Ukryte skarby Czarnych Gór [cz. 1.]


Z Hay-on-Wye, karkołomnymi dróżkami, ruszamy w Black Mountains – Czarne Góry. Na naszej trasie szczyty Hay Bluff i Twmpa, malownicza przełęcz Gospel Pass, miniaturowe Capel-y-Ffin, ruiny Llanthony Priory i pokręcone Cwmyoy.

Szlakiem słowa bożego

Wąska, kręta, obsadzona dwumetrowym żywopłotem droga z Hay-on-Wye, biegnie wśród zielonych pagórków upstrzonych białymi kropkami setek pasących się owiec i krów w najdziwniejszych kolorach. Trzy mile za miasteczkiem rozgałęzia się na dwie jeszcze węższe i jeszcze bardziej kręte wstążki asfaltu. To zjawisko, choć wymyka się prawom logiki i zasadom zdrowego rozsądku, jest w Walii dość powszechne. Nie da się go zrozumieć ani tym bardziej opisać. W zasadzie, dopóki człowiek nie przejedzie się takimi lanes pojęcie “wąskiej drogi” pozostaje czystą abstrakcją.

Ale wracając na skrzyżowanie… Jedna wstążka odbija na wschód, do Craswall, bezludnej Doliny Olchon i Longtown po angielskiej stronie gór. Druga skręca na południe i wije się przez sam środek najpiękniejszej części Black Mountains. W zgodnej opinii wielu autorów przewodników po Wyspach, to jedna z najbardziej spektakularnych tras w całej Wielkiej Brytanii.

Niezwykłe widoki zaczynają się tuż za krzyżówką, gdy po kilkusetmetrowej wspinaczce droga osiąga niewielki płaskowyż u podnóża Hay Bluff – najdalej na północ wysuniętego szczytu Czarnych Gór.

To magiczne miejsce leży jakby na granicy dwóch światów. Daleko w dole zielenią się żyzne i gościnne doliny rzek Wye i Usk. Z drugiej strony, na płaskich szczytach gór, ciągną się posępne, często skryte we mgle albo chmurach wrzosowiska.

Ten kontrast działa na wyobraźnię. I najwyraźniej działał też tysiące lat temu kiedy prehistoryczni Walijczycy ustawili tu niewielki kamienny krąg, z którego, niestety, przetrwał tylko jeden głaz. Czy przychodzili tu oddawać cześć bogom? A może naradzali się przed podjęciem istotnych dla wspólnoty decyzji? Może tańczyli nago odurzeni wywarem z tajemniczych ziół? A może zwyczajnie, po ludzku, kontemplowali widoki? W każdym razie głównie po to przyjeżdża się tu dziś. Albo żeby w towarzystwie dzikich walijskich kuców wdrapać się na Hay Bluff i poczuć się niemal jak na dachu świata.

Dalej droga wije się wzdłuż zbocza Hay Bluff i na przeszło pięciuset metrach osiąga Gospel Pass – Przełęcz Słowa Bożego – wąski przesmyk między szczytami wzgórz i wyrzeźbione przez naturę prawdziwe wrota Black Mountains. A przy okazji początek łatwego szlaku na Twmpa, kolejnego, prawie siedemset metrowego naturalnego punktu widokowego.

Ewangeliczna nazwa przełęczy wywodzi się prawdopodobnie z dwunastego wieku i upamiętnia uczestników trzeciej krucjaty, którzy wędrując tędy, nawoływali do walki z niewiernymi i zbierali pieniądze na wyprawę do Ziemi Świętej.

Ale słowo boże, głoszone przez pierwszych celtyckich misjonarzy – ze świętym Dawidem, patronem Walii, na czele – wędrowało tędy już całe wieki wcześniej. A i później targali je braciszkowie z klasztoru w Llanthony. Zresztą trudno oprzeć się wrażeniu, że te niewielkie pasmo gór, a szczególnie Dolina Ewyas, do której po przekroczeniu Gospel Pass ostro opada starożytna droga, przenika jakaś niewyraźna ale wszechobecna metafizyczna aura.

Kaplica-na-Granicy

Weźmy choćby takie Capel-y-Ffin. Obok luźno rozrzuconych farm – które policzyć można dosłownie na palcach jednej ręki – i czerwonej budki telefonicznej, stoi tu jeden z najmniejszych kościołów w Walii, nieco tylko większa kaplica i zupełnie duży (były) klasztor. Całkiem spore zaplecze duszpasterskie dla garstki farmerów.

Drewniany kościół Świętej Marii był tu prawdopodobnie zawsze. Świadczą o tym choćby ogromne stare cisy otaczające niewielki cmentarz ze zmurszałymi nagrobkami i kościelny dziedziniec. W 1762 roku zastąpiła go śnieżnobiała murowana świątynia, którą Francis Kilvert – słynny wiktoriański pamiętnikarz – porównał do zadumanej sowy. Jej maleńkie wnętrze mieści zaledwie pięć ławek. W tym jedną na balkonie.

Kilka kroków dalej, na drugim brzegu bystrej rzeki Honddu rzeźbiącej dno Doliny Ewyas, otoczona przez świeższe groby i młodsze drzewa, stoi surowa i, podobnie jak sąsiedni kościółek, biała kaplica baptystów. Właściwie nie wiadomo o niej nic ponadto, że jest. Najpewniej to owoc dziewiętnastowiecznego przebudzenia religijnego Walijczyków.

Gdzieś, mniej więcej, w tym czasie do Doliny Ewyas przybył wielebny Joseph Leycester Lyne z zamiarem zakupu i odbudowy klasztoru w niedalekim Llanthony. Gdy plan się nie powiódł, Lyne – przez swoich wiernych nazywany ojcem Ignatiusem – kupił kawałek ziemi w Capel-y-Ffin i tu, od zera, zaczął budować benedyktyński zakon. Ignatius zmarł jednak w 1908 roku nie dokończywszy budowy. Śmierć charyzmatycznego przewodnika oznaczała też koniec dla religijnej wspólnoty.

Kilkanaście lat później, podupadły klasztor odkupił inny ekscentryk – rzeźbiarz i designer Eric Gill. Wraz z rodziną i współpracującymi z nim rzemieślnikami próbował stworzyć w Capel-y-Ffin samowystarczalną kolonię artystów. Eksperyment nie do końca się chyba powiódł, bo po czterech latach mieszkania na odludziu, w 1928 roku, Gill opuścił monastyr zostawiając go córce. Zawsze jednak czas spędzony w Dolinie Ewyas wspominał jako najlepszy i najbardziej twórczy okres życia. To właśnie tu Eric Gill zaprojektował jedno ze swoich największych dzieł (choć zapewne rzadko z nim kojarzone) – czcionkę Gill Sans, używaną między innymi przez londyńskie metro i BBC.

Przez wieki w Capel-y-Ffin niewiele się zmieniło. Nawet jeśli dziś jest tu prąd, woda i coś na kształt drogi, “Kaplica-na-Granicy” (jak tłumaczy się walijską nazwę; osada leży na granicy hrabstw Monmouthshire i Breconshire/Powys) pozostaje wymarzonym miejscem ucieczki od całego świata. Odważni mogą nawet uciekać w siodle. Niewielką stadninę, szkółkę jeździecką i czynny latem pensjonat znaleźć można w dawnych budynkach gospodarczych klasztoru.

Największy skarb

Sześć kilometrów za Capel-y-Ffin, wijąca się dziesiątkami zakrętów górska droga opada na płaskie dno Doliny Ewyas. “Szeroka na nie więcej niż trzy strzały z łuku” niewielka równina, otoczona sięgającymi ponad sześciuset metrów graniami – Hatterrall wyznaczającą granicę z Anglią od wschodu i Ffawyddog od zachodu – wygląda niemal baśniowo. Nie ważne czy zasypana śniegiem, dręczona tygodniową mżawką, czy przykryta pierzyną niskich chmur. Ale trudno wyobrazić sobie spektakl piękniejszy niż letni zachód słońca, gdy płynne złoto zalewa łąki, wrzosowiska i lasy na stromych zboczach. A na tym tle romantyczne ruiny Llanthony Priory

Równie olśniewający obrazek musiał ujrzeć William de Lacy, krewny i rycerz na służbie Hugh de Lacy – lorda Ewyas, gdy około 1100 roku przysiadł w ruinach kapliczki zbudowanej – zgodnie z legendą – przez samego Świętego Dawida, patrona Walii.

Oczarowany dzikością i izolacją doliny, postanowił zbudować tu samotnię. Przy czym warto pamiętać, że dziewięćset lat temu Vale of Ewyas była bagnistym i porośniętym gęstym lasem przedsionkiem końca świata, a niewysokie szczyty Czarnych Gór czasem nawet latem przykrywał śnieg. Nie zrażało to jednak młodego rycerza, który zrezygnował z zaszczytów i dworskich uciech, by oddać się modlitwie i kontemplacji. Porzucił też żołnierski fach, ale jak podają kroniki, do końca życia nie zdjął zbroi. Czy był to rodzaj pokuty, czy uboczny skutek wilgoci panującej w dolinie? O tym żaden skryba nie wspomina.

William szybko znalazł naśladowców i, po niespełna dwudziestu latach, zgromadzenie liczyło już czterdziestu kanoników. Wszystko wskazuje na to, że żyło się im naprawdę dobrze. Nich świadczy o tym fakt, że jeden z pierwszych przeorów Llanthony, wezwany do objęcia biskupstwa Hereford, tak długo się opierał, aż interweniować musiał sam papież!

Najwyraźniej jednak braciszkowie zaniedbywali modlitwy, bo w 1135 roku Stwórca zesłał na nich rozwścieczonych walijskich powstańców. Na kilka lat Llanthony opustoszało, a jego mieszkańcy przenieśli się do Gloucester.

Dopiero w latach siedemdziesiątych dwunastego wieku klasztor podniósł się ze zgliszczy. Dzięki hojnym darczyńcom i nadaniom ziemskim, Llanthony Priory szybko odzyskało świetność i stało się ważnym i bogatym zgromadzeniem. Z tego okresu pochodzą, między innymi, doskonale zachowane, wczesnogotyckie łuki, które kiedyś były częścią klasztornego kościoła, a dziś… Dziś wspaniale wyglądają oglądane przez nie Czarne Góry. Zresztą, już liczni w okresie prosperity goście odwiedzający klasztor zachwycali się tym kontrastem między surową i dziką przyrodą Black Mountains, a pięknie utrzymanymi ogrodami i sadami augustianów.

Sielanka mogłaby trwać bez końca, gdyby nie rozwody Henryka VIII, szczególnie ten najważniejszy – z Watykanem. Po 1538 roku, jak wszystkie zakony na Wyspach, Llanthony rozwiązano. Mnichów wypędzono, a wszystko co dało się wywieźć, przetopić, albo w jakikolwiek sposób spieniężyć, skonfiskowano. Ogołocone zabudowania klasztorne przeszły w prywatne ręce i z biegiem stuleci niszczały.

Romantyczne ruiny urzekły Waltera Savage Landora – poetę drugiego sortu, żyjącego na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego stulecia. Marzyło mu się stworzenie idealnej posiadłości dla idealnego wiejskiego dżentelmena. Niestety, Po marzeniu zostały tylko długi i gościniec obsadzony drzewami. Idealny zaś dżentelmen, obrażony na niesprawiedliwy los, wyjechał na wyspę Jersey, Llanthony zostawiając wierzycielom.

Pod ciężarem zaniedbań, znaczna część klasztoru runęła. Ocalałe budynki przerobiono najpierw na zajazd, a później na zaciszny hotel funkcjonujący do dziś. Zatrzymują się tu amatorzy jazdy konnej, korzystający z sąsiadującej z Llanthony Priory szkółki jeździeckiej i miłośnicy górskich wędrówek. Hotel słynie z domowych przysmaków i warzonego na miejscu piwa.

Trochę w cieniu ruin klasztoru stoi skromny kościół Świętego Dawida. Wybudowano go prawdopodobnie w trzynastym wieku, w okresie rozkwitu Llanthony Priory, by służył chorym. Kronikarskie tropy wskazują, że zastąpił wcześniejszą świątynię, wzniesioną przez Williama de Lacy i jego pierwszych towarzyszy. A skoro ta stała w miejscu gdzie pobożny rycerz znalazł zrujnowaną samotnię Świętego Dawida “ozdobioną jedynie przez bluszcz i mech”, oznacza to, że w Llanthony słowo boże głosi się nieprzerwanie, od półtora tysiąca lat, w tym samym miejscu.

Dziś w Llanthony nie ma ani świętych, ani mnichów. Nadal jednak ciągną tu miłośnicy dzikiej przyrody, ciszy i spokoju. Leżąc w samym środku Czarnych Gór, w naturalnie odizolowanej od reszty świata Dolinie Ewyas, Llanthony stanowi bowiem idealny punkt wypadowy na dziesiątki kilometrów jednych z najbardziej malowniczych szlaków w Wielkiej Brytanii.

Najpopularniejszy z nich zaczyna się przy ruinach klasztoru i prowadzi prosto na szczyt Hatterrall Ridge. Grzbietem tego długiego na kilkanaście kilometrów i sięgającego lekko ponad siedmiuset metrów wzgórza biegnie granica między Walią i Anglią. W tym miejscu granica pokrywa się z Offa’s Dyke Path, czyli Szlakiem Wału Offy – przeszło dwustukilometrowym szlakiem zaczynającym się w Chepstow na południu Walii i biegnącym do plaż w okolicach Prestatyn na północy.

Osią otwartej na początku lat siedemdziesiątych trasy jest oryginalny wał ziemny zbudowany w ósmym wieku przez króla Offę. Była to pierwsza oficjalna granica pomiędzy celtycką Walią a nowo powstającymi państwami anglosaskimi na wschodzie Brytanii. Co ciekawe, dzisiejsza granica administracyjna między dwoma krajami tylko trochę od niej odbiega.

Oczywiście w górach próżno szukać jakichkolwiek umocnień. Naturalne bariery w zupełności wystarczały do powstrzymania wzajemnej niechęci sąsiadów. Wystarczy rzut oka ze szczytu Hatterrall Ridge by się o tym przekonać. Z jednej, angielskiej strony, zbocze ostro opada do praktycznie bezludnej Doliny Olchon. Tę od wschodu zamyka grzbiet Black Hill – jedynego wyraźnego wzgórza zaliczanego do Black Mountains leżącego po angielskiej stronie granicy. Dalej rozciąga się Golden Valley – Złota Dolina – i dopiero za nią, gdzieś w okolicach Hereford, zaczyna się sielski Albion.

Podobnie z drugiej strony. Najpierw rajska Dolina Ewyas, a za nią wąskie i głębokie Vale of Grwyne Fawr i Grwyne Fechan Valley, do których słońce zagląda tylko latem.

Gdyby komuś zechciało się przejść wszystkie szczyty, doliny i rzeki, żaden wał nie powstrzymałby go przed dalszym marszem. Ale zamiast podbijać Anglię (lub Walię), będąc już a Szlaku Offy, lepiej powędrować na południe, do Cwmyoy – kolejnej perły ukrytej w Czarnych Górach.

Kaprysy geologii

Cwmyoy ze swoim półtuzinem kamiennych domów i normańskim kościołem, przykleiło się do zbocza Hatterrall Ridge. Można się tu dostać albo górską ścieżką, albo karkołomną – nawet jak na Black Mountains – drogą od dołu. W obu przypadkach nie jest to zadanie proste, ale warto! Warto ze względu na “cud” architektoniczny, jakim jest tutejszy trzynastowieczny kościół Świętego Marcina. Nie ma chyba na świecie drugiej tak koślawej i powykręcanej budowli, która w założeniu taką być nie miała. W Saint Martin’s Church nic ze sobą nie współgra i nie ma jednego prostego kąta. Stojąc wewnątrz, patrząc przez nawę w kierunku ołtarza odnosi się wrażenie, że podłoga tańczy a ściany, choć próbują dotrzymać jej kroku, pogubiły rytm.

Z zewnątrz widok jest jeszcze bardziej intrygujący, bo kamienna wieża odchyla się od pionu o dokładnie 5,2 stopnia (zdecydowanie wyższa krzywa wieża w Pizie, dla porównania, ma odchył “tylko” 4.7 stopnia). Do lat sześćdziesiątych, kiedy dobudowano specjalne podpory, przed zawaleniem chroniła ją chyba tylko jakaś nadprzyrodzona siła. Ale że w Cwmyoy nic nie jest zbyt proste, w połowie długości nawy, budynek nagle wykręca się w przeciwną stronę.

Niewiele lepiej wygląda przykościelny cmentarz pełen powykrzywianych starych nagrobków. Śmierć musiała być czymś strasznie wkurzona, skoro tak niecnie sobie tu poczynała.

W rzeczywistości całkowity brak pionów i poziomów w Cwmyoy nie wynika ani z walki sił nieczystych z niebiosami, ani z jakiejś specjalnej niechęci mieszkańców do geometrii. Cała wina spada na geologię. Kościół stoi po prostu na kilku płytach skalnych, które bez przerwy na siebie napierają, powodując wybrzuszenia i zapadnięcia gruntu na powierzchni. A że proces jest łagodny i długotrwały, kościelne mury zamiast pękać, próbują dostosować się do sytuacji.

Poszukiwacze skarbów znajdą w Cwmyoy jeszcze jeden klejnot – średniowieczny kamienny krzyż. W 1861 roku wykopano go przypadkiem na jednym z okolicznych pól. Datowany na trzynasty-czternasty wiek krzyż, był prawdopodobnie drogowskazem dla pielgrzymów zdążających do St. Davids w Pembrokshire. Niezwykłe jest przedstawienie na nim postaci Chrystusa. Jego ciała nie tylko nie wykręca ból agonii, ale spod wielkiej biskupiej mitry zdaje się uśmiechać.

W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, w niewyjaśnionych okolicznościach krzyż zniknął z Cwmyoy, po czym zupełnie przypadkiem odnalazł się w sklepie z antykami w Londynie. Po udanej akcji odzyskania zabytku, na wszelki wypadek, przymurowano go do kościelnej podłogi.

————

Ten tekst to druga część długiej wyprawy w Black Mountains, poprzednią i kolejne znajdziecie tu:

Advertisement

Twoim zdaniem

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s