Category Archives: inne atrakcje

Rajd Wielkiej Brytanii (Wales Rally GB)

Informacja dla dużych chłopców i miłośników podziwiania walijskich krajobrazów zza szyb samochodu:

Już w następny weekend (12-15.11.2015) kolejna edycja Rajdu Wielkiej Brytanii (Wales Rally GB) – ostatniej rundy rajdowych mistrzostw świata. Jak co roku, organizatorzy zapewniają fatalną pogodę, masę błota, dużo hałasu i prawdziwe emocje.

Rajd rozpocznie się uroczystą prezentacją zawodników i aut na Mostyn Street w Llandudno, w czwartek (12.11) od 18:30. Wcześniej (od 17:00 do 17:30), łowcy autografów mogą zapolować na swoich ulubieńców w Venue Cymru. Tego dnia odbędzie się tylko jeden wyścig – Shakedown, pomiędzy Ruthin i Corwen.

W piątek rajdowcy przenoszą się do Środkowej Walii, w okolice Llanidloes i Llangurig. Wszystkie trzy tutejsze “oesy” – Hafren, Sweet Lamb i Myherin – to klasyki. Sweet Lamb uwielbiają widzowie, a na Myherin, z długimi i szerokimi prostymi, kierowcy.

Trzeciego dnia, mistrzowie kierownicy ścigać się będą na dwóch odcinkach specjalnych w cieniu Cadair Idris, niedaleko Corris i dwóch w paśmie wzgórz Berwyn, w okolicach Jeziora Vyrnwy i Bala. Na dwóch pierwszych można się spodziewać błota strzelającego spod kół! Dwa ostatnie odbędą się po zmroku, więc widzowie może nie będą zachwyceni, ale kierowcy będą musieli się wykazać. Na sobotę zaplanowany jest też rodzinny Rally Fest w Chirk Castle, gdzie spotkać będzie można rajdowe ekipy techniczne, kierowców i zajrzeć pod maski aut.

Ostatni dzień rajdu to trzy “oesy” na północy Walii: dwa w okolicach Jeziora Brenig i ulubiony wśród fotografów, asfaltowy Great Orme w Llandudno. Zakończenie rajdu i wręczenie nagród odbędzie się po południu, w parku serwisowym w Deeside.

Szczegółowy plan rajdu znajdziecie tu.

Bilety, niestety, jak zwykle w niezbyt zachęcających cenach:
– czterodniowy karnet (World Rally Pass), upoważniający do wstępu na wszystkie odcinki specjalne i imprezy około-rajdowe kosztuje (w przedsprzedaży) £99;
– bilet jednodniowy (Forest Pass), upoważniający do wstępu na wszystkie odcinki specjalne w danym dniu kosztuje (w przedsprzedaży) £25;
– bilety na poszczególne odcinki można też kupić tuż przed ich rozpoczęciem, za zdecydowanie wygórowaną cenę £30.

Więcej o biletach tu.

A na zachętę parę zdjęć sprzed kilku lat…

Cofiwch Dryweryn – pamiętaj o Tryweryn

Cofiwch Dryweryn

Jednym ze sposobów odnalezienia się na emigracji jest zrozumienie z jakiego miejsca w historii i kulturze wzięli się ludzie, z którymi przyszło nam żyć. Poznanie spraw, które ich ukształtowały, dowiedzenie się, co jest dla nich ważne. Z czego się śmieją. Na kogo głosują. Co ich boli.

Dzisiejsza Walia została ukształtowana w dużej mierze przez dwa czynniki: okupację angielską i opozycję wobec niej. Świadomie używam terminu okupacja, chociaż naturalnie kraj nie znajduje się w stanie wojny i nie jest obiektem żadnej czynnej przemocy. To właściwie bardziej forma systemu kolonialnego. Mniej więcej 700 lat temu ogromna Anglia podbiła malutką Walię. Uczyniła z niej podległą sobie prowincję i praktycznie odebrała możliwość podejmowania jakichkolwiek decyzji. W zamian dała zaszczyt bycia częścią wielkiego imperium. Szkocja jest w dużej części niezależna i sama zdecydowała kiedyś o wstąpieniu do Unii;  Walii nikt o zdanie nie pytał.

Niechęć Walijczyków do Anglii jest stale obecna na pewnym poziomie. Płynie gdzieś podskórnie, w społecznym krwiobiegu. Manifestuje się podczas meczy rugby, rzadziej podczas dyskusji o gospodarce czy polityce. W dowcipach w rodzaju “Polak, Rusek i Niemiec”. Westminster zawsze traktowało Walię przedmiotowo; brytyjscy politycy przypominają sobie o niej najczęściej w okolicach wyborów. Dla sporej części Anglików Walia to co najwyżej cel wypadów wakacyjno-weekendowych.

Jednym z najbardziej jaskrawych przejawów walijskiej bezsilności wobec arogancji angielskiej administracji jest historia utworzenia sztucznego jeziora, dziś znanego pod nazwą Llyn Celyn.

Llyn Celyn, fot. ze strony natureflip.com

W roku 1957 rada miasta Liverpool umyśliła sobie i przeforsowała w brytyjskim parlamencie (przy silnej walijskiej opozycji) decyzję o budowie sztucznego zbiornika wody pitnej dla Liverpoolu. Zbiornik miał powstać w północnej Walii w dolinie rzeki Tryweryn; problem polegał na tym, że znajdowała się tam nieduża wioska o nazwie Capel Celyn, w której od wielu pokoleń żyła nieduża lokalna społeczność, całkowicie walijskojęzyczna, prowadząca spokojny tradycyjny styl życia opierający się na ciężkiej pracy, miłości do ziemi i religii.

Capel Celyn, fot. FL Jackson (via G.Christian/flickr)

Przez 10 lat przez Walię przetaczała się fala żarliwych protestów. Wszystko na próżno; ostatecznie zatopienie wioski Capel Celyn stało się faktem w roku 1965. Pod wodą znalazły się częściowo zburzone domy, poczta, kaplica, kilka innych budynków oraz cmentarz. Podobno, przy wyjątkowo niskim stanie wód na środku jeziora można zobaczyć wystającą iglicę kaplicy.

Mieszkańców nie pozostawiono samym sobie, niedaleko utworzono zupełnie nową wioskę w której większość wypędzonych zamieszkała; nie zmniejszyło to poczucia goryczy, upokorzenia i bezsilności, które eksplodowało w tym czasie w Walii, a echa którego są słyszalne do dziś.

Hasło Cofiwch Dryweryn czyli pamiętaj o Tryweryn wymalowane na przydrożnym kamieniu gdzieś w północnej Walii stało się symbolem walki z angielską arogancją, sztandarem walijskich nacjonalistów. W tamtym okresie walijska partia narodowa Plaid Cymru zanotowała spory skok popularności; fala oburzenia i protestów zainicjowała proces budowania politycznej świadomości i walki o możliwość podejmowania własnych decyzji, coraz bardziej niezależnych od Westminster; działający od kilkunastu lat walijski parlament (Welsh Assembly) jest poniekąd rezultatem zatopienia małej wioski w malowniczej dolinie Tryweryn.

W roku 2005 r rada miasta Liverpool wystosowała formalne przeprosiny, przyjęte w Walii z mieszanymi uczuciami.

 

 

Aberystwyth – oaza na środkowo-walijskim pustkowiu

Aberystwyth to prawdziwa oaza na środkowo-walijskim pustkowiu i jedyne miasto w pełnym tego słowa znaczeniu nad Cardigan Bay, a przy okazji jeden z najprzyjemniejszych kurortów na Wyspach. To też twierdza walijskości w trochę bardziej wysublimowanym niż tradycyjno-wiejskim stylu.

Swoją siedzibę ma tu od 1872 roku najstarszy uniwersytet w Walii, będący jednocześnie jednym z bardziej prestiżowych na Wyspach. Na University of Aberystwyth studiował, między innymi, książę Walii – Karol.

Niedaleko uczelni, w ogromnym gmachu z żółtego piaskowca, mieści się chyba największy powód do dumy mieszkańców Aber (jak w skrócie nazywają swój dom) – Llyfrgell Genedlaethol Cymru, Narodowa Biblioteka Walijska. Otwarta w 1937 roku, jest jedną z pięciu (obok Londynu, Edynburga, Oxfordu i Cambridge) tak zwanych copyright libraries, co znaczy, że trafiają tu absolutnie wszystkie wydawnictwa drukowane w Zjednoczonym Królestwie. W sumie, w zbiorach biblioteki znajduje się sześć milionów książek, w tym najstarsze woluminy wydane po walijsku i w Walii. Ta imponująca liczba stawia podobno Aberystwyth na pierwszym miejscu w świecie pod względem ilości książek na jednego mieszkańca. (Choć z tą opinią mogliby nie zgodzić się w Hay-on-Wye)

Kolejną na wskroś walijską instytucją, która zadomowiła się w Aberystwyth jest Cymdeithas yr Iaith Gymraeg – Towarzystwo Języka Walijskiego. Powstała w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku organizacja, nie tylko przyczyniła się do odrodzenia najstarszego i wciąż powszechnie używanego języka w Europie, ale też jego popularyzacji i prawnego uznania jako języka urzędowego. To ostatnie odbyło się kosztem wielu demonstracji, kar pieniężnych, a nawet wyroków więzienia; angielscy sąsiedzi długo uważali walijski za relikt przeszłości, którego trzeba się raz na zawsze pozbyć.

Kontynuując wyliczanki, Aber może pochwalić się również renomowaną szkoła plastyczną i doskonałym, największym w Walii centrum sztuk – Canolfan y Celfyddydau/Aberystwyth Arts Centre.

Wszystkie te instytucje są otwarte dla gości i wszystkie (a szczególnie biblioteka i centrum sztuk) organizują masę stałych i czasowych wystaw, warsztatów, szkoleń, spotkań i mnóstwo innych wydarzeń kulturalnych, dla każdego odbiorcy.

…a wszystko to w dwudziestotysięcznym mieście, którego połowę stanowią studenci.

Ale Aber to też, a może przede wszystkim, nadmorski kurort. I to kurort z prawdziwego zdarzenia, z jednym z najbardziej fotogenicznych bulwarów na Wyspach Brytyjskich.

Żeby w pełni docenić jego malowniczość, warto na początek wdrapać się na stu trzydziestometrowe Constitution Hill, z którego rozciąga się wspaniała panorama miasta i otaczających je wzgórz z jednej strony, z drugiej wydm u ujścia rzeki Dyfi i szczytów południowej Snowdonii. Leniwych na szczyt zawiezie trzeszcząca i skrzypiąca, przeszło stuletnia kolejka klifowa.

Zaczynająca się u stóp Constitution Hill Promenada, to niemal nieprzerwany ciąg kolorowych hoteli i pensjonatów oferujących widok na zatokę i kamienistą plażę.

Jak każdy szanujący się brytyjski kurort, Aberystwyth ma też swoje molo. Sięgającą prawie trzysta metrów w morze konstrukcję, z pawilonem mieszczącym dwa tysiące osób, wybudowano w połowie dziewiętnastego wieku, ale sto pięćdziesiąt lat i bezlitosne zimowe sztormy skróciły je o jedną czwartą.

Dwa kroki od mola, wyznaczając południowy kraniec Promenady, stoi najbardziej charakterystyczny budynek w mieście, trochę baśniowy Old College. Potężny gmach w stylu wiktoriańskiego gotyku, ze strzelistymi wieżyczkami, wysokimi oknami i masą ozdobników, wzniesiono (a właściwie rozbudowano stojącą tu wcześniej willę) podobnie jak molo, pod koniec lat sześćdziesiątych, dziewiętnastego wieku. Miał służyć jako hotel dla tłumów spragnionych świeżego morskiego powietrza, których spodziewano się wraz z wybudowaniem linii kolejowej łączącej Aber z resztą świata. Przedsięwzięcie okazało się całkowitą klapą i po zaledwie roku właściciele ogłosili spektakularną plajtę.

W 1872 roku, za okrągłe dziesięć tysięcy funtów, budynek kupił komitet założycielski Uniwersytetu Walijskiego. I tu, do wybudowania nowego kampusu na wzgórzach nad miastem, była jego główna siedziba.

Tuż obok Starego College’u, na niewielkim wzniesieniu, stoją ruiny trzynastowiecznego zamku. Choć dość skromne, przypominają burzliwe lata podboju Walii przez Anglików – zamek był częścią “żelaznego pierścienia” twierdz wzniesionych pod koniec trzynastego stulecia na polecenie króla Edwarda I, do kontroli nad buntowniczymi Celtami.

Ci jednak, nieco ponad sto lat później, w 1404 roku, w czasie ostatniego wielkiego zrywu niepodległościowego, zdobyli zamek. Przez pewien czas twierdza Aberystwyth była nawet główną kwaterą powstańców dowodzonych przez Owaina Glyndŵr.

Swoje pięć minut miał też Aberystwyth Castle w czasie angielskiej wojny domowej. W 1637 roku ustanowiono w nim mennicę, w której, ze srebra wydobywanego w okolicznych kopalniach, bito monety na żołd dla królewskich wojaków. W rewanżu, siły Cromwella, w 1649 roku zrównały większość zamku z ziemią. Dlatego dziś przychodzi się tu podziwiać raczej panoramę nadmorskiego bulwaru z jednej strony, a mariny i ujścia rzek Rheidol i Ystwyth z drugiej, niż kunszt średniowiecznych budowniczych.

Za kolorową fasadą Promenady kryje się raczej spokojne miasteczko, ożywiające się w okolicach weekendów. Jak przystało na ośrodek akademicki, trochę więcej tu pubów, klubów i knajp, gdzie studenci odreagowują “trudy” nauki. Można tu też zajrzeć do skromnego muzeum regionalnego mieszczącego się w budynku starego teatru (co jest jedna z jego największych atrakcji). Kilka kroków dalej, tuż obok głównej stacji kolejowej, znajduje się terminal Vale of Rheidol Railway – jednej z kilku ocalonych przez fascynatów linii wąskotorowych w środkowej Walii.

Dwunastomilowa trasa kolejki wiedzie przez dziś dziką i zalesiona Dolinę Rheidol, a którą na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku nazywano “walijską Kalifornią”, od nękających ją cyklicznie fal gorączki srebra i nieco mniej szlachetnego ołowiu. Malownicza trasa kończy się przy słynnym “Diabelskim Moście” – Devil’s Bridge – i spektakularnych wodospadach Mynach Falls.

Na przedmieściach Aberystwyth, bardziej jako jego dzielnica niż osobny byt, leży Llanbadarn Fawr. Jakieś tysiąc lat temu kolejność była odwrotna i to Llanbadarn było miastem, do którego przykleiło się Aber. Zresztą “fawr” znaczy po walijsku “duży”. Jego korzenie sięgają szóstego wieku, kiedy święty Padarn założył tu klasztor, który z czasem stał się centrum pierwszego walijskiego biskupstwa i na kilka stuleci jednym z najważniejszych ośrodków wczesnośredniowiecznej nauki.

Pamiątką po tym okresie świetności, są dwa kamienne krzyże celtyckie, stojące w ogromnym trzynastowiecznym kościele. Mniejszy z nich, nieco prymitywny i uważany za starszy, to prawdopodobnie “schrystianizowany” ołtarz druidyczny. Podejrzewa się również, że to jedynie górna część pierwotnie znacznie większego monumentu. Drugi, prawie trzymetrowy krzyż, datuje się na połowę ósmego wieku. Choć zdecydowanie bardziej ozdobny, uważany jest za przykład raczej wczesnej i dość prymitywnej szkoły rzeźbiarskiej. Panele wypełniają głównie geometryczne wzory i charakterystyczne, celtyckie węzły, ale uważne oko dopatrzy się również postaci – Jezusa lub świętego Padarna.

____________
Informacje praktyczne:

Jak na miasto na końcu świata, Aberystwyth może się pochwalić całkiem dobrymi połączeniami z jego cywilizowaną resztą. Oczywiście przy zachowaniu walijskich realiów!

Koleją można tu dojechać z praktycznie każdego zakątka Wielkiej Brytanii. Bezpośrednio z Birmingham (International i New Street), Wolverhampton, Smethwick Galton Bridge, Telford Central, Wellington i Shrewsbury. W przypadku innych połączeń, trzeba się przesiadać w Shrewsbury. Dotyczy to również połączeń z innych części Walii. Połączeń można szukać na stronie www.nationalrail.co.uk.

Dalekobieżne połączenia autobusowe oferuje National Express (nr 409; z Londynu przez Birmingham, Telford, Shrewsbury i Llangurig; codziennie; wskazana wcześniejsza rezerwacja) i Megabus (nr M7; z Londynu przez Cardiff, Swansea, Carmarthen i Lampeter).

Z dalszych zakątków Walii do Aberystwyth dojechać można autobusami TrawsCymru T1 (z Carmarthen przez Lampeter i Aberaeron), 701 Lewis’s Coaches (z Cardiff przez Bridgend, Swansea, Carmarthen i Lampeter), TrawsCymru T2 (z Bangor przez Caernarfon, Porthmadog, Dolgellau i Machynlleth), TrawsCymru T5 (z Haverfordwest przez Fishguard, Cardigan i Aberaeron) i X47 Celtic Travel (z Llandrindod Wells przez Llangurig). Połączenia można sprawdzić na stronie www.traveline.cymru. Tam też najlepiej szukać połączeń z okolicznymi miejscowościami.

Warto też rzucić okiem na plan miasta.

Ostatni zamek na Wyspach

Kompleks okrągłych wież obronnych z Nantyglo, to jeden z najciekawszych, a jednocześnie wyjątkowo mało znany pomnik burzliwych początków rewolucji przemysłowej w Walii. Dowód brutalnego ścierania się interesów bajecznie bogatych przemysłowców i żyjących w nędzy, budujących ich fortuny robotników.

W 1801 roku parafia Aberystruth, w której leży Nantyglo, liczyła zaledwie 805. mieszkańców. Trzydzieści lat później, było ich już prawie sześć tysięcy! Takiego przyrostu nie zanotował żaden inny region na Wyspach. Migrantów przyciągał przede wszystkim potężny zespół hut i odlewni żelaza Nantyglo Ironworks. W okresie największego rozwoju był to jeden z największych i najważniejszych kompleksów metalurgicznych na całym świecie, specjalizujący się w produkcji szyn dla szybko rozwijających się kolei brytyjskich i amerykańskich.

Ale sukces i potęga Nantyglo Ironworks zbudowana była na niewyobrażalnym dziś wyzysku pracowników, fatalnych warunkach ich pracy i niemal niewolniczych stosunkach panujących między właścicielami a robotnikami. Płace, i tak na możliwie minimalnym poziomie, były obniżane przy każdym wahnięciu koniunktury. Wszelka działalność związkowa mająca na celu walkę o poprawę warunków pracy była zabroniona, pod groźbą kary więzienia. Strajki i demonstracje niezadowolenia były brutalnie pacyfikowane. W nieczęstych przypadkach, gdy robotnikom udało się skutecznie wstrzymać produkcję, do pracy sprowadzano łamistrajków z Irlandii, napuszczając jednocześnie obie rozpaczliwie ubogie grupy na siebie.

Właściciele Nantyglo Ironworks, byli też właścicielami domów, w których mieszkali robotnicy. Jakikolwiek bunt prowadzący do utraty pracy, oznaczał więc również utratę, i tak często dziurawego, dachu nad głową.

Innym sposobem ekonomicznego wyzysku pracowników, były sklepy zakładowe, w których istniała możliwość kupowania na kredyt, lub za żetony zastępujące pieniądze, w okresach słabszej koniunktury. Ceny w tych sklepach były jednak znacznie wyższe niż w normalnych sklepach, ale pozbawieni gotówki robotnicy byli na nie skazani. Długi sklepowe potrącane były z pensji jeszcze przed ich wypłaceniem, tak, że czasem pracownicy nie tylko nie otrzymywali żadnej zapłaty, ale kończyli tydzień “na minusie”.

W takich warunkach, mimo gróźb i represji, do wybuchów niezadowolenia dochodziło i dochodzić musiało. Rodziło to całkiem uzasadnione lęki właścicieli o bezpieczeństwo własne i swojego majątku.

Kiedy w 1816 roku dwaj bracia-przemysłowcy Joseph i Crawshay Bailey – właściciele Nantyglo Ironworks – zapowiedzieli kolejne cięcia płac, całe zagłębie ogarnęły zamieszki. Pod presją wydarzeń Bailey’sowie wycofali się z pomysłu, ale wyraźnie przestraszyli się robotniczego gniewu. By się przed nim zabezpieczyć, zbudowali ostatnie na Wyspach prywatne fortyfikacje – the Nantyglo Round Towers/Okrągłe Wieże z Nantyglo.

Obie wieże przetrwały do dziś. Północna, jeszcze kilka dekad temu była zamieszkała. Dzięki temu zachowało się wiele z jej oryginalnego wyposażenia. Dwupiętrową, podpiwniczoną i dobrze wentylowaną budowlę o średnicy przeszło dziewięciu metrów, wzniesiono z kamienia. Ściany przy podstawie miały 130 centymetrów grubości. Większość skromnych zdobień i elementów konstrukcyjnych wykonano z żeliwa. Żeliwne były również okienne ramy, okiennice i potężne drzwi z otworami strzelniczymi.

Południowa wieża, nieco większa, w swoim czasie prawdopodobnie wygodniejsza i o lepszym standardzie, przetrwała w znacznie gorszym stanie. W latach czterdziestych ubiegłego wieku została częściowo rozebrana i pozbawiona praktycznie wszystkich elementów metalowych.

Częścią tego obronnego kompleksu były również zabudowania gospodarcze, w tym stodoła, której cała konstrukcja, łącznie z więźbą dachową wykonana jest z żeliwa. To jedyny znany przykład takiej konstrukcji na świecie! Całość zaś, otoczona była potężnym murem z żeliwnymi bramami.

Nie zachowały się żadne relacje potwierdzające wykorzystanie wież w celu, w jakim zostały wzniesione. Wiadomo, że podczas licznych w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku niepokojów, skoszarowano w nich siły porządkowe. W południowej wieży mieszkał też prawdopodobnie zarządca posiadłości Bailey’sów w Nantyglo.

Nantyglo Round Towers pozostają jednak potężnym świadectwem z jednej strony lęku bogatych przemysłowców, z drugiej – frustracji, jakie gotowały się w robotnikach. To wyjątkowo namacalny dowód bolesnych narodzin nowoczesności.

____________
Informacje praktyczne:

Cały zespół Nantyglo Round Towers znajduje się w prywatnych rękach i jest generalnie zamknięty dla zwiedzających (choć zdarzają się wyjątki i “dni otwarte”), ale doskonale widać je z drogi.

Kod pocztowy do nawigacji: NP23 4QS (Nantyglo, Ebbw Vale, Blaenau Gwent)
Grid ref.: SO1810 (dla korzystających z map Ordnance Survey)

Kiepska pogoda? Kryj się kto może!

Kryjówki

Nie da się ukryć: w Walii zdarza się niesympatyczna pogoda. Nawet dość często. W taką niesympatyczną pogodę człowiek nielubiący siedzieć w domu ma dość ograniczone pole manewru. Na szczęście ci pożądający świeżego powietrza i kontaktu z naturą niezależnie od aury za oknem zawsze mogą liczyć na kryjówki do obserwacji ptaków (bird hide).

Bywa, że w nocy kryjówki są oblegane przez koneserów ziółek i nastolatków odrabiających lekcje; za to w dzień zazwyczaj jest w nich cicho, sucho i przytulnie, można pić gorącą herbatę z termosu i medytować transcendentalnie godzinami czekając, aż coś przeleci. Albo nie przeleci. Można nawet zostać pasjonatem birdwatchingu. Pasjonata birdwatchingu poznaje się po lornetce, niesamowicie drogim teleobiektywie dłuższym od kija od miotły oraz tej szczególnej umiejętności wyrażania delirycznej ekscytacji poprzez absolutny bezruch.

Największy szał bezruchu w kryjówkach powoduje zazwyczaj pojawienie się zimorodka (kingfisher). Przylatuje, siada na kiju i hipnotyzuje rybki w stawie; zapchana po dach kryjówka trzeszczy w szwach śledząc na bezdechu każdy mikroruch legendarnej ptaszyny i fotografując bez opamiętania. Wszyscy modlą się, żeby im się nie zachciało do ubikacji.

zimorodek

Kryjówkę można znaleźć i skolonizować najczęściej nad jakimś stawem w rezerwatach przyrody (nature reserve), których Walia ma mnóstwo. Ogólnie polecam odwiedzanie wszelkich rezerwatów, to bardzo relaksujące. Jeśli chodzi o samo fotografowanie ptaków, to życzliwie podpowiadam: w ziarnie jest metoda.

Kilka zdjęć z moich fotosafari w Forest Farm Nature Reserve na obrzeżach Cardiff:

ptaki Walii

1 dzień w Carmarthenshire

Aberglasney-Dryslwyn-Paxton

Idealna propozycja na całodniową wycieczkę objazdową: ogród Aberglasney, piknik przy malowniczym zamku Dryslwyn i podziwianie panoramy Carmarthenshire z wieży Paxton.

Hrabstwo Carmarthenshire promuje się jako “ogród Walii” – i ma ku temu podstawy. I nie chodzi wyłącznie o malownicze, niekończące się zielone łąki otoczone łagodnymi wzgórzami i przetykane wstążkami rzek, ale również o najprawdziwsze ogrody, takie jak np. słynne National Botanic Gardens of Wales. Ale nie tylko ogród botaniczny wart jest uwagi. Bardzo przyjemne letnie przedpołudnie można spędzić np. w Aberglasney Garden. Ten ogród nie jest może szczególnie duży, ale bardzo przyjemny dla oka; posiada nieduży pałacyk, oranżerię z palmami i orchideami, ścieżki spacerowe poukrywane wśród kolorowych rabat kwiatowych, a nawet unikatowe w tym klimacie owocujące drzewka pomarańczowe. Pięknie pachnie ogródek warzywno-ziołowy. Zachęcające zapachy dochodzą też z kafejki, w której można pokusić się o spróbowanie słynnej brytyjskiej cream tea, wbrew pozorom, nie tyle herbaty ze śmietanką, ile herbaty w towarzystwie ciasteczka zwanego scone, spożywanego z dżemem i tzw. clotted cream, rodzajem gęstej śmietanki.

Kod pocztowy dla nawigacji satelitarnej: SA32 8QH. Tutaj można znaleźć dokładne informacje o godzinach otwarcia i cenach biletów.

Z ogrodów Aberglasney już tylko rzut beretem do zamku Dryslwyn. Zamek to określenie trochę na wyrost, bo niewiele z niego już pozostało. W czasie swojej 800-letniej burzliwej historii był wielokrotnie niszczony i odbudowywany; do dzisiejszych czasów przetrwały tylko nieliczne ślady po pierwszej oryginalnej budowli. Szczególnie ciekawe w Dryslwyn jest to, że jest jednym z nielicznych zamków zbudowanych przez Walijczyków do obrony przez Anglikami, a nie na odwrót.

Mimo, że w ruinie, zamek Dryslwyn ma w sobie rodzaj szczególnego czaru; przyczynia się do tego najpewniej jego malownicze położenie. Ze szczytu niewielkiego wzgórza zamkowego roztacza się szeroka panorama Carmarthenshire z romantycznie meandrującą rzeką (rzadkość w Walii) oraz wieżą Paxton w tle.

Zamek jest objęty całkowitą ochroną prawną jako zabytek pierwszej klasy. Wstęp jest bezpłatny, podobnie jak parking znajdujący się tuż pod wzgórzem zamkowym. Kod pocztowy dla nawigacji satelitarnej: SA32 8JQ.

Wzgórze zamkowe i jego najbliższe okolice to idealne miejsce na letni piknik.

“Kropka nad i” naszej dzisiejszej wyprawy to wspomniana już wieża Paxton, zabytek drugiej klasy. Do wieży prowadzą boczne drogi, miejscami dość wąskie, a dojazd jest oznaczony brązowymi drogowskazami. Samochód trzeba zostawić na małym bezpłatnym parkingu, a następnie przejść przez pole, względnie biec, bo czasem pan farmer parkuje tam byki – zwierzątka często łaknące kontaktu z człowiekiem.

Wieża Paxton została wybudowana jakieś 200-250 lat temu i podobno służyła właścicielowi tych ziem głównie do zabawiania szlachetnych gości. Dla zwiedzających dostępna jest tzw. sala bankietowa, z której roztacza się piękny widok na dolinę rzeki Tywi, z zamkiem Dryslwyn oraz ogrodem Aberglasney w tle.

_________________

Wariant alternatywny: zamiast Aberglasney możesz wybrać się do Ogrodu Botanicznego; ale jest on nieporównywalnie większy i zwiedzanie go może zająć większość dnia.

 

Elvis is in town – w Porthcawl

Elvis w Porthcawl

Jednym z ciekawszych wydarzeń kulturalnych w południowej Walii jest doroczny.. Festiwal Elvisa w Porthcawl. Podobno jeden z największych w Europie, jeśli nie w świecie. Frekwencja jest oszałamiająca, piwo leje się strumieniami, karuzele w odrapanym wesołym miasteczku nie nadążają z przerobem. Puby zacierają ręce. Podobnie stragany z perukami. Każda wystawa sklepowa ma coś z Elvisa. Granicą jest wyobraźnia ludzi handlu, a ta jak wiadomo potrafi być nieskończona (zawsze mi się przypomina zakład pogrzebowy w Bournemouth, który z okazji olimpiady w Londynie udekorował swoje okna stosownymi emblematami entuzjastycznie wspierającymi team GB). Zewsząd dobiega Jailhouse Rock i A little Less Conversation. Ulice oblegają tłumnie Elvisy w każdym wieku i o każdym gabarycie; najpopularniejszym modelem jest bez wątpienia Elvis Późny, pękaty, pod 50-tkę, odziany w obcisły kombinezonik i z Lokiem. Wśród pań w określonym wieku szczególnym zainteresowaniem cieszą się GI mundury z okresu, kiedy Król przebywał w armii. Co bardziej utalentowane Elvisy komercyjne śpiewają za po teatrach i pubach, pozostałe wystają na rogach i zbierają na piwo fałszując wdzięcznie Love Me Tender i zarzucając bioderkiem ku uciesze dam. Im dama bardziej wstawiona, tym bardziej wyrozumiała względem braków wokalnych i wizualnych Elvisa. 

 Elvis w PorthcawlElvis w Porthcawl

Elvis w Porthcawl

Elvis w Porthcawl Elvis w Porthcawl Elvis w Porthcawl Elvis w Porthcawl

O’matko mówi mój znajomy wytrzeszczając oczy na gimnastykującego się na scenie kompletnie pozbawionego słuchu Elvisa. Nikt nie klaszcze. Wszyscy biegną do baru po więcej piwa. Przepraszam, zwraca się znajomy (który jest wielkim fanem Króla) do stojącego obok policjanta wskazując na zupełnie niezrażonego brakiem entuzjazmu Elvisa, czy mógłbyś aresztować tego człowieka za zbrodnie przeciwko ludzkości i obrazę uczuć religijnych? Niestety, odpowiada policjant z kamienną twarzą, na tej podstawie aresztowaliśmy już siedmiu. Wyczerpaliśmy limit. Mamy cięcia.

BeFunky_DSC_0679.jpg

ellv

Można nie lubić. Można prychać na kicz. Machać ręką, że odstąp szatanie. Ale Elvis w Porthcawl z roku na rok obrasta w siłę, jest coraz bardziej pstrokaty, roześmiany i wyluzowany. Stosunek do tego typu imprez myślę ociepla się wprost proporcjonalnie do ilości spożytego alkoholu. W każdym razie – warto zajrzeć. Uwaga, na niektóre imprezy w ramach festiwalu Porthcawltrzeba wykupić bilety. Festiwal odbywa się pod koniec września.

Orientacyjny kod pocztowy dla nawigacji satelitarnej: CF36 3LS.

Oficjalna strona festiwalu.


BeFunky_P1090325

Ironbridge – pod patronatem UNESCO

Ironbridge

Jest takie miasteczko na pograniczu, w angielskim hrabstwie Shropshire (West Midlands), które nazywa się Ironbridge. Znane jest głównie z wynalezienia wielkiej rewolucji przemysłowej. Tak przynajmniej przechwala się lokalna informacja turystyczna; inne źródła wspominają o miasteczku tylko jako jednym z wielu ognisk zapalnych rewolucji. W każdym razie, gdziekolwiek ognia nie rozpalono, woda wrzała również w Ironbridge. Dla niezorientowanych: rewolucja przemysłowa wynalazła tanie sposoby wytwarzania żelaza, zamieniła produkcję ręczną na maszynową, i położyła podwaliny pod zmorę naszych czasów: agresywny kapitalizm oparty na redukcji kosztów i maksymalizacji zysków. Symbolem narodzin nowej ery w Ironbridge był most, od którego pochodzi nazwa miejscowości; pierwszy na świecie most wykonany z żelaza. Oddany do użytku w 1781, do dziś zachwyca łukową konstrukcją elegancko rozciągniętą ponad rzeką Severn. W tamtych czasach otwarcie takiego mostu było wydarzeniem o randze pierwszego lotu w kosmos. Świat na moment osłupiał w zachwycie, po czym rzucił się w wir obłąkanego wyścigu o prymat w postępie technicznym.

dsc_0037Ironbridge miało swój okres wiktoriańskiej prosperity, a potem, w okolicach połowy XX wieku, swój okres upadku. Z postindustrialnego marazmu wyrwało je UNESCO, obejmując most i okolicę swoim patronatem jako część światowego dziedzictwa kulturalnego. Co oczywiście przyciągnęło w te okolice masową turystykę, wydajnie podnosząc poziom życia mieszkańców, thank you very much.

IronbridgeSpacerując po okolicy, w której przyjemna dla oka architektura miesza się z pozostałościami po industrialu, można niemal przenieść się w czasie. Zwłaszcza jesienią, kiedy opadające liście i dym z domowych kominków pięknie odtwarzają wspomagają atmosferę świata, który już dawno przeminął.

Od razu uprzedzam: pół dnia to za mało na Ironbridge. W okolicy jest chyba ze sześć różnych muzeów, a na dokładkę wiktoriańskie miasteczko, w którym panie noszą długie kiece i kapelusze ze wstążkami, a panowie cylindry. Wszystkie muzea są płatne; jeśli zależy ci, żeby jak najwięcej zobaczyć to warto zastanowić się nad zakupem biletu zbiorowego (dość drogi). Natomiast zupełnie za darmo możesz włóczyć się po miasteczku i okolicy oraz przejść się mostem-celebrytą. W trakcie włóczenia się po okolicy można natknąć się np. na nietypowy cmentarzyk quarków, na którym chowają każdego, niezależnie od religii, poglądów czy stosunku do serów pleśniowych; trzeba tylko wyrazić życzenie, i stajemy się małą tabliczką pod płotem. I już.

IronbridgeCiekawostka: chodniki w Ironbridge mają żelazne krawędzie, które dodają miasteczku szyku i pięknie podkreślają jego imponującą przeszłość.

IronbridgeOrientacyjny kod pocztowy dla sat navu: CF8 7JP. Najlepiej zaparkować poza miasteczkiem na parkingu Park&Ride i skorzystać z taniego autobusu. To bardzo wygodna i popularna opcja. Wszelkie przydatne informacje transportowe, ceny biletów wstępu itp. można znaleźć tutaj.

Wybrzeże Cardigan [cz.2] – New Quay i Aberaeron

Kolejny przystanek na szlaku Ceredigion Coast Path: New Quay (nie mylić z… Newquay w Kornwalii).

Cei Newydd (w wersji walijskiej) – dawna wieś rybacka, później ruchliwy port i stocznia – to dziś największy i najpopularniejszy kurort w tej części Cardigan Coast. Dlatego uczuleni na tłumy, w sezonie nie powinni tu zaglądać.

New QuayMiasteczko rozłożyło się tarasowo na klifach nad dużą i osłoniętą od otwartego morza zatoką. Górne tarasy zajmują przede wszystkim letnie domy do wynajęcia. W wydaniu brytyjskim niestety często kiczowate i tandetne lub zwyczajnie szpetne. Ale im niżej, im bliżej morza, tym ładniej.

New QuayStrome uliczki łączące się w okolicach kapitanatu portu, zabudowane są ciasno kolorowymi, wiktoriańskimi szeregowcami z miniaturowymi ogródkami. Pełno tu kafejek, restauracji na każdą kieszeń, pubów i sklepów z obowiązkowym wyposażeniem każdego plażowicza. Szczególnie tego najmłodszego. Wiaderka i łopatki przydadzą się na plaży ciągnącej się na północ od przystani, aż do New Quay Head i, słynnej wśród ornitologów, adekwatnie nazwanej, Birds Rock.

New QuayNajwiększą atrakcją samej przystani jest właściwie nic-nie-robienie, połączone z wpatrywaniem się w hipnotyczne kołysanie jachtów i łodzi (w czasie przypływu; podczas odpływu wyglądają dość pokracznie), albo w drugą stronę, gdzie przy dobrej pogodzie rozpościera się niekończąca się panorama wybrzeża, aż po majaczące gdzieś daleko szczyty Snowdonii i Półwysep Llyn.

Ale oprócz atrakcji typowych dla nadmorskiego kurortu, New Quay przyciąga śladami krótkiej i burzliwej bytności Dylana Thomasa – “narodowego poety Walii”. Thomas (wraz z żoną Caitlin) mieszkał tu kilka lat w czasie II Wojny Światowej, pisząc, pijąc (z czego słynął nie mniej niż z pisania) i szukając kłopotów.

Prawdziwy, bądź domniemany romans Dylana (i jego żony Caitlin) z żoną komandosa, który właśnie wrócił z frontu, omal nie skończył się tragicznie, gdy zazdrosny żołnierz ostrzelał z karabinu dom Thomasów. Historię tę przeniesiono na ekran, w gwiazdorskiej obsadzie, w filmie “The edge of love“.

Rodzina wkrótce wyjechała z miasteczka, ale wspomnienia najwyraźniej pozostały, Llareggub, w którym rozgrywa się akcja jednej z bardziej znanych sztuk Dylana – “Under Milk Wood – do złudzenia przypomina New Quay. Chociaż o ten wątpliwy zaszczyt konkuruje z południowo-walijskim miasteczkiem Laugharne. Dlaczego wątpliwy? “Llareggub”, wyglądające pozornie na typową walijską, niewymawialną nazwę, czytane od tyłu daje “bugger all”, czyli… “wielkie nic” w wersji średnio wulgarnej.

—/-/—

Wyjeżdżając z New Quay w stronę Aberaeron, warto na chwilę przystanąć w Llanarth. Tu, w przedsionku trzynastowiecznego kościoła świętego Dawida (przebudowanego pod koniec dziewiętnastego wieku) stoi Cross of Gurhirt (znany również jako Cross of Girhurst albo Cross of Girhiret) – wczesnochrześcijański rzeźbiony krzyż z wykutym imieniem, prawdopodobnie, irlandzkiego wodza z dziewiątego wieku i praktycznie nieczytelnymi już dziś inskrypcjami ogamicznymi (ogham to stary alfabet, używany we wczesnym średniowieczu do zapisu języków celtyckich).

The Cross of Gurhirt—/-/—

Leżące kilkanaście kilometrów od New Quay Aberaeron zdecydowanie wyróżnia się się na tle innych nadmorskich miejscowości na trasie Ceredigion Coast Path. Jest płaskie, ma regularną siatkę ulic i skwerów, mnóstwo tu wolnej przestrzeni i jest zdecydowanie najurokliwszym miasteczkiem w tej części kraju. Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że jednym z najpiękniejszych w Walii.

AberaeronAberaeron zbudował od zera, na początku dziewiętnastego wieku, miejscowy właściciel ziemski, wielebny Alban Gwynne. Szerokie ujście rzeki Aeron (stąd nazwa: “aber” w języku walijskim oznacza ujście rzeki), po regulacji świetnie nadawało się na port i stocznię, wokół których szybko wyrosło miasto. Dziś po stoczni pozostało głównie wspomnienie, a w porcie cumują przede wszystkim dziesiątki jachtów, ale jako centrum administracyjne hrabstwa Ceredigion, Aberaeron prosperuje całkiem dobrze.

Długie, kamieniste plaże rozciągające się po obu stronach ujścia rzeki, nie przyciągają typowych letników, więc i atmosfera jest tu bardziej zrelaksowana. Praktycznie nie ma tu straganów uginających się od plastikowej tandety, walczących o każdego klienta vanów z lodami, czy budek z tanim fish’n’chipsem zawiniętym w szary papier. Nie brak za to kawiarenek rozkładających stoliki na nabrzeżu przy przystani, jest spora lodziarnia z przyjemnym tarasem i kilka sklepów z rękodziełem z prawdziwego zdarzenia. Doskonałe miejsce na leniwe popołudnie. Szczególnie przed kolejnym przystankiem…

Dla wielbicieli dziwów

Cwmystwyth, Cwm Elan

elan valley

Dolina Elan w środkowej Walii to miejsce szczególne, o którym będziemy jeszcze pisać szerzej. To 180 km wzgórz i sztucznych zbiorników wodnych stanowiących imponującą spuściznę po wiktoriańskich inżynierach; sposób w jaki potrafili wpisać całe to ogromne przedsięwzięcie w krajobraz nie tylko nie szkodząc mu, ale nawet wzbogacając wizualnie zasługuje na podziw i szacunek.

Elan Valley to jeden z najrzadziej chyba zaludnionych rejonów Walii; długo można jechać i nie spotkać drugiego samochodu. Momentami ma się wrażenie jakiegoś cudownego uroczyska. Szczególnie w takich miejscach jak Cwmystwyth [czyt. kumystłyf], wieś uważana za położoną w samym centrum Walii.

cwm

W dawnych, dawnych czasach Cwmystwyth była niezwykle ważna; jej pozycja była związana z wydobyciem ołowiu, srebra, miedzi i cynku. Górnicza działalność miała tu miejsce już w epoce brązu. Z zamknięciem ostatniej kopalni pod koniec XIX-go/na początku XX-go wieku wieś stopniowo pustoszała, powoli umierając; domy zmieniły się w kamienne szkielety, tory kolejowe powykrzywiał artretyzm, kopalniane urządzenia zjadła korozja. Nastąpiła asymilacja: wieś-duch wpisała się swoim lekko upiornym wyglądem w surowy, nieco księżycowy krajobraz okolicy. Interesujący fakt z Wikipedii – głównie z przyczyn zatrucia ołowiem średnia długość życia tutejszych górników wynosiła niewiele ponad 30 lat. Zapewne wszyscy ci szczęściarze są tam pochowani; świadomość tego tylko dodaje okolicy tej szczególnej atmosfery. Relatywnie niewielka część wsi przetrwała do dziś, mieszkają tam ludzie, prawdziwi, żywi, i nawet stworzyli grupę zajmującą się ochroną lokalnego dziedzictwa historycznego.

Jednak jedyni żywi ludzie, których ja spotkałam na tym księżycowym pustkowiu nie mieszkali wcale we wsi, nie mieli nic wspólnego z lokalnym dziedzictwem i posługiwali się językiem polskim. Z dumą stwierdzam, że duch pielgrzymów-eksploratorów w narodzie żyje i ma się nieźle.

Orientacyjny kod pocztowy dla sat navu: SY23 4AE.

Wybrzeże Cardigan [cz.1] – od Mwnt do Cwmtudu

Walia ma ponad tysiąc kilometrów wspaniałego wybrzeża. Całkiem sporo jak na tak niewielki kraj. Jest w czym wybierać. I to właśnie stanowi nie lada problem. Bo gdzie zacząć? Gdzie jest najpiękniej? Co zobaczyć? Wszystko i wszędzie, chciałoby się powiedzieć. Ale że na to trzeba by tygodni, miesięcy, a może nawet i lat, nie pozostaje nic innego, jak cieszyć się walijskim wybrzeżem w małych dawkach. Jak choćby stukilometrowy kawałek Ceredigion Coast nad Zatoką Cardigan, między ujściami rzek Teifi i Dyfi.

Ten fragment wybrzeża, w swej urodzie, nie różni się szczególnie od pozostałych dziewięciuset kilometrów. Są tu budzące respekt klify – nota bene najwyższe w Walii – zaciszne zatoki, białe plaże, malownicze wydmy, cukierkowe miasteczka i cały ten wiaderkowo-łopatkowy bałagan, którego można się spodziewać nad morzem. Plus delfiny, foki i masa wszelkiego ptactwa. Jedyne czego tu brakuje, to tłumy letników, tak powszechne i irytujące choćby na wybrzeżu sąsiedniego Pembrokeshire, na plażach Glamorgan i Gower, czy na dokładnie zabudowanym domkami letniskowymi Półwyspie Llyn.

Teoretycznie powinniśmy zacząć w tętniącym życiem, kolorowym miasteczku Cardigan. Tu swój początek ma Ceredigion Coast Path – dokładnie dziewięćdziesięciosześciokilometrowy szlak wzdłuż wybrzeża Cardigan Bay. Ale lepiej wystartować od razu znad morza – w Traeth-y-Mwnt.

Miniaturowa osada, do której prowadzi karkołomna, a w dodatku (jak na złość?!) obsadzona wysokim żywopłotem droga, składa się głównie z nazwy, zatoki, która z powodzeniem mogłaby zagrać w którejś części “Piratów z Karaibów”, niewielkiej plaży i klifów, z których szczęśliwcy wypatrzeć mogą czasami delfiny. Oprócz tego, na zielonym zboczu niewielkiego półwyspu wrzynającego się w morze, stoi tu śnieżnobiały, siedemsetletni kościół Świętego Krzyża. Zbudowano go zapewne w miejscu jeszcze starszego kościoła, na trasie pielgrzymek z Saint David’s do opactwa Strata Florida – w samym sercu środkowowalijskiego pustkowia – i na Bardsey – “wyspę dwudziestu tysięcy świętych” na czubku Półwyspu Llyn.

Ludzkie kości, czasem nawet całe szkielety i zardzewiałe kawałki broni, które do dziś sporadycznie wyciągają z ziemi pługi miejscowych farmerów, przypominają o “krwawej niedzieli w Mwnt” – bitwie stoczonej w 1155 roku przez Walijczyków z Flamandami. Ci najwyraźniej już wtedy upatrzyli sobie tutejszą piękną plażę.

Drugi przystanek na nadmorskim szlaku – Aberporth, to skaza na jego obliczu. Przerośnięta wieś z niezbyt urodziwą zabudową i przyklejoną bazą rakietową, to najwyżej dobre miejsce na rybę z frytkami…

Prawdopodobnie w ramach rekompensaty za nadzwyczajną nijakość Aberporth, kolejny punkt na trasie Ceredigion Coast Path, wygląda jak z obrazka. Tresaith, osada wciąż jeszcze zbyt mała by nazywać się choćby wioską, wcisnęła się w niewielką zatokę otoczoną klifami, z piaszczystą plażą i… opadającym wprost na nią kilkunastometrowym wodospadem.

Z Tresaith, mniej więcej dwukilometrowy szlak na szczycie klifu, prowadzi do kolejnej mikroskopijnej osady ukrytej w przytulnej zatoce – Penbryn. Ale zdecydowanie przyjemniej przespacerować się dołem! O ile oczywiście trafi się na odpływ odsłaniający przeszło milę piasku, rozmaitych tworów skalnych i przedziwnych stworzeń żyjących na tym pograniczu dwóch światów.

—|-|—

Kilkaset metrów wgłąb lądu, między Tresaith a Penbryn, na polu sąsiadującym z jednym z wielu w okolicy caravan park‘ów, stoi jeden z ciekawszych walijskich standing stonesCorbalengi Stone. Pod tym, prawdopodobnie wczesnośredniowiecznym, kamieniem, wykopano urnę z prochami i rzymskimi monetami (obecnie znajduje się w Muzeum Narodowym w Cardiff). Na kamieniu zaś, wyryta jest łacińska inskrypcja “CORBALENGI IACIT ORDOVS”. “Ordovs” odnosi się zapewne do lokalnego plemienia Ordowików, ale znaczenia reszty inskrypcji można się jedynie domyślać. Najczęściej przyjmuje się wersje “Corbalengi z ludu Ordowików”, albo “Grób/Tu spoczywa Corbalengi z ludu Ordowików”.

—|-|—

W samym Penbryn warto przysiąść na cream tea albo coś bardziej treściwego, żeby nabrać sił na kolejny odcinek szlaku. Mniej więcej cztery kilometry z Penbryn do Llangrannog to, miejscami, dość wymagający spacer z kilkoma karkołomnymi zejściami i krótkimi, ale męczącymi podejściami. Nagrodą za te (umiarkowane) trudy są widoki na dzikie klify, zatoczki w których przez lata kryli się przemytnicy i niedostępne plaże, gdzie szczęśliwcy mogą czasem spotkać foki.

Llangrannog doskonale wpisuje się w znany już i przyjemny schemat kolorowej osady wciśniętej w niewielką, otoczona klifami zatokę z kawałkiem piaszczystej plaży. Przy czym tu wszystko jest jakby na większą skalę, co niestety, w sezonie i rzadkie słoneczne weekendy, przyciąga tłumy. Łatwo od nich uciec chowając się na jednej z kilku niewielkich plaż, do których prowadzą tajemne ścieżki z grzbietu majestatycznego półwyspu Ynys Lochtyn.

W Llangrannog można w końcu dać odpocząć nogom i, choć nadmorski szlak prowadzi dalej, przesiąść się do samochodu.

Do Cwmtudu prowadzi jedna z tych karkołomnych walijskich dróg, które sprawiają, że człowiek poważnie zastanawia się czy naprawdę warto się męczyć? Warto, bo na końcu tych mocnych wrażeń znajduje się odludna, kamienista plaża, otoczona podziurawionymi jaskiniami klifami, z których podobno prawie zawsze można dostrzec delfiny. Z naciskiem na “prawie”…

Mapa nie pokazuje niestety Ceredigion Coast Path:

Skansen St Fagans – dotknąć historii


Skansen St Fagans niedaleko Cardiff jest atrakcją w skali całego kraju. Jego pełna nazwa brzmi St Fagans National History Museum, tudzież Museum of Welsh Life, czyli muzeum życia walijskiego, co idealnie podsumowuje jego charakter i cel. Na swojej stronie skansen chwali się, że jest domem dla ‘żywej historii’ – i nie ma w tym stwierdzeniu żadnej przesady.

St Fagans cieszy się moim szczególnym sentymentem, chętnie tam wracam przynajmniej raz w roku. Skanseny są chyba najsensowniejszym typem muzeów; bezboleśnie i bez ziewania zabierają nas w podróż przez historię, pozwalając jej dotknąć, na moment stać się jej częścią.

Na sporej powierzchni St Fagans znajduje się kolekcja autentycznych budynków z różnych epok, poprzenoszonych często pieczołowicie kamień po kamieniu z różnych stron Walii, co nierzadko ratuje je przed popadnięciem w ruinę; są sklepy jak żywcem wyjęte ze starych kronik telewizyjnych, urząd pocztowy z czasów wojny, kościółek, kaplica, Workman’s Hall, kuźnia w której można podpatrzeć kowala przy pracy. Nawet piekarnia, która tradycyjnym sposobem wypieka na sprzedaż chleb i walijskie ciasteczka (welsh cakes). Przy domach uprawia się ogródki, hoduje zwierzęta; wszystko utrzymane jest w duchu epoki którą dany budynek reprezentuje. Są nawet prehistoryczne chaty z paleniskami w środku. Jednym z najciekawszych ‘eksponatów’ jest szereg malutkich domków reprezentujących zmiany w wystroju wnętrz mieszkań na przestrzeni XX wieku. Nie może oczywiście zabraknąć zamku. Wszystko to razem otacza morze zieleni.

To świetne miejsce na spędzenie całego dnia.  Niezwykle kompetentna obsługa (od której wymaga się m.in. znajomości języka walijskiego) nie tylko wie o czym mówi, ale przede wszystkim bardzo lubi ucinać sobie pogaduszki.  Warto zagadnąć; konwersując przy buzującym ogniu w chatce z XVIII w można dowiedzieć się wielu interesujących rzeczy o tym jak to drzewiej w Walii bywało. Skansen organizuje wiele ciekawych imprez, które nie tylko uczą, ale najczęściej również bawią; przykładowo co roku w okolicach Świąt Bożego Narodzenia można wybrać się na kolektywne śpiewanie brytyjskich i walijskich kolęd – wychodzi różnie, zwłaszcza po walijsku, ale doświadczenie jest przednie. Na terenie skansenu można sobie zrobić piknik, no i oczywiście skorzystać z dobrodziejstw kafejki.

Wstęp do muzeum jest bezpłatny ale trzeba zapłacić za parking. Muzeum jest czynne codziennie 10.00-17.00. Kod pocztowy dla satnavu: CF5 6XB.

Więcej informacji na temat samego muzeum i organizowanych imprez tutaj.

Skansen St Fagans

Szybki spacer po Conwy

Podobnie jak w Caernarfon, Harlech i kilku innych miastach regionu, zamek i miejskie fortyfikacje Conwy wzniesiono z polecenia króla Edwarda I i według projektu mistrza James’a od Świętego Jerzego. I podobnie jak pozostałe, wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO twierdze “Żelaznego Pierścienia”, mimo upływu siedmiu wieków – zachwyca.

Conwy CastleTym co wyróżnia Conwy Castle, jest pozornie niezbyt strategiczne położenie. Ale, właśnie, to tylko pozory! Średniowieczną fortecę wybudowano na niewysokiej, ale i niezniszczalnej platformie skalnej, tuż przy ujściu rzeki Conwy. Zrezygnowano nawet z charakterystycznych dla konstrukcji St. George’a podwójnych murów obronnych, uznając najwyraźniej, że dwa barbakany i osiem potężnych baszt wystarczy by zniechęcić kogokolwiek do ataku.

Conwy CastleCo zasługuje na podkreślenie, tę niezwykłą – nawet w skali europejskiej – twierdzę, wzniesiono w rekordowym czasie zaledwie czterech lat. Na placu budowy uwijało się półtora tysiąca rzemieślników i murarzy. Ostateczny rachunek opiewał zaś na piętnaście tysięcy funtów, co czyniło z Conwy najkosztowniejszą inwestycję Edwarda I. W przeliczeniu na dzisiejsze funty, byłyby to jakieś niewyobrażalne miliony! Chyba było warto, skoro zamek stoi do dziś i wciąż budzi respekt swoją przytłaczającą potęgą…

Conwy CastleTuż obok zamku, dosłownie dwa kroki, brzegi rzeki Conwy spina słynny Conwy Suspension Bridge. Ten wiszący most, zbudowany w 1826 roku, jest dziełem Thomas’a Telford’a – jednego z najbardziej utalentowanych inżynierów z czasów angielskiej rewolucji przemysłowej. Kiedyś most stanowił część ważnego szlaku, łączącego Walię z Północną Irlandią. Dziś, wyłączony z ruchu, wraz ze stróżówką, w której pobierano myto (obecnie £1 na rzecz National Trust), stanowi najwyższej klasy zabytek techniki. W dodatku całkiem przyjemny dla oka.

Conwy Suspension BridgeBędąc w Conwy, warto też wybrać się na spacer wzdłuż murów obronnych starego miasta. Wybudowano je w tym samym czasie co zamek, dla ochrony napływających tu z Anglii nowych mieszkańców, przed Walijczykami, którzy co kilka lat upominali się wolność w mniej lub bardziej skutecznych rebeliach i powstaniach. Praktycznie cały, przeszło kilometrowej długości pierścień otaczający miasto i 21 baszt, przetrwały do dziś.

ConwyKilka perełek znajdziemy też w obrębie murów. Chociaż mówienie o perłach jest trochę niesprawiedliwe, bo w zasadzie cała starówka wygląda doskonale!

Wśród najcenniejszych pamiątek po dawnych czasach, wymienia się jednak przede wszystkim Plas Mawr. Ten najlepiej zachowany na Wyspach elżbietański dom-pałac, wzniesiono w latach 1576-85 (a więc budowano go dłużej niż ogromny zamek!), dla bogatego i wpływowego kupca Robert’a Wynn’a. Miłośników antyków czeka tu niezła uczta. Wystrój i wyposażenie pałacu zachowały się w niemal idealnym stanie.

Uliczki Starego Conwy. Z lewej strony widać Plas MawrParę ulic dalej, w samym centrum starego miasta, przy Castle Street, stoi Aberconwy House. Niepozorny, lekko koślawy dom zbudowany z drewna i kamienia datowany jest na XIV wiek, co czyni go prawdopodobnie najstarszym budynkiem mieszkalnym w Conwy.

Najmniejszy dom w Wielkiej BrytaniiInny domek z serii “naj”, stoi przyklejony do murów miejskich od strony przystani. To najmniejszy dom w Wielkiej Brytanii. A przynajmniej tak jest reklamowany. Jeszcze na początku ubiegłego stulecia, w tej kamieniczce wielkości kiosku “Ruchu”, mieszkał samotny rybak. Teraz mieści się tu – podobno nieszczególnie interesujące – muzeum.

Caernarfon – “najwspanialszy zamek jaki widziało ludzkie oko”

Gdy na początku lat 80. XIII wieku, Edward I spacyfikował północno-zachodnią Walię i otoczył kraj pierścieniem kamiennych fortec od Aberystwyth na środkowym wybrzeżu, aż po Flint w pobliżu historycznej granicy walijsko-angielskiej, jako główny ośrodek administracyjny nowych ziem wyznaczył Caernarfon. Siedzibą władz miał być “najwspanialszy zamek jaki widziało ludzkie oko”. Wykonania tak ambitnego zadania mógł się podjąć jedynie genialny James of St. George d’Estagne – nadworny architekt normańskiego władcy.

Caernarfon CastleW zamyśle twierdza wraz z przylegającym do niej miastem miała nawiązywać do imperialnej potęgi Rzymu, inspiracją dla fortyfikacji miały być mury Konstantynopola, a całość przywoływać miała mity i legendy celtyckie. Trudno powiedzieć na ile udało się plany te zrealizować. Nie ulega jednak wątpliwości, że po siedmiuset latach Caernarfon Castle wciąż zadziwia i imponuje.

Caernarfon CastleMasywne i wysokie mury wyrastające tuż przy brzegu rzeki Seiont i Menai Strait, nawet dziś wydają się nie do sforsowania. Podobnie jak główna brama – King’s Gate – którą po zniszczeniach dokonanych podczas rebelii Walijczyków w 1284 roku, odbudowano jako fortecę samą w sobie (zdaniem historyków, była to czysta przesada nastawiona na efekt zastraszenia). Potężne, wyjątkowe bo ośmiokątne, baszty podwyższono dodatkowo dziewięcioma wieżyczkami. Kilka z nich wieńczyły niegdyś kamienne orły, co miało nawiązywać do rzymskiej tradycji. Do tego fosa, druga potężna brama, mosty zwodzone i mnóstwo nowoczesnych rozwiązań, mających przede wszystkim odstraszać i studzić buntownicze zapędy Celtów.

Caernarfon CastleAle militarne panowanie najwyraźniej Edwardowi I nie wystarczało. Chciał złamać ducha Walijczyków i raz na zawsze ustanowić zwierzchność Londynu nad całą krainą. Legenda głosi, że król obiecał ciągle niespokojnym tubylcom księcia urodzonego na walijskiej ziemi i niemówiącego słowa po angielsku. Obietnicy dotrzymał: 25 kwietnia 1284 roku, królowa Eleonora, w tymczasowych drewnianych apartamentach, powiła Edwarda z Caernarfon.

Caernarfon CastleCzy ów podstęp jest jedynie zmyśloną historią mającą ośmieszyć naiwność podbitego narodu, czy rzeczywiście tak było, faktem pozostaje, że niemówiącego żadnym językiem niemowlaka urodzonego w Caernarfon, wyznaczono na pierwszego księcia Walii wywodzącego się z angielskiej rodziny panującej. Odtąd, każdy pierworodny syn królewski, zanim objął tron w Londynie, otrzymywał tytuł księcia Walii.

Caernarfon CastleOficjalna uroczystość mianowania Edwarda z Caernarfon walijskim suwerenem, odbyła się, rzecz jasna, w zamku Caernarfon, siedem lat po jego narodzinach. Kolejni książęta nie odczuwali już jednak specjalnej presji i przywiązania do rytuałów i zadowalali się uroczystościami w stolicy. Aż do początków XX wieku. W 1911 roku, najsłynniejszy walijski polityk, wówczas parlamentarzysta – David Lloyd George, zaproponował przeniesienie ceremonii mianowania kolejnego z Edwardów na księcia Walii z powrotem do zamku Caernarfon.

Nadbrzeżne mury obronneNowa świecka tradycja przyjęła się i w 1969 roku, znany wszystkim doskonale z niepospolitej urody książę Karol Mountbatten-Windsor, również tu otrzymał swój tytuł.

Trzeba jednak powiedzieć, że formalna zwierzchność nad krajem, w żaden sposób nie przekłada się na władzę nad sercami jego mieszkańców. Dla nacjonalistów walijskich, Windsor jest nikim więcej, jak tylko kolejnym uzurpatorem. A spotykane tu i ówdzie na północy Walii graffiti “Precz z kolonistami”, nie odnoszą się bynajmniej do letników i dobitnie świadczą o stosunku Celtów do narzuconej im przed wiekami okupacji.

The Three Castles – White Castle

Największy i najlepiej zachowany z całej “trójki”, w przeciwieństwie do Grosmont i Skenfrith, stoi samotnie na wzgórzu, z którego rozciągają się widoki na dolinę rzeki Usk, świętą górę Skirrid, a w ładny dzień nawet na odległe szczyty Parku Narodowego Brecon Beacons.

Z powrotem po walijskiej stronie granicy, stara wiejska droga łącząca Monmouth z Abergavenny, mija Skenfrith i wijąc się setką zakrętów wśród niewielkich pagórków osiąga przełęcz strzeżoną przez ostatni z Trzech Zamków – White Castle.

Największy i najlepiej zachowany z całej “trójki”, w przeciwieństwie do Grosmont i Skenfrith, stoi samotnie na wzgórzu, z którego rozciągają się widoki na dolinę rzeki Usk, świętą górę Skirrid, a w ładny dzień nawet na odległe szczyty Parku Narodowego Brecon Beacons. Wokół zamku nie rozrosło się miasteczko ani nawet wieś. Przyzamkowe gospodarstwo i dwa, może trzy domki ukryte w zarośniętych ogrodach, to jedyne ślady życia w promieniu co najmniej mili.

White CastleAle od samego początku, od pierwszego drewnianego fortu jaki zbudowali w tym miejscu w latach siedemdziesiątych jedenastego wieku Normanowie, było jasne, że Llantilio Castle – jak go wówczas nazywano – ma być wojskowym posterunkiem, stanicą graniczną, zaciszną i bezpieczną przystanią dla wojska, na niespokojnym Pograniczu. Dlatego historyczne rachunki nie wspominają o kominkach w prywatnych apartamentach, zdobnych oknach i innych “fanaberiach”. W Llantilio budowano mury, baszty, jeszcze więcej murów i kopano fosy.

Zaczął prawdopodobnie William FitzOsbern (fitz Osbern). Ten sam, który wybudował pierwsze zamki w Grosmont, Abergavenny, Monmouth, Chepstow i pewnie z tuzin innych. To przez niego i jego akcję kolonizacyjną (wtedy zamki nie służyły do zwiedzania!) dzisiejsze Monmouthshire – prawie tysiąc lat później – wciąż miota się pomiędzy Anglią i Walią, nie wiedząc gdzie ma bliżej.

White CastlePóźniej, zamek kilkakrotnie zmieniał właścicieli na różnych “fitz” i “de”, o których wiadomo w zasadzie tylko tyle, że byli. Aż w 1137 roku, w obliczu jednego z niezliczonych buntów Walijczyków, król Stefan połączył Grosmont, Skenfrith i, wciąż jeszcze, Llantilio w jedno hrabstwo, chcąc w ten sposób usprawnić kontrolę Pogranicza. Pomysł być może słuszny, w praktyce nie do końca się sprawdził.

Nie minęło nawet pół wieku, gdy, w 1182 roku, zamek zdobyli Walijczycy. Ich flaga powiewała nad Llantilio przez dwa lata. I tylko dzięki mediacjom wpływowego na normańskim dworze walijskiego księcia Rhysa ap Gruffydd, celtyccy powstańcy wycofali się. Kiedy ostatni z nich zniknął w głębokich dolinach Black Mountains, do pracy przystąpił królewski inżynier Ralph of Grosmont. W ciągu dwóch lat wydał sporą sumę na remont stojącej już wcześniej kamiennej baszty i otoczenie głównego zamku kamiennym murem, który niemal nietknięty przetrwał do dziś.

White CastlePo Ralphie pojawia się dobrze znany hrabia de Burgh. Najwyraźniej jednak to co zastał w Llantilio w zupełności go zadowalało, bo wyjątkowo, poza drobnymi przeróbkami i remontami, niewiele tu zmienił.

Chociaż, co do tego nie ma wśród historyków pełnej zgody. Część przypisuje de Burghowi praktycznie całkowitą przebudowę zamku, do kształtu w jakim oglądać można go obecnie. Inni z kolei upierają się, że to robota księcia Edwarda – późniejszego króla Edwarda I – albo Lancasterów, którzy zadomowili się tu po 1267 roku. Stronnicy hrabiego Huberta odwołują się do podobieństw między odnowionym Llantilio, a jego innymi zamkami, między innymi w Montgomery, Dover i Hadleigh. Natomiast ci, którzy sprzyjają Lancasterom, przypominają, że lata sześćdziesiąte trzynastego wieku, to czas największej w dziejach Wysp rebelii Walijczyków, zjednoczonych i dowodzonych przez potężnego księcia Llywellyna ap Gruffudd.

White CastleO jakie zmiany chodzi? Przede wszystkim “obrócono” zamek o sto osiemdziesiąt stopni. Dotychczasową południową bramę, sąsiadującą z kamienną basztą pamiętającą początki zamku, zamieniono w tylne wyjście, a samą basztę zburzono. Główne wejście do twierdzy przeniesiono na północną stronę i zabezpieczono dwiema potężnymi, okrągłymi wieżami. Dodatkowe cztery kamienne baszty wzmocniły narożniki murów. Każda z nich miała cztery kondygnacje (w zasadzie można by powiedzieć, że nadal mają, ale biorąc pod uwagę, że dziś to tylko puste skorupy, byłaby to pewna nadinterpretacja) i od ośmiu do dziesięciu metrów średnicy. Oczywiście kiedyś okalały je blanki albo drewniane, zadaszone galerie dla łuczników, jakie ciągnęły się też wzdłuż murów obronnych.

Oprócz głównego zamku, przebudowano, a właściwie zbudowano zewnętrzny dziedziniec od strony głównej bramy. Już wcześniej istniały tu jakieś ziemne umocnienia. Być może nawet palisada chroniąca obóz wojskowy. Teraz jednak cały spory plac, otoczono kamiennym murem z czterema wieżami i osobną bramą ze zwodzonym mostem. W ten sposób, główne wejście zyskiwało dodatkową, silną ochronę. Podobnie od południa, istniejący tam niewielki dziedziniec zabezpieczono murami. Jeśli dodać do tego głębokie fosy i świetne położenie, otrzymamy pierwszoliniową, graniczną fortecę, której w tamtych czasach nie było szans zdobyć.

White CastleI jeszcze jedna, niebagatelna sprawa, która zaważyła na dalszych losach zamku. Przy okazji tych, bardziej niż kosmetycznych zmian, ktoś wpadł na pomysł, by pomalować go na biało. Tak narodził się White Castle.

Szczęśliwie, wielkie sprawy przestały dziać się na Pograniczu. Wojsko coraz rzadziej korzystało ze schronienia w zamkowych murach. Pozostawiono tu tylko niewielki garnizon. Na wszelki wypadek. I żeby dotrzymywał towarzystwa zarządcom Lancasterów, którzy stąd kierowali majątkiem Llantilio. Gdy czas zamków bezpowrotnie minął, White Castle zaczął popadać w ruinę. Chociaż na tle siostrzanych zamków w Grosmont i Skenfrith, bez wątpienia prezentuje się wspaniale.

Na tyle, że spokoju i natchnienia szukał tu Rudolf Hess, drugi po Hitlerze dygnitarz Trzeciej Rzeszy, którego po ucieczce do Wielkiej Brytanii, przez kilka lat trzymano w wojskowym szpitalu psychiatrycznym w Abergavenny. Ten faszystowski zbrodniarz, podobno przychodził do zamku karmić łabędzie pływające w fosie i… malować.

White Castle. W oddali majaczy święta góra Skirrid. Na pierwszym planie mur obronny zewnętrznego dziedzińca.A jak to się stało, że wokół White Castle nie wyrosła żadna większa osada, mimo że sam zamek jest przecież najpotężniejszy z całej trójki? Proste. Wieś Llantilio Crosenny, której zamek zawdzięcza pierwotną nazwę, leży trochę ponad dwa kilometry na południe, u podnóża zamkowego wzgórza. I była tam na wiele lat przed przybyciem nie tylko Normanów, ale prawdopodobnie nawet jeszcze przed Sasami. Jej historię wyczytać można z samej już nazwy.

Llantilio Crosenny, czy raczej Llandeilo Gresynni, oznacza “kościół Świętego Teilo w miejscu krzyża Iddona”. Jasne? Nie do końca? Więc po kolei… Gdzieś w połowie piątego stulecia, okolicę zaczęli plądrować Sasi. Miejscowy król – Iddon – nie mógł sobie z nimi poradzić i zwrócił się o pomoc do świętego męża imieniem Teilo. Ten ustawił krzyż w miejscu gdzie wcześniej oddawano cześć Starym Bogom i zaczął się żarliwie modlić. Ze wsparciem Niebios, Celtom udało się rozpędzić najeźdźców. Wdzięczny król oddał wybawcy wzgórze z krzyżem na wieczne posiadanie, by ten mógł wznieść na nim kościół.

Saint Teilo's Church w Llantilio CrosennyKościół powstał. Po nim kilka kolejnych, aż, prawdopodobnie w trzynastym wieku, zbudowano ten, który stoi tu do dziś. Jest tak duży, że nazywany bywa czasem “baby cathedral”. Co ciekawe, darowiznę króla Iddona, uczynioną w 550 roku (!!!), wspominają jeszcze dokumenty datowane na 1291 rok!

Hen Gwrt. Fosa dawnego dworu biskupiego.Z czasem dodano do niej kilka załączników i aneksów, tak, że w średniowieczu biskupstwo z Llandaff władało już sporym kawałkiem okolicy. Centrum kościelnych włości – nazywanych Llanteylo Episcopi, w odróżnieniu od królewskiego Llanteylo Regis – był dwór zbudowany na sztucznej wysepce otoczonej fosą. Niestety, po Hen Gwrt – Starym Dworze – nie pozostał nawet ślad. Ale i wyspa, i fosa przetrwały. Stanowią świetne miejsce piknikowe. W sam raz na zakończenie wizyty w Trzech Zamkach.