metrów wodospad, niepotrzebne są żadne dodatki! Caban Coch spełnia podwójną rolę. Pierwsza, oczywista, to zatrzymanie wody w jeziorze Caban Coch. Druga to zapewnienie stałego poziomu wody w rzecze Elan, będącej jednym z głównych dopływów rzeki Wye, z którą łączy się mniej więcej dwa kilometry od tamy.

Choć każda z zapór na rzece Elan jest na swój sposób wyjątkowa, łączy je niezwykła, jak na typowo przecież użytkowe konstrukcje, estetyka, tak zwanego “birminghamskiego baroku”. Wieżyczki, kamienne progi efektownie rozcinające spływającą po nich wodę, wszystkie dodatkowe budynki techniczne, kościół Nantgwyllt zbudowany w zamian za zatopioną świątynię, masa detali, a nawet żeliwne ogrodzenia… Zadbano o najdrobniejsze szczegóły! Dziś prawdopodobnie nikt by sobie nie pozwolił na takie fanaberie, ale wiktoriańskie Imperium, w którym słońce nigdy nie zachodziło, mogło. Warto też wspomnieć, że kamień, którym olicowano tamy i wszystkie budynki w dolinie, sprowadzano aż z Glamorgan na południu Walii, co tylko potwierdza rozmach budowniczych. Lokalnego, zbyt miękkiego kamienia, używano jedynie do wypełnienia wnętrza konstrukcji.

Oryginalny projekt kompleksu Elan Valley, jak już wyżej wspomniano, zakładał budowę kolejnych trzech zapór na dopływie Elan – rzece Claerwen. Rozpoczęcie tego etapu planowano na lata trzydzieste ubiegłego stulecia. Z różnych powodów budowę jednak odwlekano. Aż do dramatycznej suszy z 1937 roku, kiedy zapasy wody spadły do alarmowo niskiego poziomu. Wtedy też pojawił się pomysł, żeby zamiast trzech mniejszych, zbudować jedną, potężną tamę. Ale gdy dopracowywano ostatnie szczegóły, wybuchła wojna i projekt na kolejnych kilka lat trafił do szuflady.

Budowa Claerwen Dam rozpoczęła się w 1946 roku, przeszło pół wieku po tym, jak pierwsi robotnicy pojawili się w Elan Valley. Ogromny skok technologiczny jaki dokonał się w tym czasie, zupełnie nowe materiały i maszyny, wojenne doświadczenia inżynierów… Wszystkie te czynniki sprawiły, że wznoszenie ostatniej tamy wyglądało zupełnie inaczej, niż jej mniejszych sąsiadek. Zaledwie czterystu siedemdziesięciu robotników (“zaledwie” w porównaniu do pięćdziesięciu tysięcy, którzy uwijali się w sąsiedniej dolinie), potrzebowało sześciu lat, na wzniesienie największej w swoim czasie zapory w Europie. The big “C”, jak bywa nazywana, wznosi się na pięćdziesiąt sześć metrów i ma ponad trzysta pięćdziesiąt metrów długości. Kolos!

Co ciekawe, mimo że Claerwen Dam zbudowano z betonu, jej projektanci chcieli by “pasowała” do reszty zapór i za dodatkowym, niemałym kosztem, obłożono ją ręcznie obrabianym kamieniem. Zadanie to trzeba było zlecić setce włoskich kamieniarzy, bo większość brytyjskich pracowała w tym czasie przy odbudowie Londynu z wojennych zniszczeń.

Oficjalne otwarcie tamy, 23. października 1952 roku, było jednym z pierwszych monarszych zadań, koronowanej ledwie kilka miesięcy wcześniej, królowej Elżbiety II.

Dla ścisłości, wspomnieć można o jeszcze dwóch zaporach, które uważne oko wypatrzy w Elan Valley. Pierwszą – Nant-y-Gro – zbudowano przy okazji wznoszenia Elan Village i jej głównym zadaniem było zaopatrzenie osady w wodę. A zapotrzebowanie musiało być całkiem spore w czasie gdy mieszkały tam tysiące robotników. W czasie II Wojny Światowej, na nieużywanej już wówczas tamie, wojskowi saperzy testowali tak zwane bomby skaczące, których później skutecznie używano do niszczenia zapór w niemieckim Zagłębiu Ruhry. Druga – Dol-y-mynach – to właściwie nie tama, a jedynie jej całkiem pokaźny fundament. Powstał na rzece Claerwen w tym samym czasie co zapory w Dolinie Elan. Dol-y-mynach miała być jedną z trzech zapór na tej rzece, ale po zalaniu sąsiedniej doliny, miejsce w którym planowano ją postawić, również znalazłoby się pod wodą. Jak wiadomo, plany się zmieniły, ale solidny fundament został.

Jak to działa?

Biorąc pod uwagę ogromny nakład pracy i środków jakie zainwestowano w Elan Valley, zaskakująca jest w gruncie rzeczy prostota z jaką działa cały system. Padający w tych stronach dość często i obficie deszcz, rzekami i strumieniami wypełnia pięć sztucznych jezior. Te są w stanie pomieścić około miliarda litrów wody. Jej nadmiar, tyleż zwyczajnie co widowiskowo przelewa się przez zapory i zasila rzekę Wye.

Do Birmingham, dla którego zbudowano cały kompleks, woda z dolin Elan i Claerwen płynie liczącym 118 kilometrów długości akweduktem. Geniusz projektu polegał na tym, by płynęła swobodnie, bez konieczności jej pompowania. Udało się to osiągnąć ustawiając ujęcie wody tuż przy podwodnej zaporze Garreg Ddu, w podstawie niepozornej Foel Tower. Wieża stoi dokładnie pięćdziesiąt dwa metry wyżej niż Frankley Reservoir w Birmingham, do którego spływa woda z Elan Valley. Pokonanie całej trasy zajmuje jej dwa dni. W tym czasie walijska deszczówka jest wielokrotnie oczyszczana i filtrowana, co jednak nie wpływa na jej, wyjątkową podobno, miękkość.

Sam akwedukt nie jest szczególnie widowiskowy. Właściwie tylko na kilku odcinkach – głównie kiedy przecina kolejne doliny – jest w ogóle widoczny. Poza tym wije się w zależności od ukształtowania terenu, często znikając w wielokilometrowych tunelach.

Jako sposób na dodatkowe wykorzystanie zapór Elan Valley, kilkanaście lat temu wszystkie wyposażono w turbiny prądotwórcze. Ich całkowita produkcja to nieco ponad cztery megawaty. Wystarczająco by zainteresować europejską filię rosyjskiego koncernu energetycznego Gazprom.

Natura i dzieło człowieka

Jest niemałym paradoksem, że Elan Valley, dzieło rąk ludzkich, ogromne przedsięwzięcie inżynieryjne, które bezpowrotnie zniszczyło lokalną wspólnotę i całkowicie zmieniło istniejący od tysięcy lat krajobraz, kilka dekad później stało się symbolem dzikiej natury, do której ciągną mieszczuchy z odległych zakątków Wysp. Kiedy sto lat temu zbocza dolin Elan i Claerwen odbijały echem eksplozje poruszające góry i sapanie parowozów mozolnie ciągnących wagony wyładowane cementem i kamieniami, raczej niewielu przyszło do głowy, że właśnie powstaje jeden z najbardziej malowniczych zakątków Walii, “walijska kraina jezior”.

Dzisiaj większość ze stu osiemdziesięciu kilometrów kwadratowych Elan Estate (jak formalnie nazywa się cały ten obszar) należy do jednego z dwunastu obszarów chronionych (ang.: Site of Special Scientific Interest). Wydzielono je w zależności od specyfiki ekosystemu. Znaleźć tu można wrzosowiska (moorland), mokradła (bog), rzadkie lasy (woodland) i, oczywiście, rzeczne doliny, wąwozy i jeziora. Całość jest praktycznie bez ograniczeń dostępna dla miłośników włóczęgi, bo – to ciekawostka – Birmingham Corporation Water Act z 1892 roku, zabrania stawiania płotów na otwartych wzgórzach. Niżej co prawda kilka się znajdzie, ale wyznaczonych i dobrze utrzymanych ścieżek też nie brakuje.

Trzynastokilometrowy Elan Valley Trail, na trasie którego uwzględniono wszystkie jeziora Doliny Elan (ale nie Claerwen), choć dość długi, jest łatwy i prawie dla każdego. Można go też, z niewielkimi detourami, przejechać rowerem lub konno.

Bardziej ambitni powinni wybrać się do Doliny Claerwen, a właściwie na górujące nad nią wzgórza. Oprócz uczucia bycia na absolutnym pustkowiu i doskonałych widoków, można tu też znaleźć kilka prehistorycznych kamieni (standing stones), ustawionych w tajemniczych celach, przez zamieszkujących te strony tysiące lat temu ludzi. Szczególnie śnieżnobiały, kwarcowy Pen Maen Wern na wzgórzu o tej samej nazwie, dosłownie, olśniewa. Stojący kilkaset metrów od niego Waun Lydan jest nieco mniej spektakularny, ale panorama jaka się wokół niego rozpościera zadowoli każdego.

Odważni, czyli niebojący się owiec, mogą też spędzić noc na wzgórzach. Od kilku lat Elan Valley cieszy cię statusem International Dark Sky Park, co oznacza, że nocne niebo, o ile nie zachmurzone, oferuje niepowtarzalny gwiezdny spektakl.

W niebo powinni też spoglądać miłośnicy ptaków, bo Elan Estate jest największym w Walii siedliskiem ptactwa lądowego. To tu, w latach trzydziestych ubiegłego wieku, schroniły się ostatnie sztuki kani rudej (red kite), i tu zapoczątkowano program jej reintrodukcji. Gdyby nie to, ten majestatyczny drapieżnik prawdopodobnie nie byłby dziś jednym z symboli Walii.

I kto wie, jak dziś wyglądałyby te strony, gdyby przeszło sto lat temu, brutalnym dekretem z Londynu, nie zarządzono budowy kompleksu Elan Valley? Zapewne malowniczo, ale czy aż tak?

____________
Informacje praktyczne:

Elan Valley leży w samym środku walijskiego pustkowia i, jak łatwo się domyślić, niełatwo tu dotrzeć. W każdym razie nie transportem publicznym. Jedyną rozsądną opcją jest dojazd autobusem do Rhayader, a dalej taksówką, rowerem (w miasteczku działała swego czasu wypożyczalnia przy sklepie rowerowym), lub pieszo (znamy takich, którzy próbowali!).

Dojazd autem jest dość prosty. Trasą A44 (od strony Aberystwyth lub z Anglii), albo A470 (od południa lub z północy) do Rhayader, a następnie kilka kilometrów drogą B4518. Kod do nawigacji (doprowadzający prawie (!!!) do Visitor Centre): LD6 5HP. Grid reference dla korzystających z map Ordnance Survey: SN 928 646.

Przy zaporze Caban Coch (pierwszej od strony Rhayader) znajduje się Visitor Centre. Można tu znaleźć informacje na temat kompleksu i niewielką wystawę na temat jego budowy, jak również zjeść lub wypić coś ciepłego i wynająć rowery.

Przy każdej z zapór są parkingi, przy Claerwen i Pen-y-garreg dodatkowo wyposażone w toalety.

Tuż za mostem Pen-y-bont znaleźć można niewielki tea room oferujący też zakwaterowanie.

Kreatywny transfer dóbr w Port Eynon

Kilka stuleci temu jedną z najpopularniejszych profesji w południowej Walii był kreatywny transfer i dystrybucja dóbr, znane również pod niesympatyczną alternatywną nazwą “przemyt”.

Pomysłowość panów dystrybutorów była nieograniczona; do dziś zachowało się m.in. takie oto sprytnie wbudowane w klif centrum dystrybucyjno-logistyczne, przez niektórych określane jako “dziupla przemytnicza”. Klif skutecznie maskował przybytek przed wścibskim zainteresowaniem służb oraz przypadkowych przechodniów. Dostęp wymaga pewnej akrobatyki, ale warto się potrudzić, bo wrażenie jest dość niesamowite.

Port Eynon, Culver Hole

Dziupla nosi oficjalną nazwę Culver Hole. Słówko culver pochodzi ze staroangielskiego i oznacza gołębia; hole to oczywiście dziura w czymś. Gołębie to w dzisiejszych czasach prawdopodobnie jedyni mieszkańcy Culver Hole. Nie trzeba jednak wierzyć tej informacji na słowo. Jeśli masz odwagę i jesteś dość wysportowany, możesz wspiąć się do Dziupli po linie i sprawdzić, czy aby na pewno nie zapodziało się tam jakieś nierozdystrybuowane dobro.

Jak dostać się do tego miejsca? Znajduje się ono na Półwyspie Gower blisko miejscowości Port Eynon. Przy dojściu do  plaży należy skierować się w prawo i udać się na spacer krawędzią klifu. W pewnym momencie zauważysz niedużą ścieżkę zmierzającą w dół, i przecinającą klif mniej-więcej w połowie. Dalej będzie trochę skał i głazów, więc zachowaj ostrożność. Warto się troszkę pogimnastykować, bo satysfakcja eksploratorska gwarantowana, zwłaszcza, że nawet Walijczycy często o tym miejscu nie słyszeli. Podejrzewam, że w czasie odpływu można dojść do Culver Hole plażą, ale nie sprawdzałam.

Samo Port Eynon nie wyróżnia się niczym szczególnym, poza szeroką plażą, ale znajduje się w nim także inna lokalna atrakcja, może nie aż tak ciekawa jak Culver Hole, ale można rzucić okiem. To ruiny Salt House z XVIII wieku, przybytku, którego oficjalnym przeznaczeniem była “ekstrakcji soli z wody morskiej”. W rzeczywistości, zgodnie z lokalną tradycją, miejsce służyło za przemytniczą melinę paserską.  Ruiny znajdują po drodze do Culver Hole i można je sobie odwiedzić bezpłatnie.

pe

Orientacyjny kod pocztowy dla satnavu: SA3 2AP.