Category Archives: inne atrakcje

Dworek Llancaiach Fawr

Llancaiach Fawr

Jak podają uczeni w pismach, mózg kobiety jest znacznie lżejszy od mózgu mężczyzny, jest ona zatem od niego o wiele mniej mądra i myślenie przychodzi jej z trudnością. Kobietom nie można powierzyć gotowania ani innych czynności kuchennych, gdyż, jak wiadomo, nie mają one poczucia smaku ani nie umieją ładnie nakryć stołu. I lubią się objadać cukrem, od czego czarnieją im zęby. Wszystko to przez robaka, który żyje w dziąsłach i pasie się na onym cukrze, a jak się już napasie to czarnieje i zaczyna czynić ból i wtenczas trzeba iść do kowala, który bierze kawałek żelaza i przy pomocy młota wbija je w dziąsło chorego, aż dojdzie robaka i zabije. Oczywiście potem też może trochę boleć, ale wtenczas wystarczy żelazo wbić w pień drzewa i ból odejdzie. Kowal mówi, że wbijanie żelaza w dziąsło na pewno pomaga, bo nikt jeszcze nie wrócił, żeby się uskarżać na więcej robaków. O, a tutaj widzi szanowny gość piec z rożnem do pieczenia świniaka. Świniaka należy piec na rożnie co najmniej 12 godzin i ciągle obracać, wtenczas zarumieni się równo i nabędzie dymnego posmaku. Obracanie wykonuje nasz chłopak kuchenny; ostatnio zaczął się oskarżać, że na połowie twarzy wyskoczyły mu bąble od gorąca; było to tak okropne, że zdecydowaliśmy, że od tej pory co trzy pacierze będzie przestawiał krzesełko na drugą stronę, wtenczas opali się również z drugiej strony i nie będzie już straszył swoim wyglądem dzieci i niewiast.

Z tymi i innymi pożytecznymi informacjami można zapoznać się podczas wycieczki do Llancaiach Fawr (wym. chlankajachllancaiach fawr by google waur), byłego dworku szlacheckiego, obecnie muzeum, ale muzeum innego niż wszystkie. Otoczony ogrodami dworek utrzymany jest w XVI-wiecznym wystroju, pracownicy ubrani są w ubrania z epoki i mówią piękną szesnastowieczną angielszczyzną; odgrywają role dworskiej służby bardzo przekonywająco, z dużą dawką humoru i imponującą zdolnością do improwizacji, np. kiedy złośliwy gość z Polski zapyta o żarówki energooszczędne na suficie. Wszystko to ma sprawić, że poczujesz ducha epoki, a słowo ‚muzeum’ nabierze zupełnie innego wymiaru. W dworku organizowane są najróżniejsze ciekawe imprezy, np. wiktoriańskie Boże Narodzenie albo Ghost Watching.

Polecam, bo to naprawdę fajna rzecz; oczywiście trzeba co nieco znać angielski. Wstęp kosztuje £7.95. Na miejscu jest kafeja i, oczywiście, sklep z pamiątkami. Parking bezpłatny.

Więcej informacji na ich stronie.

zachc3b3d2

The Three Castles – Skenfrith

Zamek w Skenfrith – drugi z “trójki” – być może nie imponuje potęgą ani rozmachem, ale jest świetnym przykładem przedostatniego szczebla w drabinie zamkowej ewolucji, na szczycie której znajdują się majestatyczne twierdze Północnej Walii.

Nowinki, nowinki…

Sześć, może siedem kilometrów od Grosmont, na płaskim dnie doliny, tuż przy walijskim brzegu granicznej rzeki Monnow, leży niewielka, malownicza wieś Skenfrith. Albo, jeśli ktoś woli oryginał, Ynysgynwraidd.

Inaczej niż w Grosmont, gdzie zamek stoi trochę z boku, trochę ponad dawnym miasteczkiem, Skenfrith Castle wyrasta w samym środku wsi. Dwa kroki stąd do kościoła i na plebanię. Jeszcze bliżej do dawnego warsztatu kowala, zamienionego w bibliotekę i niewielką galerię. Z drugiej strony, do zamkowych murów przyrósł młyn napędzany niegdyś wodami Monnow. Kawałek dalej, przy kamiennym moście przerzuconym nad bystrymi wodami rzeki, lśni bielą The Bell at Skenfrith. Ten siedemnastowieczny zajazd dla woźniców, który najprawdopodobniej zastąpił jeszcze starszą karczmę, cztery lata temu, w słynnym rankingu Michelin, zdobył zaszczytny tytuł najlepszego pubu w całej Wielkiej Brytanii.

Skenfrith CastlePierwsze wzmianki o zamku w Skenfrith pochodzą z lat osiemdziesiątych dwunastego wieku, gdy jeden z rycerzy i inżynierów królewskich – Ralph of Grosmont – za przeszło sześćdziesiąt funtów wzmacniał i remontował drewnianą palisadę. Pokaźny jak na owe czasy wydatek na nietrwałe umocnienia, podyktowany był presją ze strony Walijczyków, którzy w 1182 roku po raz kolejny zbrojnie wystąpili przeciwko nowym, normańskim panom.

Skenfrith CastleW 1201 roku, wraz z Grosmont i White, zamek Skenfrith trafił w ręce hrabiego Huberta de Burgh. Przez niemal trzy dekady nie działo się tu jednak praktycznie nic. Dopiero około 1230 roku, gdy po perypetiach wojennych i kolejnych wzlotach i upadkach w kręgach władzy, hrabia Hubert potwierdził swoje prawa do Trzech Zamków, zaczęło się.

Cokolwiek nazywano wcześniej zamkiem Skenfrith, zrównano z ziemią, a właściwie usypano z tego dwumetrową platformę, którą otoczono grubym, kamiennym murem, z czterema narożnymi wieżami. Gdy jednak plac budowy nawiedziła zimowa powódź, okazało się, że zamek bardziej narażony jest na atak natury, niż niepokornych sąsiadów. Dla świętego spokoju, dziedziniec podwyższono o kolejne dwa metry. Tym sposobem, chyba nie do końca zgodnie z planem, apartamenty mieszkalne zbudowane wzdłuż zachodniego muru, zdegradowano do roli piwnic. Być może dlatego okrągłą kamienną basztę stojącą mniej więcej w centrum dziedzińca, wyposażono w takie wygody jak ogromny kominek, prywatna latryna czy duże okna i tam przeniesiono lordowską siedzibę.

Skenfrith CastleJego hrabiowska wysokość nie zdążył jednak dokończyć budowy by cieszyć się wygodami. W ginących w mrokach historii zawiłościach średniowiecznej polityki, w 1239 roku, de Burgh ostatecznie stracił wpływy i ogromną fortunę. Dokończeniem budowy zamku w Skenfrith, który wraz z dwoma siostrzanymi twierdzami przeszedł pod bezpośrednią władzę korony, zajął się zaufany człowiek króla, Niemiec Walerund Teutonicus. To on nakrył wieżę ołowianym dachem i otoczył drewnianą galerią służącą łucznikom. Wysokość wieży pozwalała im strzelać ponad murami otaczającymi zamek, przy jednoczesnym zachowaniu bardziej niż bezpiecznego dystansu. Na konto Teutonicusa zapisuje się też budowę niewielkiej zamkowej kaplicy, po której przetrwały jedynie fundamenty i kilka drobnych poprawek.

Skenfrith CastleGdy kilkanaście lat później Niemiec oddawał klucze do zamkowej bramy, Skenfrith Castle wyglądał właściwie dokładnie tak samo jak dziś. No, może był w trochę lepszym stanie, otaczała go głęboka na trzy metry fosa, ale kształt pozostał dokładnie ten sam. Lancasterowie, którzy odziedziczyli Trzy Zamki, wygodne gniazdko uwili sobie w Grosmont, wojsko i urzędników zamknęli w White Castle, a o Skenfrith jakby zapomnieli.

Skenfrith z Coedanghred HillDziwi to o tyle, że, jak na swoje czasy, był bardzo nowoczesny. Jego konstrukcja stanowi jakby pomost między tradycyjnymi ziemno-drewnianymi fortami i nieco późniejszymi warowniami, których najsilniejszym i najważniejszym elementem była kamienna baszta (z angielskiego: keep), a zupełnie nową koncepcją twierdzy zamkniętej w obrębie potężnych murów. Skenfrith być może nie imponuje, ale jest świetnym przykładem przedostatniego szczebla w drabinie ewolucji, na szczycie której znajdują się majestatyczne zamczyska Północnej Walii.

Co zabawne, szczególnie na niespokojnym Pograniczu, nigdy nie sprawdzono w praktyce skuteczności obronnej zamku. Jakoś nikt nie chciał go napadać i zdobywać. Powoli rozsypywał się więc i porastał bluszczem, a po 1557 roku, gdy zmarł ostatni zarządca Trzech Zamków z nadania Lancasterów – John Morgan – popadł w ruinę. Mniej więcej taką, jaką można oglądać dziś.

Saint Bridget's ChurchJohna Morgana pochowano w kościele Świętej Brygidy, do którego z zamku nie dalej niż sto metrów. Koniecznie trzeba tam zajrzeć! Poszukiwacze skarbów znajdą tu masę pamiątek gromadzonych przez z górą osiemset lat. Za najcenniejszą uważa się Skenfrith Cope – piętnastowieczny, wyszywany ornat przedstawiający Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny (The Assumption of the Virgin), który jakimś absolutnym cudem przetrwał wyspiarską reformację. Miłośników mniej ulotnych wzruszeń, zainteresować powinna potężna dzwonnica, o grubych na ponad dwa metry ścianach. Tak jak zamek, przypomina ona o burzliwych dziejach okolicy. Dzwonnica w niedziele i święta, gdy zaszła taka potrzeba, służyła bowiem za schronienie dla mieszkańców Skenfrith. A ze hostia przechowywana w kościele, to raczej pokarm dla duszy i ciężko byłoby przetrwać na niej dłuższe oblężenie, pod dachem wieży urządzono duży gołębnik.

Saint Bridget's ChurchDla pełniejszego obrazu i dla sielskich widoków, wizytę w Skenfrith warto zakończyć kilkukilometrowym, niezbyt forsownym spacerem szlakiem zaczynającym się tuż za pubem The Bell at Skenfrith. Ścieżka najpierw pnie się ostro w górę miedzą w cieniu wiekowych dębów, na szczyt Coedanghred Hill, gdzie skręca na pastwiska, na których więcej paproci niż trawy. Ale walijskim owcom najwyraźniej taka dieta odpowiada.

Monnow Bridge i The Bell at SkenfrithTrzeba przyznać, że Skenfrith Castle chyba właśnie z tej odległej perspektywy, na tle niewysokich pagórków, prezentuje się najlepiej.

Stary cmentarz na Coedanghred HillDalej szlak przecina kilka leniwych strumieni, mija maleńki, uroczo zapuszczony, od stu lat nieużywany katolicki cmentarz i dochodzi do wąskiej polnej drogi obsadzonej dwumetrowym żywopłotem, po czym stromo opada z powrotem do wsi.

U sąsiadów też niespokojnie

A może by tak, korzystając z okazji, wyskoczyć na chwilę za granicę?

Z angielskiego brzegu Monnow River, na ponad trzysta metrów sześćdziesiąt metrów, wyrasta Garway Hill. Wieki temu, z jego szczytu okolicą zarządzali Templariusze. Pozostał tam po nich kościół pod wezwaniem Świętego Michała. Jeden z zaledwie sześciu kościołów wybudowanych przez Ubogich Rycerzy Chrystusa w Anglii.

Kościół Świętego Michała w GarwayPodobnie jak w Skenfrith, masywna dzwonnica kościoła w Garway służyła jako schronienie na wypadek ataku. Tyle że tutaj postawiono ją kawałek od kościoła i dopiero z czasem dobudowano łączący je korytarz.

Kilka kilometrów na południe, przy drodze łączącej Broad Oak i Welsh Newton, stoi jedyny chyba kompletny i zamieszkany średniowieczny zamek w hrabstwie Herefordshire – Pembridge Castle.

Nazwa może lekko mylić, bo wieś Pembridge, od której z kolei pochodzi nazwisko szlacheckiego rodu Pembridge – przez co najmniej dwieście lat urzędującego na zamku – znajduje się… niemal sześćdziesiąt kilometrów stąd.

Pembridge CastleZbudowany na przełomie dwunastego i trzynastego wieku zamek przetrwał w zadziwiająco dobrym stanie. I to mimo że był uczestnikiem kilku potyczek a raz nawet dwutygodniowego oblężenia. Jakby tego było mało, przez jakiś czas służył za mieszkanie… chłopom pracującym na okolicznych polach, co dla angielskiej szlacheckiej siedziby musiało być przeżyciem traumatycznym. Ale przetrwał. Szczęśliwie, na początku ubiegłego stulecia kupił go doktor Hadley Bartlet – antykwariusz i biskup dość egzotycznego, Angielskiego Kościoła Prawosławnego. Dzięki jego staraniom Pembridge Castle wyremontowano i doprowadzono do dzisiejszego, nieco baśniowego stanu.

Podobno czasem, w letnie czwartkowe popołudnia, właściciele zamku opuszczają zwodzony most i otwierają bramy dla ciekawskich. Warto to kiedyś sprawdzić.

Chodź, pomaluj mój świat – Portmeirion

Portmeirion w północno-zachodniej części Walii to miejsce z zupełnie innej bajki. Jest efektem kaprysu architektonicznego pewnego ekscentryka-wizjonera o długim arystokratycznym nazwisku, który nie bał się realizować marzeń oraz był posiadał znaczny kapitał.

Zmęczony szarością swoich rodzinnych stron oraz zainspirowany miłością do Italii postanowił pomalować swój świat – na żółto, i na niebiesko. I na różowo, i na zielono jak najbardziej też. Chciał przy tym pokazać, że można w znaczny sposób zmienić odwieczny architektoniczny porządek rzeczy, nie naruszając równowagi w naturze. I tak powstał Portmeirion, prywatna wioska w romantyczno-kiczowatym stylu włosko-renesansowym, przedsięwzięcie wydawałoby się niezwykle ryzykowne, a jednak zwieńczone sukcesem, również komercyjnym.

Portmeirion

Budowa – czy może raczej kreacja – wioski trwała 50 lat i zakończyła się w 1975 roku. Po śmierci swojego twórcy wioska przeszła pod opiekę fundacji jego imienia i została objęta ochroną prawną jako miejsce o znaczeniu historyczno-kulturowym. Dziś jest jedną z największych atrakcji turystycznych północnej Walii, co niestety oznacza również, że w sezonie, zwłaszcza w weekendy, jest tu bardzo tłoczno. Do popularności Portmeirion przyczynia się niewątpliwie fakt, że wielokrotnie stawał się tłem dla rozmaitych produkcji filmowych.

Można tu spędzić dzień, spacerując tonącymi w zieleni alejkami i ciesząc oko wszechobecnym kolorem, lub zamieszkać w jednym z hoteli (nie jest to najtańsza opcja, ale można trafić na dobrą ofertę). Wstęp na teren wioski kosztuje obecnie £10/osoby (plus parking). Wioska jest czynna przez cały rok, z wyjątkiem pierwszego dnia Świąt Bożego Narodzenia; godziny otwarcia: 9:30-19:30.

Portmeirion

Moja wizyta w Portmeirion przypadła niestety na dość pochmurny dzień z mżawką, i nie do końca udało mi się nacieszyć oczu słoneczną śródziemnomorską witalnością miasteczka, ale wyobrażam sobie, że w pogodny letni dzień jest to miejsce o niesamowitym uroku. W zimnej walijskiej mżawce wioska robi nieco dziwne wrażenie, ale i tak warto ją odwiedzić. Zwłaszcza, że bez problemu znajdziesz tam przyjemne miejsce z gorącą herbatą.

Portmeirion

Lokalizacja: hrabstwo Gwynedd, północna część zatoki Cardigan, niedaleko od miejscowości Porthmadog. Kod pocztowy dla nawigacji satelitarnej: LL48 6ER.

Strona wioski z dodatkowymi informacjami: www.portmeirion-village.com

 

Ukryte skarby Czarnych Gór [cz. 5.]

Na koniec odwiedzimy angielski fragment Black Mountains, gdzie w wyludnionych dolinach Olchon i Monnow, stoją kryjące skarby wiekowe kościoły. Wdrapiemy się na Grzbiet Kota, na którym pasą się konie i owce. I w końcu odwiedzimy Longtown – ostatnią z warowni strzegących tego niezwykłego zakątka Pogranicza…

Historia w nazwie zapisana

Żeby obraz Black Mountains był pełny, trzeba jeszcze wybrać się na wschodnią stronę pasma.

Znaną już wąską, krętą, obsadzoną dwumetrowym żywopłotem drogą z Hay-on-Wye docieramy do górskiej krzyżówki. Tym razem, choć wspomnienie Gospel Pass i Doliny Ewyas może utrudniać podjęcie decyzji, trzeba skręcić na wschód, do Anglii.

Te okolice są zdecydowanie mniej znane i rzadziej odwiedzane przez turystów niż środkowa i zachodnia część Czarnych Gór. Ale stwierdzenie, że są nieatrakcyjne byłoby krzywdzące. Na pewno są nieco inne: mniejsze, ciaśniejsze, na swój sposób mroczne, niepokojące i niemal zupełnie bezludne. Wciąż jednak jest tu kilka osad, do których warto zajrzeć.

Okolice CraswallCraswall, pierwsza z nich, zaczyna się znakiem tuż rozstajem dróg i ciągnie przez kilka kilometrów… pustkowia. Oficjalnie w parafii Craswall (parafia to najmniejsza jednostka terytorialna Wielkiej Brytanii) mieszka około sto pięćdziesiąt osób, ale trudno w to uwierzyć. Co ciekawe, jeszcze kilka wieków temu Craswall opisywano jako township, czyli jeszcze nie miasteczko, ale na pewno nie wieś, a już zdecydowanie nie to, czym jest dziś.

Kościół Świętej Marii w CraswallWiązało się to zapewne z sąsiedztwem Craswall Priory – klasztoru założonego w latach trzydziestych trzynastego wieku przez zakon grandmontanów. Był to jeden z zaledwie trzech domów tej reguły na Wyspach i, generalnie, jeden z niewielu poza Francją. W Czarne Góry sprowadził ich i zabezpieczył hojnymi nadaniami ziemskimi Walter de Lacy – wpływowy lord z Ewyas Harold. Skromne dokumenty i jeszcze skromniejsze ruiny wskazują, że fortuna francuskim zakonnikom sprzyjała. Do czasu. Po wojnie stuletniej, w 1462 roku, zakon grandmontanów, jak wszystkie zakony związane z Francją, rozwiązano a majątek skonfiskowano na rzecz korony.

Kościół Świętej Marii w CraswallPrawdopodobnie jedyną pamiątką po mnichach z Grandmont jest kościół datowany na czternasty-piętnasty wiek, poświęcony Świętej Marii. Dedykacja ta jest właściwie jedyną poszlaką, bo wszystkie kościoły grandmontanów oddawano pod opiekę Marii. Ale ani ciężka, prosta bryła, ani surowe wnętrza Saint Mary’s Church nie dostarczają szczególnych emocji. Chociaż całość – dzikie pustkowie, zapuszczony cmentarz i stare, drążone próchnicą wieków mury świątyni – wydziela delikatną i przyjemną woń nostalgii.

"Godziny szczytu" na górskich drogachKilka kilometrów na południe, na grzbiecie rozdzielającym doliny Olchon i Monnow, leży kolejna wieś-widmo – Llanveynoe. Już sama nazwa dostarcza właściwie wszystkich potrzebnych informacji na jej temat. Przede wszystkim, choć dziś leży w Anglii, jej korzenie tkwią w Walii. Dość głęboko, bo sięgają mroków wczesnego średniowiecza.

Olchon Valley i Black HillWalijskie słowo “llan” – pierwszy człon nazwy – często tłumaczone w uproszczeniu jako “kościół”, oznacza tak naprawdę wspólnotę lub osadę zbudowaną wokół kościoła. Przy czym znów, kościół nie musiał oznaczać konkretnej budowli w dzisiejszym rozumieniu. Nierzadko była to po prostu chata mnicha-misjonarza. Wspólnoty takie powstawały w Walii masowo w drugiej połowie pierwszego tysiąclecia, okresie znanym jako “Era Świętych”. Stąd na mapie Walii blisko połowa wszystkich miejscowości ma w nazwie “llan”. Co zdecydowanie nie ułatwia podróżowania po tym kraju.

Drugi człon tradycyjnych walijskich nazw z “llan”, odnosi się natomiast do założyciela lub patrona danego “kościoła”. I tu zaczynają się problemy. Część imion stosunkowo łatwo zidentyfikować. Choćby (Llan)bedr czy (Llan)ddewi – odpowiednio święci Piotr i Dawid. Ale nad innymi, jak Cadoc z (Llan)gattock, Ellyw z (Llan)elieu, czy Beuno z (Llan)veynoe trzeba się pogłowić.

Kościół Świętego Beuno w LlanveynoeTen ostatni założył swój “llan” w Czarnych Górach na początku siódmego wieku. Być może już wtedy zbudowano tu jakąś świątynię, bo trzynastowieczne kroniki wspominają o przebudowie tutejszego kościoła. Kolejna miała miejsce dopiero w dziewiętnastym wieku i… zupełnie pozbawiła go charakteru. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. W czasie prac remontowych, na kościelnym dziedzińcu odkopano niezwykły kamienny krzyż. Ma niewiele ponad półtora metra wysokości, bardzo krótkie ramiona i najprawdopodobniej pochodzi z czasów sprzed normańskiego podboju, czyli ma co najmniej tysiąc lat.

Wczesnośredniowieczne krzyże w LlanveynoeDwa inne celtyckie krzyże, a dokładniej kamienne bloki z wyrzeźbionymi krzyżami, datowane na szósty-siódmy wiek (!!!), znaleźć można wewnątrz skromnego kościoła, wmurowane w południową ścianę. Jeden z nich ozdabia prymitywna i zabawnie naiwna postać ukrzyżowanego Jezusa. Na drugim, wokół prostego krzyża wyryto nierozszyfrowane inskrypcje. Aż trzy takie skarby w jednym miejscu to prawdziwa rzadkość! Warta zboczenia z utartych szlaków, których i w tych stronach kilka się znajdzie.

Świat z grzbietu kota

Najlepiej wydeptana ścieżka we wschodniej części Black Mountains prowadzi na szczyt Black Hill – najwyższego wzgórza hrabstwa Herefordshire.

Black HillNazywane lokalnie “Kocim Grzbietem” (Cat’s Back), Black Hill stało się sławne za sprawą Brucea Chatwina i jego wydanej w 1983 roku i zekranizowanej pięć lat później powieści “On the Black Hill” – sagi rodzinnej opowiadającej o trudach życia na odizolowanych od świata farmach górskiego pogranicza.

Olchon ValleyNamiastkę tej izolacji można poczuć spoglądając w dół, do Doliny Olchon. Na jej zboczach, nieustannie skubanych przez setki górskich owiec, tu i ówdzie stoją ruiny kamiennych domów. Znikające pamiątki po tych, którzy się poddali, albo nie znaleźli następców.

Widok na Golden Valley i Herefordshire z grzbietu Black DarrenZe szczytu Black Hill można też ruszyć w górę i gdzieś w okolicach Hay Bluff dotrzeć do szlaku Offy rozdzielającego Anglię i Walię. Stąd, kierując się na południowy wschód, praktycznie bez wysiłku można przejść cała grań Hatterrall Ridge, mijając w dole Gospel Pass, Capel-y-Ffin, Llanveynoe i Llanthony, aż do urwiska Black Darren. Skąd, przy dobrej pogodzie, widać ruiny zamku Longtown – ostatniej twierdzy pilnującej dostępu do Czarnych Gór.

Ostatni bastion

Longtown, jak zresztą sugeruje nazwa, jest długie i ciągnie się dobrych kilka kilometrów wzdłuż wąskiej drogi biegnącej dnem doliny, w której spotykają się rzeki Olchon, Monnow i Escley. Zgodnie też z nazwą, Longtown, w przeciwieństwie do widmowych sąsiednich osad, przypomina bardziej miasteczko niż wieś. Jest tu pub, szkoła i dwie kaplice. Do końca lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku działała tu nawet stacja ratowników górskich, przeniesiona z czasem do Abergavenny.

No i jest zamek. Właściwie zamki były dwa, ale po jednym z nich, starszym, pozostał tylko niewielki kopiec. Mało tego, niedaleko ruin zamku, odkryto ziemne umocnienia jeszcze sprzed normańskiego podboju. A wszystko to w okolicy, która i dziś kwalifikuje się jako półdzikie odludzie. Celtowie z tych stron musieli naprawdę zachodzić za skórę swoim wschodnim sąsiadom!

Longtown CastleZostawiając kopce i wały archeologom, warto zatrzymać się przy ruinach kamiennego Longtown Castle. Masywny keep (czyli mieszkalno-obronna baszta), fragmenty murów i jedna z bram nie są może szczególnie spektakularne, ale dają wyobrażenie o tym jak zamek wyglądał w okresie świetności. Wyjątkowo krótkim, trzeba dodać, okresie.

Kamienny zamek to dzieło Waltera de Lacy, wznoszone przez kilkadziesiąt lat na przełomie dwunastego i trzynastego wieku. Ale już cztery wcześniejsze pokolenia familii de Lacy z Ewyas Harold, ogniem, mieczem i szemranymi układami umacniały swoją pozycję na Pograniczu. Częścią rodzinnej polityki było też fundowanie klasztorów. Tak uczynił ojciec Waltera – Hugh – hojnie obdarowując Llanthony Priory, jak i on sam sprowadzając do Craswall grandmontanów. Niewykluczone, że to za sprawą zakonnych skrybów historia wciąż o nich pamięta.

Longtown CastleNiestety, kiedy w Ewyas zabrakło lordów, a włości w Longtown, dziedziczone po kądzieli, zaczęły przechodzić z rąk do rąk, szybko podupadły. Właściwie po 1316 roku, gdy klan de Lacy ostatecznie utracił kontrolę nad zamkiem, kolejni właściciele bywali tu rzadko albo wcale. Co prawda jeszcze w 1403 roku, w związku z powstaniem Owaina Glyndwr, król Henryk IV zarządził wzmocnienie zamku, ale najprawdopodobniej nie było już za bardzo czego wzmacniać.

Clodock, ostatnia osada na trasie wokół Black Mountains, stanowi jakby przedmieście Longtown. Rozdziela je tylko wąski pas nadrzecznych łąk. Stojący tu niezbyt stary i raczej pozbawiony szczególnego uroku, otoczony rozległym cmentarzem kościół Świętego Clydoga to kolejne w tych stronach miejsce związane z królewskim rodem Brychan.

Kościół Świętego ClydogaPochodzący z rodziny rządzącej królestwem Brycheiniog Clydog, był w szóstym wieku władcą Ewyas. Zgodnie z legendą rywalizował z przyjacielem o względy pewnej szlachetnie urodzonej panny. Ale konkurent okazał się bardziej zdeterminowany i zamordował Clydoga gdzieś w okolicy. Wóz, na który zapakowano jego ciało popsuł się nad brzegiem rzeki Monnow, a ciągnący go wół odmówił jakiejkolwiek współpracy. Wodza pochowano więc w tym miejscu, a nad jego grobem wybudowano kościół. Podobno zdarzyło się tu kilka cudów, dzięki którym Clydoga obwołano świętym.

Wracamy?Prawdziwe cuda dzieją się tu jednak cały czas. Dzień za dniem. Cuda znane jako Black Mountains.

Ukryte skarby Czarnych Gór [cz. 4.]

W czwartej części wycieczki po Czarnych Górach, na chwilę odpoczniemy od wspinaczki i wąskich dróg, nad brzegami Jeziora Llangorse. Ale tylko na chwilę! Z Talgarth – pradawnej stolicy regionu – ruszymy do Llanelieu i Llowes w poszukiwaniu przeszło tysiącletnich celtyckich krzyży. Zajrzymy też do ruin zamku w Bronllys. A w Pwll-y-Wrach, poszukamy duchów utopionych czarownic…

Wróćmy nad jeziora

Czy jest coś niestosownego w podziwianiu gór z dołu, bez konieczności, było nie było, wyczerpującego wdrapywania się na nie? Znajdą się na pewno tacy, którzy z całą stanowczością powiedzą, że owszem jest! Ale większość raczej nie będzie protestować. Szczególnie leżąc na miękkiej zielonej trawie, nad brzegiem Llangorse Lake. W wodach tego największego w Południowej Walii naturalnego jeziora przeglądają się i Czarne Góry, i Brecon Beacons ze swoją ponad osiemsetmetrową koroną Pen y Fan i Corn Du.

Llangorse Lake. W tle Pen y FanLlyn Syfaddan, jak nazywa się po walijsku, to pamiątka po ostatniej epoce lodowcowej. W przeciwieństwie jednak do typowych walijskich jezior polodowcowych (jak choćby Glaslyn u stóp Snowdona, Llyn Cau, w którym odbija się Cadair Idris, czy bliźniacze Llyn y Fan Fawr i Llyn y Fan Fach w Black Mountain, kilkadziesiąt kilometrów na zachód), Llangorse Lake nie leży wysoko w górach, otoczone złowieszczymi urwiskami i skalnymi rumowiskami. Głęboka i płaska niecka, w której się znajduje, wygląda prawie jak zielona wyspa otoczona morzem wrzosowisk, szorstkich traw i paproci.

Llangorse LakeJezioro, jak na największe w okolicy, jest… dość małe. Przy zaledwie stu trzydziestu dwóch hektarach, można je spokojnie obejść w dwie godziny. Można i warto! Praktycznie cały obszar wokół jeziora objęty jest ochroną (Llangasty Nature Reserve) i przyciąga rzesze miłośników podpatrywania ptaków.

Llangorse LakeWody Llangorse Lake słyną natomiast wśród wędkarzy. Prawdopodobnie w jeziorze złapano największego na świecie szczupaka. Ponad trzydziestokilogramową bestię wyciągnął rzekomo w 1846 roku mister O. Owen. Naukowcy podchodzą jednak do tej informacji z dystansem, z reguły niezbędnym w przypadku wędkarskich opowieści.

Jezioro ma też swojego mitycznego potwora, znanego jako Gorsey. Już w piętnastym wieku pisano o nim wiersze, a niestworzone historie opowiada się właściwie do dziś. W tej kwestii poważni badacze również zabrali głos, proponując hipotezę, że być może “potwór z Llyn Syfaddan” to… ogromny szczupak. Czyżby trzydziestokilogramowy?

Nad Llangorse LakeNiemal równie często jak wędkarzy, podglądaczy ptaków i łowców potworów, nad brzegiem Llangorse Lake można spotkać archeologów. Przyciąga ich tu jedyny w Walii crannog, czyli sztuczna wysepka usypana około czterdziestu metrów od brzegu, w okresie rozkwitu celtyckich królestw na Wyspach Brytyjskich. Znaleziono na niej, między innymi, tkaniny i biżuterię w stylu charakterystycznym dla Irlandii, datowane na ósmy-dziewiąty wiek. Na tej podstawie uważa się, że crannog mógł być siedzibą dworu Brycheiniog – jednego z potężniejszych wczesnośredniowiecznych królestw, którego wpływy rozciągały się na spory obszar dzisiejszej Południowo-Wschodniej i Środkowej Walii. Jego spadkobiercą – z nazwy i w dużym stopniu terytorium – było późniejsze hrabstwo Brecknockshire (Breconshire).

Crannog na Llangorse LakeDla odwiedzających Llyn Syfaddan przygotowano też niewielkie visitor centre. Drewnianą konstrukcję przypominającą tradycyjne domy z epoki żelaza (okrągła chata z nieco bajkowym, “grzybkowatym” dachem krytym strzechą) zbudowano na pomoście wychodzącym daleko w jezioro, skąd dodatkowo można cieszyć się niezwykle piękną panoramą.

Llangorse LakeSpacerując wokół Llangorse Lake, koniecznie trzeba zajrzeć do Llangasty Talyllyn, czyli “Kościoła-Świętego-Gastyna-nad-Brzegiem-Jeziora”. Ten, który stoi tu obecnie, pochodzi z dziewiętnastego wieku. Zaprojektował go John Parson – jeden z najbardziej znanych architektów epoki wiktoriańskiej – przez co różni się nieco od typowych, raczej surowych, wiejskich kościołów. Co jednak ciekawsze, Church of Saint Gastyn stoi w miejscu, gdzie modlono się już w połowie piątego wieku!

Llangasty TalyllynInteresujące jest też to, że Święty Gastyn, założyciel i przewodnik chrześcijańskiej wspólnoty znad jeziora… świętym nigdy nie był. Przynajmniej w sensie formalnym. Zapewne, jak inni celtyccy święci tego okresu, był po prostu dobrym człowiekiem, natchnionym mówcą i niezłym organizatorem. Ale wiadomo o nim niewiele, a właściwie nic. Może poza tym, że był nauczycielem innego świętego – Cynoga. To informacja o tyle przydatna, że Saint Cynog – jeden z licznej gromadki synów i córek Brychana, króla Brycheiniog – był w piątym wieku głową rosnącego w siłę celtyckiego Kościoła w Walii. Całkiem możliwe, że to on właśnie obwołał Gastyna świętym, i że to za jego sprawą zbudowano jedyny na świecie kościół Gastynowi dedykowany.

Cień królewskiej stolicy

Znad wód Llangorse Lake, ślady rodu Brychana prowadzą do Talgarth – dosłownie do “Podnóża-Wzgórz”. Piętnaście wieków temu znajdowała się tu stolica celtyckiego królestwa, skąd dwadzieścia cztery córki i dwudziestu dwóch synów Brychana ewangelizowało Walię. Dzisiaj, mikroskopijne miasteczko łatwo przegapić.

TalgarthTalgarthO dawnych, lepszych czasach Talgarth, przypomina jedynie kilka wiekowych budynków: strażnica przeprawy na niewielkiej rzeczce Ennig, dawny ratusz z wieżyczką zegarową i The Tower Hotel zbudowany w dziewiętnastym wieku dla farmerów-dżentelmenów ściągających do miasteczka na aukcje bydła.

TalgarthKościół Świętej Gwendoline w TalgarthJest też oczywiście – dużo za duży – kościół z czternastego stulecia. Zbudowano go w miejscu, gdzie prawdopodobnie pochowano Świętą Gwendoline (znaną też pod zlatynizowanym imieniem Wenna), jedną z córek Brychana, zamordowaną przez króla Gwynllywa, którego zaloty odrzuciła.

Święci i czarownice

Nawet jeśli podupadłe Talgarth samo w sobie nie zachwyca, nie zaszkodzi zatrzymać się tu na parę chwil i rozejrzeć trochę po okolicy.

Kilka minut autem i może pół godziny spacerem z miasteczka, przy drodze do Llangorse, stoi Trefeca College. W drugiej połowie osiemnastego wieku działała tu wspólnota religijna Howella Harrisa – jednej z najważniejszych postaci odrodzenia metodystycznego. Ten ruch religijno-społeczn-polityczny przeorał walijską świadomość i miał potężny wpływ na odrodzenie poczucia odrębności coraz bardziej zanglizowanych Walijczyków.

W niedzielę palmową 1735 roku, w kościele Świętej Gwendoline w Talgarth, Harris “nagle poczuł jak jego serce topi się niczym wosk przy ogniu od miłości Zbawcy”. Po tym głębokim przeżyciu, ruszył pieszo głosić kazania w całym kraju, pociągając za sobą tłumy wyznawców. Materialną pamiątką po tym natchnionym ruchu są setki prostych i surowych kaplic rozsianych po nawet najbardziej odludnych zakątkach Walii. W Trefeca, gdzie kaznodzieja powrócił po latach tułaczki, próbował stworzyć idealną wspólnotę religijną. Efekt był dość kontrowersyjny i bliższy fanatycznej sekcie niż ziemskiemu Edenowi.

Kościół Świętego Ellywa w LlanelieuDwie mile na wschód od Talgarth, w Llanelieu, już na zboczach Black Mountains, stoi wart odwiedzin kościółek Świętego Ellywa. Zbudowano go w trzynastym wieku, a w piętnastym dodano kilka zmian. Od tego czasu prawie nic się tu nie zmieniło. Zachowały się oryginalne freski, ozdobne lektorium datowane na czternaste stulecie i sporo wyposażenia z późniejszych epok. Ocalenie przed nadgorliwymi reformatorami, kościół w Llanelieu zawdzięcza chyba tylko Opatrzności. Tudzież niedostępnej lokalizacji. Szkoda tylko, że o tych skarbach można głównie poczytać, bo kościół stoi zamknięty, a klucza próżno szukać po domach rozsianych na zboczach gór.

Celtyckie krzyże z LlanelieuPechowcom, którym nie uda się zajrzeć do środka, na osłodę wystarczyć muszą dwa niewielkie kamienne bloki, na pierwszy rzut oka wyglądające jak stare nagrobki, oparte o ścianę kruchty. To wyjątkowo rzadkie, tak zwane pilar stones ozdobione celtyckimi krzyżami, wyrzeźbione w ósmym lub dziewiątym wieku. Prawdziwa gratka dla miłośników celtyckich staroci!

Z Llanelieu, labirynt górskich lanes prowadzi do rezerwatu Pwll-y-Wrach – “Sadzawki-Wiedźm”. To nieco ponad osiem hektarów starego lasu porastającego strome ściany wąwozu rzeki Ennig, plus kilka mniejszych i większych kaskad z najbardziej widowiskowym Pwll-y-Wrach, od którego nazwano cały chroniony obszar. Doskonałe miejsce na długi spacer wśród niemal dziewiczej przyrody, o co na Wyspach wcale niełatwo. A przy okazji… Nazwa Pwll-y-Wrach, zdaniem niektórych, sugeruje, że w niewielkiej sadzawce wypłukanej przez wodospad topiono kiedyś czarownice. Więc może i spacer z dreszczykiem?

Wodospad Pwll-y-WrachZ bardzo krótką wizytą można też wpaść do zamku Bronllys na rogatkach Talgarth, przy drodze do Hay-on-Wye. Bronllys Castle nigdy szczególną twierdzą nie był i na kartach historii występuje raczej sporadycznie. Chociaż kilku średniowiecznych spiskowców i zdrajców tu pomieszkiwało.

Według królewskich rejestrów, już pięć wieków temu zamek był bezbronną i opuszczoną ruiną. I tak pozostało do dziś. Wbrew pozorom, zupełnie dobrze świadczy to o jego budowniczych. Keep, czyli stołp, czyli po prostu kamienna baszta mieszkalno-obronna budzi respekt. Wysoka na przeszło dwadzieścia pięć metrów, ścianach grubości kilku i trzech piętrach, skrywała niegdyś lordowskie apartamenty z kominkami, oknami z szerokimi parapetami, latrynami i wszelkimi wygodami narzucanymi przez epokę. Poza tym, całkiem przyjemnie ogląda się z niej okolicę.

Bronllys CastleZbliżając się do Hay, tuż przed “Miastem Książek”, warto jeszcze na chwilę zatrzymać się w Llowes i zajrzeć do miejscowego kościoła. Kryje on niezwykły kamienny krzyż – Saint Meilig’s Cross. Trzytonowy głaz to prawdopodobnie prehistoryczny menhir, który przez całe tysiąclecia stał na jednym z okolicznych wzgórz. Gdzieś około jedenastego wieku tajemniczy artysta wyrzeźbił w nim dwa krzyże. Jeden, zwyczajny i prosty niczym się nie wyróżnia. Za to drugi – wspaniały, ozdobny krzyż celtycki – naprawdę zachwyca!

Imponujący krzyż Świętego Meiliga w LlowesW całej Walii podobnych dzieł sztuki jest może kilkanaście. Większość na południowym i zachodnim wybrzeżu. Spory kawałek od Czarnych Gór. Nietaktem byłoby nie skorzystać z okazji.

Idealna średniowieczna rezydencja

Leżące w zielonej Dolinie Rhiangoll, Tretower Court and Castle to najlepiej w całej Walii zachowany przykład zespołu budownictwa średniowiecznego. Pomnik ponad dziewięciu wieków historii i zwykłego, codziennego życia na walijsko-angielskim Pograniczu wzniesiony przez dwa rody szlacheckie.

Na początku oczywiście był zamek (castle). Pierwszy – typową dla okresu normańskiego podboju Walii ziemno-drewnianą warownię – wzniósł rycerz z rodu Picard. Jego potomkowie zadomowili się tu na kolejne trzy stulecia. Około 1150 roku drugi albo trzeci z kolei Picard otoczył, niewielki raczej fort, kamiennym murem. Kolejny wiek później wszystko co znajdowało się wewnątrz murów, zrównano z ziemią i na tym fundamencie wzniesiono potężną, czterokondygnacyjną, kamienną basztę (keep) stojącą do dziś. Jej dwa środkowe piętra zajmowały wyposażone w duże okna i kominki apartamenty mieszkalne. Nad nimi urzędowali łucznicy, chroniący się prawdopodobnie w drewnianej galerii. W lochu zaś, jak to w lochu, trzymano zapewne rzezimieszków.

W efekcie, powstała twierdza, może nieszczególnie imponująca, ale spełniająca wszystkie wymogi militarne swoich czasów. Dowiodła tego skutecznie stawiając opór walijskim powstańcom podczas ich dwóch wielkich narodowych zrywów: Llywelyna Ostatniego pod koniec trzynastego wieku i Owaina Glyndwr w pierwszych latach piętnastego wieku. To drugie było jednocześnie ostatnim wielkim wydarzeniem, w którym Tretower Castle brał czynny udział. Stopniowo, jak większość średniowiecznych walijskich zamków, popadał w ruinę. Jego mieszkańcy przenieśli się tymczasem trzy kroki dalej, do dworu (court) w Tretower.

Tretower Court powstawał po cichu już od początku czternastego wieku. Były to jednak ciągle burzliwe czasy, więc nad wygodę dworskich, znacznie przestronniejszych wnętrz, przedkładano grube mury i ciasne, ale bezpieczne zamkowe komnaty. Dopiero kiedy na Pograniczu zapanował względny spokój, Picardowie spakowali dobytek w kosze i kufry i przenieśli się na salony. A właściwie salon. Jeden. Początkowo bowiem, Tretower Court składał się głównie z jednej wielkiej sali.

Umiarkowany komfort mógł zadowalać Picardów zmęczonych niewygodami życia w wilgotnych i ciemnych murach zamku, ale zdecydowanie nie wystarczał kolejnym właścicielom majątku w Tretower – rodzinie Vaughan.

Sir Roger Vaughan – pierwszy z rodu, który zamieszkał u stóp Black Mountains – dostał posiadłość w prezencie od swojego brata Sir Williama Herberta. Ten wpływowy szlachcic, mieszkający w potężnym zamku w Raglan, mógł sobie pozwolić na taki gest.

Nowi właściciele od razu wzięli się za remonty i przebudowy. Z jednej strony dostosowywali dwór do potrzeb sporej rodziny, z drugiej, starali się nadążać za modą. Trwało to przeszło sto pięćdziesiąt lat. Do, mniej więcej, lat trzydziestych siedemnastego wieku. Wtedy dwór uzyskał swój dzisiejszy kształt: cztery skrzydła zamykające wewnętrzny dziedziniec.

Dość wyraźnie daje się zauważyć brak jednej koncepcji i spójności architektonicznej dworu. Najstarsze, północne skrzydło, z niewielkimi oknami, galerią biegnącą wzdłuż piętra i nagromadzeniem przykładów doskonałej roboty ciesielskiej i snycerskiej, pamięta jeszcze późne średniowiecze. Pierwszy z Vaughanów rozbudował dwór dodając całą zachodnią kondygnację z wielką, reprezentacyjną salą i zapleczem kuchennym. Jego syn – Sir Thomas – zamknął dziedziniec murem od strony południowej i mieszkalną bramą od wschodu. Jego zasługą są też duże jakobickie okna w zachodnim skrzydle. W końcu, w czasie któregoś z kolejnych remontów, do południowego muru dobudowano kuchnie, spiżarnie i jeszcze większe zaplecze gospodarcze. Całość otaczały kwitnące ogrody i zielone, podmokłe łąki ze średniowiecznym zamczyskiem służącym jako altanka.

Najwyraźniej Vaughanom było w Tretower za ciasno, bo w osiemnastym wieku sprzedali posiadłość. Z czasem dwór przemienił się w farmę i, jak zgrabnie ujęto w niewielkim informatorze dostępnym na miejscu, “where ladies and gentlemen lived, lambs and gees moved in”, czyli, mówiąc bardziej dosadnie, szlachtę zastąpiła trzoda. Dopiero w latach trzydziestych ubiegłego stulecia, towarzystwo historyczne z Brecon odkupiło posiadłość – i dwór, i zrujnowany zamek – ratując ją od całkowitego upadku. Dziś, w znacznym stopniu odrestaurowane, zarządzane przez CADW, Tretower stanowi obowiązkowy przystanek dla odwiedzających Black Mountains.

Przy okazji, można się stąd wybrać na kilka mniejszych, najbardziej na zachód wysuniętych wzgórz zaliczanych do Czarnych Gór: Cefn Moel, Mynydd Llangorse i Mynydd Troed. Te sięgające najwyżej pięciuset-sześciuset metrów malownicze samotne wzniesienia od głównego pasma Black Mountains oddziela głęboki wąwóz rzeki Rhiangoll i biegnąca jego dnem droga A479. Kiedyś malownicza trasa stanowiła ważną górską przeprawę. To między innymi do jej kontroli zbudowano zamek w Tretower. Północnego wejścia do wąwozu strzegł natomiast Castell Dinas.

Podobnie jak Hywel Dobry w dziesiątym wieku wykorzystał prehistoryczny fort na Table Mountain koło niedalekiego Crickhowell, tak dwa stulecia później, podbijający okolicę Normanowie skorzystali z przygotowanych półtora tysiąca lat przed ich przybyciem umocnień na zboczach Y Grib. Dzięki temu mogli od razu postawić murowany zamek zamiast drewnianej warowni. Castell Dinas (“castell” to po prostu walijski “castle”, czyli “zamek”) miał jednak wyjątkowego pecha. Mimo kamiennych murów, wież, baszt, mimo doskonałego położenia czterysta pięćdziesiąt metrów nad poziomem morza (co czyni go najwyżej położonym zamkiem w Walii) i co najmniej sto pięćdziesiąt nad okolicą, zdobywano go i niszczono przy okazji wszystkich walijskich powstań i zrywów. Dzisiaj to mniej niż sterta kamieni i trzeba naprawdę sporej fantazji, by wyobrazić sobie jak zamek mógł wyglądać.

Zresztą, zaglądają tu głównie ci, którzy wspinają się, kolejnym szlakiem, na “dach Czarnych Gór” – Waun Fach. Dla nich Castell Dinas to przede wszystkim świetny punkt widokowy i dobre miejsce na piknik.

————————
Wstęp do Tretower Court and Castle jest płatny. Informacje praktyczne znajdziecie na stronie CADW.

————————

Ten tekst to część długiej wyprawy w Black Mountains, poprzednie i kolejne znajdziecie tu:

Ukryte skarby Czarnych Gór [cz. 3.]

Najbardziej udeptane ścieżki Black Mountains za nami. Teraz zajrzymy do doliny rzeki Usk i leżącego nad nią Crickhowell, odwiedzimy kilka zagubionych w górach wiosek, oprzemy się o prehistoryczne kamienie i wdrapiemy do starożytnego fortu…

Samotny pasterz

Południową granicę Czarnych Gór wyznacza rzeka Usk, której głęboka dolina zaczyna się tuż za Abergavenny. Jej dnem, wzdłuż lewego brzegu rzeki, biegnie stara droga do Brecon. Równolegle do prawego brzegu natomiast, wije się cienka wstążka Monmouthshire and Brecon Canal – jednego z dłuższych kanałów na Wyspach. Ten wodny szlak, zbudowany pod koniec osiemnastego wieku, łączy górskie Brecon z położonym nad brzegiem Kanału Bristolskiego Newport.

Monmouthshire and Brecon Canal

W tej okolicy warto rozglądać się za… kamieniami. Szczególnie dwoma. Pierwszy z nich, wspaniały, wysoki na ponad cztery metry The Growing Stone (czyli po prostu “Rosnący Kamień”), to prehistoryczny menhir. Stoi tuż przy drodze, ale, niestety, można tylko na niego popatrzeć z daleka. Bliższy kontakt, albo fotografowanie może być ryzykowne, bo kamień “wyrósł” na terenie bazy wojskowej. Chociaż, spróbować nie zaszkodzi…

The Growing Stone

Żeby znaleźć drugi z nich, trzeba najpierw pobłądzić trochę wąskimi drogami wspinającymi się na zbocza Mynydd Llangatwg, a później wdrapać się jeszcze kilkaset metrów stromą ścieżką wśród gęstych paproci, do nieczynnych od dawna kamieniołomów. Tu, na krawędzi urwiska o wdzięcznej walijskiej nazwie Disgwylfa, stoi “Samotny Pasterz”.

The Lonely Shepherd

The Lonely Shepherd nie jest typowym megalitem na jaki wygląda. W zasadzie w ogóle nim nie jest. Gdyby jednak nim był, świetnie potwierdzałby powtarzaną tu i ówdzie teorię, jakoby standing stones powstawały przez odłupanie zbędnych skał dookoła. Bo tak właśnie powstał. Tyle że nie pięć tysięcy lat temu, a zaledwie sto z kawałkiem, może dwieście. Trzymetrowy wapienny blok zostawili po prostu robotnicy, by właściciel kamieniołomów mógł z dołu oceniać wydobycie.

The Lonely Shepherd

Niezbyt może romantycznie, ale dzięki temu, dziś, wschodnie zbocze Mynydd Llangatwg łatwo znaleźć na pocztówkach. Poza tym, dobrze się o coś oprzeć spoglądając czterysta metrów w dół, w Dolinę Usk, czy na kształtny stożek Sugar Loaf niemal dokładnie na przeciwko. Kto wie, może “Samotny Pasterz” poczuje się trochę mniej samotny? Ale uwaga! W noc świętojańską Loneley Shepheard ma wychodne.

Dolina Usk z majaczącym w chmurach Sugar Loaf

Zgodnie z miejscową legendą, pasterz był kiedyś człowiekiem. Okrutnym farmerem, który tak długo znęcał się nad swoją połowicą, aż nieboraczka rzuciła się w nurt rzeki Usk i utonęła. Rozzłoszczony Stwórca zaklął okrutnika w kamień. Dopiero wtedy obudziły się w nim wyrzuty sumienia. I teraz, raz do roku, w najkrótszą z nocy, farmer schodzi nad brzeg rzeki w poszukiwaniu żony-topielicy. Na próżno. Nad ranem wąską ścieżką wśród gęstych paproci, wraca na miejsce swojej samotnej pokuty. Może za rok?

Dyskretny urok prowincji

Jeśli któreś z miasteczek przyklejonych do zboczy Black Mountains zasługuje na miano klejnotu samego w sobie, zdecydowanie jest to Crickhowell. Hay ma swój festiwal literacki – wydarzenie wielkie i o międzynarodowej sławie – plus dziesiątki księgarni, ale to oferta w założeniu dla przyjezdnych. Podobnie w przypadku Abergavenny, jego cotygodniowego targu i dorocznej uczty smakoszy. Crick – jak nazywają swoje miasto miejscowi – ma co prawda Green Man Festival, jeden z najprężniej rozwijających się przeglądów folkowych w Wielkiej Brytanii, ale to impreza, mimo wszystko, dość niszowa.

(Gruff Rhys to przykład walijskiego artysty, jakiego można spotkać na festiwalu)

Tym co wyróżnia Crickhowell jest ledwie uchwytny czar typowego walijskiego market town. Być może prowincjonalnego, ale wolnego od kompleksów. Gdzie czas płynie leniwie jak szeroka i płytka Usk River, a czasami, gdzieś w zakamarkach bocznych uliczek, zupełnie się zatrzymał.

Crickhowell Bridge

Od strony Mynydd Llangatwg i okrutnego “Samotnego Pasterza”, do Crick wjeżdża się przez ponad trzystuletni kamienny most przerzucony nad rzeką Usk – jeden z najdłuższych kamiennych mostów w Walii. “Czary” zaczynają się już tu. Oglądany od strony miasta, most ma trzynaście przęseł, ale jeśli spogląda się na niego z drugiego brzegu rzeki, już tylko dwanaście. Zjawisko to można wygodnie obserwować z ogródka pubu Bridge End. Wiekowy zajazd, w którym kiedyś pobierano opłaty za korzystanie z mostu, słynie w okolicy z, nieziemskich rzecz jasna, dań wegetariańskich.

Crickhowell Bridge

Spod Bridge End, zabudowana ciasno kolorowymi domami Bridge Street, pnie się stromo w górę do centrum miasteczka, gdzie rozgałęzia się na High Street – główną ulicę Crick – i wąski zaułek prowadzący na wzgórze zamkowe.

Crickhowell Castle

Ruiny Crickhowell Castle – to sprawka wspominanego już Owaina Glyndwr i jego kompanii, co w tych stronach nie dziwi – raczej nie imponują, ale warto pamiętać, że kiedyś była to zupełnie przyzwoita twierdza. Pod koniec trzynastego wieku, w miejsce starego, ziemno-drewnianego fortu, wybudowało ją małżeństwo królewskich stronników Sybil Tuberville i Sir Grimbold Pauncefote. Para najwyraźniej dobrana i kochająca się, bo kiedy Sir Grimbold cały i zdrów wrócił z jednej z krucjat, Lady Sybil z radości i w podzięce, ufundowała miasteczku kościół. Siedemset lat później, szpiczasta wieża Saint Edmund’s Church stojącego kilka ulic od zamku, stanowi punkt orientacyjny miasta, w którym nie można się zgubić.

Uliczki Crickhowell

Warto za to na chwilę zapomnieć się w sklepach przy High Street i sąsiednich uliczkach. Starych rodzinnych biznesach: cukierniach, warzywniakach i sklepach-rupieciarniach pachnących strychem dziadków, które powoli znikają z krajobrazu większych miast. Nie tylko zresztą w Wielkiej Brytanii. Mniej nostalgicznych gości, ofertą skusić powinny sklepy ze sprzętem outdoorowym. W końcu Crickhowell wciśnięte jest pomiędzy Black Mountains a Brecon Beacons – porządne buty i wodoodporna kurtka mogą się przydać.

Uliczki Crickhowell

Można też wpaść gdzieś na filiżankę kawy albo kufel real ale – produkowanego na miejscu tradycyjnego piwa. Bo Crick trzeba cieszyć się powoli. Trudno mówić o zwiedzaniu. Po prostu się tu jest i… chciałoby się zostać jeszcze chwilę.

A trochę marginesie, skoro jesteśmy w górach… Niewielu zapewne wie, że najsłynniejszym synem Crickhowell jest Sir George Everest. Kartograf i geodeta, który użyczył nazwiska górze-wszystkich-gór, przyszedł na świat w 1798 roku w niewielkiej, stojącej do dziś posiadłości Gwern-vale, na przedmieściach Crick. Może to właśnie oglądane codziennie z okna wzgórza Black Mountains zainspirowały młodego Georga do wyboru takiej a nie innej ścieżki kariery?

Fort zdobyty!

W panoramie Czarnych Gór oglądanej z Crickhowell, pierwszy plan zajmuje wyrastająca na 451 metrów – czyli mniej więcej czterysta ponad miasteczko – Tabel Mountain. Na jej płaskim szczycie znaleźć można pozostałości Crug Hywel – Fortu Hywela, od którego nazwę zapożyczyło.

Crug Hywel

Hywel, rządzący w dziesiątym wieku, był jednym z pierwszych walijskich wodzów, którego autorytet uznawano w prawie całym kraju. Jego niespełnioną życiową misją było stworzenie jednolitego i silnego państwa. Udało mu się za to skodyfikować szereg zasad regulujących najróżniejsze aspekty ówczesnej rzeczywistości. Od stosunków feudalnych, przez prawa kobiet, aż po status kotów domowych. Kodeksy, znane jako “Prawo Walii”, obowiązywały jeszcze wiele stuleci po śmierci ich autora. A on sam przeszedł do historii jako Hywel Dda – Hywel Dobry.

Crug Hywel

Ale fort, choć nosi imię celtyckiego wodza, powstał prawdopodobnie co najmniej tysiąc lat wcześniej. Jest to jedna z najlepiej zachowanych osad z epoki żelaza, z wyraźnie widocznymi wysokimi wałami i kamiennymi umocnieniami.

Crug Hywel

Zdecydowanie większe wrażenie, szczególnie na tych mniej zainteresowanych (pre)historią, robią jednak widoki jakie rozciągają się z Crug Hywel. Jak na dłoni widać stąd Crick i kilka mniejszych osad Doliny Usk, a dalej kolejne pasma Brecon Beacons National Park.

Crug Hywel i Sugar Loaf

Z drugiej strony, na wschodzie, majestatycznie wznosi się do złudzenia przypominający wulkan Sugar Loaf. Ledwie dostrzegalne kilka dachów u jego stóp to Llangenny – prastara, sympatyczna wioska przyklejona do brzegów Grwyne Fawr. Choć dziś mieszka tu niespełna sto osób, w jej centrum stoi całkiem spory średniowieczny kościół poświęcony celtyckiemu świętemu imieniem Ceneu. Dwa kroki dalej, przy starym moście, spragnionych i głodnych wędrowców czeka cieszący się dobrą opinią zajazd The Dragon’s Head Inn. Błotnistą ścieżką wzdłuż rzeki można stąd dojść do “Ołtarza Druidów” – Druid’s Altar – półtorametrowego megalitu, kolejnej pamiątki po prehistorycznych mieszkańcach tych stron.

Llanbedr w cieniu Sugar Loaf

Trochę bliżej, wśród pól i żywopłotów wyznaczających górskie drogi i miedze, widać kamienną wieżę kościoła Świętego Piotra w Llanbedr. Tu zaczyna się najkrótszy, ale forsowny szlak na Table Mountain i dalej, na siedemsetmetrowy Pen Cerrig-Calch, Mynydd Llysiau, aż po Waun Fach – sam czubek Black Mountains. Z Llanbedr warto też wybrać się w górę rzeki Grwyne Fechan. Do jej bezludnej i nie mniej malowniczej niż siostrzana Grwyne Fawr doliny.

Dzikie konie na zboczach Pen Cerrig-Calch

Z samego fortu też odchodzi kilka szlaków. Jeden z nich, wąska owcza ścieżka wśród wrzosów i skalnych rumowisk na zboczu Pen Cerrig-Calch, prowadzi dwa-trzy kilometry na zachód do Cwm Mawr. Stąd, z niewielkiego urwiska, doskonale widać kolejną perłę zagubioną w Czarnych Górach – Tretower.

Abergavenny – Nowe Jeruzalem

Dzieje największego miasta regionu i kolejnych “wrót” Black Mountains sięgają zamierzchłych czasów gdy funkcjonował tu rzymski fort Gobannium. Ale to tylko epizod. Właściwa historia Abergavenny zaczyna się tysiąc lat później.

Miasteczko rozłożyło się w dolinie pomiędzy szczytami Ysgyryd Fawr (z pawej) i Sugar Loaf (z lewej)

Pod koniec jedenastego wieku, namiestnik nowych normańskich władców Brytanii, niejaki Hamelin de Ballon, zbudował tu pierwszy zamek, stanowiący strategiczny przyczółek do dalszej ekspansji wgłąb Południowej Walii. Dość szybko wokół zamku wyrosło spore i ważne miasto. Lordowie Abergavenny stali się natomiast znaczącymi graczami na niespokojnym Pograniczu.

Jednym z najsłynniejszych, choć należałoby raczej napisać jednym z najbardziej niesławnych, był William de Braose – ojciec Williama II z Hay-on-Wye, który odziedziczoną opinię jeszcze wzmocnił. Jego nikczemność, gierki i wyrachowanie znane były po obu stronach granicy. Niechęć, a często otwarta wrogość, też miały w tym przypadku zasięg ponadnarodowy. Spore musiało więc być zdziwienie wodzów walijskich klanów z Gwent (południowo-wschodni region Walii) gdy otrzymali od de Braosea zaproszenie na bożonarodzeniową ucztę. Czyżby uprzejmość przytłumiła ich ostrożność? Można jedynie zgadywać. Wiadomo tylko, że żaden uczty nie przeżył. Wszystkich brutalnie zamordowano. Była to 1175 rocznica narodzin Miłosiernego Chrystusa.

Abergavenny Castle

Kilka wieków później, w 1404 roku, podczas ostatniego wielkiego zrywu Walijczyków, zemsty na Anglikach szukał tu sam wódz powstania Owain Glyndwr. Specjalnie na jego przybycie, Abergavenny Castle wyposażono w zupełnie nową, potężną bramę. Nie przeszkodziło to jednak walijskim patriotom spalić miasta. To zaś, co z niego ocalało, nieślubny syn Owaina – Ieuan – ogłosił niezależnym księstwem. Na dwa tygodnie…

Później o zamek bili się już tylko Anglicy. Aż w końcu, w czasie wojny domowej w 1645 roku, urzędujący w nim rojaliści wysadzili go w powietrze, by nie wpadł w ręce siepaczy Cromwella. Ale nawet to co z niego pozostało, nadal uważa się za jeden z najlepszych przykładów normańskiej twierdzy typu motte-and-bailey.

Abergavenny Castle

Lekki zgrzyt w romantycznych ruinach stanowi odrobinę zbyt cukierkowa baszta wzniesiona w dziewiętnastym wieku przez ówczesnego markiza Abergavenny, jako domek myśliwski. Dzisiaj mieści się w niej muzeum-rupieciarnia dokumentujące dzieje miasteczka. Najciekawszą i najpopularniejszą od lat wystawą jest rekonstrukcja, a właściwie żywcem przeniesiony z centrum miasta sklep spożywczy Basila Jonesa, w którym znaleźć można produkty – lekko już przeterminowane – nawet z końca dziewiętnastego wieku. Chociaż większość to najróżniejsze konserwy z lat trzydziestych i czterdziestych ubiegłego stulecia. Dla miłośników królewskich memorabiliów ciekawostką mogą być dekoracje przygotowane na koronację Edwarda VIII, która… nigdy się nie odbyła.

Muzeum przypomina też lata świetności Abergavenny, kiedy miasto kwitło jako ośrodek tkactwa. Tu znów strategiczne położenie się przydało. (Post)Industrialne Doliny (The Valleys) zaczynają się dosłownie za rogatkami miasteczka. Gdy w osiemnastym wieku Południową Walię ogarnęła gorączka rewolucji przemysłowej, rynek zbytu na produkty dziesiątków miejskich warsztatów był niemal nieograniczony.

Market Hall

W tym mniej więcej czasie, Abergavenny ugruntowało też swoją pozycję ważnego miasta targowego, którą cieszy się do dziś. W każdy wtorek ściągają tu setki zakupowiczów z całego Monmouthshire i sąsiednich hrabstw, by szperać i myszkować pomiędzy stu siedemdziesięcioma kramami hali targowej przy Market Street, nad którą góruje piękna wiktoriańska wieża, z charakterystycznym niebieskim dachem.

St. Mary’s Priory

Nad sąsiednią Monk Street góruje natomiast wieża kościoła Świętej Marii. Pierwotnie, gdzieś w dwunastym wieku, stała tu kaplica obsługująca niewielki klasztor benedyktynów założony przez Hamelina de Ballon. W czternastym wieku zastąpił ją stojący obecnie kościół, w którym, wędrując od sarkofagu do sarkofagu można zapoznać się z nieco bardziej nobliwą niż w muzeum historią miasta.

Ale – i trzeba to powiedzieć głośno – dziś to nie historia przyciąga do miasteczka gości. Na co dzień jest to oczywiście doskonałe sąsiedztwo: Black Mountains z jednej i reszta Parku Narodowego Brecon Beacons z drugiej strony. Od święta zaś, które wypada w przedostatni wrześniowy weekend – Abergavenny Food Festival.

Abergavenny

“Jeśli jedzenie jest nową religią – głosi jedno z haseł festiwalu – Abergavenny jest nowym Jeruzalem”. Przewodniki też nie stronią od religijnego tonu i piszą o miasteczku, jako o walijskiej Mekce kulinarnej. Na dwa dni festiwalu zjeżdżają tu z całej Wielkiej Brytanii najlepsi szefowie kuchni i tysiące amatorów spragnionych nowych smaków. Oczywiście większość dań, w miarę możliwości, przyrządza się z lokalnych, ekologicznych produktów. Bo “local” i “organic”, to w Walii słowa, które od lat robią zawrotną karierę. Może warto skusić się na walijską potrawę narodową: baraninę w sosie z pora? I ruszać dalej…

Ukryte skarby Czarnych Gór [cz. 1.]

Z Hay-on-Wye, karkołomnymi dróżkami, ruszamy w Black Mountains – Czarne Góry. Na naszej trasie szczyty Hay Bluff i Twmpa, malownicza przełęcz Gospel Pass, miniaturowe Capel-y-Ffin, ruiny Llanthony Priory i pokręcone Cwmyoy.

Szlakiem słowa bożego

Wąska, kręta, obsadzona dwumetrowym żywopłotem droga z Hay-on-Wye, biegnie wśród zielonych pagórków upstrzonych białymi kropkami setek pasących się owiec i krów w najdziwniejszych kolorach. Trzy mile za miasteczkiem rozgałęzia się na dwie jeszcze węższe i jeszcze bardziej kręte wstążki asfaltu. To zjawisko, choć wymyka się prawom logiki i zasadom zdrowego rozsądku, jest w Walii dość powszechne. Nie da się go zrozumieć ani tym bardziej opisać. W zasadzie, dopóki człowiek nie przejedzie się takimi lanes pojęcie “wąskiej drogi” pozostaje czystą abstrakcją.

Ale wracając na skrzyżowanie… Jedna wstążka odbija na wschód, do Craswall, bezludnej Doliny Olchon i Longtown po angielskiej stronie gór. Druga skręca na południe i wije się przez sam środek najpiękniejszej części Black Mountains. W zgodnej opinii wielu autorów przewodników po Wyspach, to jedna z najbardziej spektakularnych tras w całej Wielkiej Brytanii.

Niezwykłe widoki zaczynają się tuż za krzyżówką, gdy po kilkusetmetrowej wspinaczce droga osiąga niewielki płaskowyż u podnóża Hay Bluff – najdalej na północ wysuniętego szczytu Czarnych Gór.

To magiczne miejsce leży jakby na granicy dwóch światów. Daleko w dole zielenią się żyzne i gościnne doliny rzek Wye i Usk. Z drugiej strony, na płaskich szczytach gór, ciągną się posępne, często skryte we mgle albo chmurach wrzosowiska.

Ten kontrast działa na wyobraźnię. I najwyraźniej działał też tysiące lat temu kiedy prehistoryczni Walijczycy ustawili tu niewielki kamienny krąg, z którego, niestety, przetrwał tylko jeden głaz. Czy przychodzili tu oddawać cześć bogom? A może naradzali się przed podjęciem istotnych dla wspólnoty decyzji? Może tańczyli nago odurzeni wywarem z tajemniczych ziół? A może zwyczajnie, po ludzku, kontemplowali widoki? W każdym razie głównie po to przyjeżdża się tu dziś. Albo żeby w towarzystwie dzikich walijskich kuców wdrapać się na Hay Bluff i poczuć się niemal jak na dachu świata.

Dalej droga wije się wzdłuż zbocza Hay Bluff i na przeszło pięciuset metrach osiąga Gospel Pass – Przełęcz Słowa Bożego – wąski przesmyk między szczytami wzgórz i wyrzeźbione przez naturę prawdziwe wrota Black Mountains. A przy okazji początek łatwego szlaku na Twmpa, kolejnego, prawie siedemset metrowego naturalnego punktu widokowego.

Ewangeliczna nazwa przełęczy wywodzi się prawdopodobnie z dwunastego wieku i upamiętnia uczestników trzeciej krucjaty, którzy wędrując tędy, nawoływali do walki z niewiernymi i zbierali pieniądze na wyprawę do Ziemi Świętej.

Ale słowo boże, głoszone przez pierwszych celtyckich misjonarzy – ze świętym Dawidem, patronem Walii, na czele – wędrowało tędy już całe wieki wcześniej. A i później targali je braciszkowie z klasztoru w Llanthony. Zresztą trudno oprzeć się wrażeniu, że te niewielkie pasmo gór, a szczególnie Dolina Ewyas, do której po przekroczeniu Gospel Pass ostro opada starożytna droga, przenika jakaś niewyraźna ale wszechobecna metafizyczna aura.

Kaplica-na-Granicy

Weźmy choćby takie Capel-y-Ffin. Obok luźno rozrzuconych farm – które policzyć można dosłownie na palcach jednej ręki – i czerwonej budki telefonicznej, stoi tu jeden z najmniejszych kościołów w Walii, nieco tylko większa kaplica i zupełnie duży (były) klasztor. Całkiem spore zaplecze duszpasterskie dla garstki farmerów.

Drewniany kościół Świętej Marii był tu prawdopodobnie zawsze. Świadczą o tym choćby ogromne stare cisy otaczające niewielki cmentarz ze zmurszałymi nagrobkami i kościelny dziedziniec. W 1762 roku zastąpiła go śnieżnobiała murowana świątynia, którą Francis Kilvert – słynny wiktoriański pamiętnikarz – porównał do zadumanej sowy. Jej maleńkie wnętrze mieści zaledwie pięć ławek. W tym jedną na balkonie.

Kilka kroków dalej, na drugim brzegu bystrej rzeki Honddu rzeźbiącej dno Doliny Ewyas, otoczona przez świeższe groby i młodsze drzewa, stoi surowa i, podobnie jak sąsiedni kościółek, biała kaplica baptystów. Właściwie nie wiadomo o niej nic ponadto, że jest. Najpewniej to owoc dziewiętnastowiecznego przebudzenia religijnego Walijczyków.

Gdzieś, mniej więcej, w tym czasie do Doliny Ewyas przybył wielebny Joseph Leycester Lyne z zamiarem zakupu i odbudowy klasztoru w niedalekim Llanthony. Gdy plan się nie powiódł, Lyne – przez swoich wiernych nazywany ojcem Ignatiusem – kupił kawałek ziemi w Capel-y-Ffin i tu, od zera, zaczął budować benedyktyński zakon. Ignatius zmarł jednak w 1908 roku nie dokończywszy budowy. Śmierć charyzmatycznego przewodnika oznaczała też koniec dla religijnej wspólnoty.

Kilkanaście lat później, podupadły klasztor odkupił inny ekscentryk – rzeźbiarz i designer Eric Gill. Wraz z rodziną i współpracującymi z nim rzemieślnikami próbował stworzyć w Capel-y-Ffin samowystarczalną kolonię artystów. Eksperyment nie do końca się chyba powiódł, bo po czterech latach mieszkania na odludziu, w 1928 roku, Gill opuścił monastyr zostawiając go córce. Zawsze jednak czas spędzony w Dolinie Ewyas wspominał jako najlepszy i najbardziej twórczy okres życia. To właśnie tu Eric Gill zaprojektował jedno ze swoich największych dzieł (choć zapewne rzadko z nim kojarzone) – czcionkę Gill Sans, używaną między innymi przez londyńskie metro i BBC.

Przez wieki w Capel-y-Ffin niewiele się zmieniło. Nawet jeśli dziś jest tu prąd, woda i coś na kształt drogi, “Kaplica-na-Granicy” (jak tłumaczy się walijską nazwę; osada leży na granicy hrabstw Monmouthshire i Breconshire/Powys) pozostaje wymarzonym miejscem ucieczki od całego świata. Odważni mogą nawet uciekać w siodle. Niewielką stadninę, szkółkę jeździecką i czynny latem pensjonat znaleźć można w dawnych budynkach gospodarczych klasztoru.

Największy skarb

Sześć kilometrów za Capel-y-Ffin, wijąca się dziesiątkami zakrętów górska droga opada na płaskie dno Doliny Ewyas. “Szeroka na nie więcej niż trzy strzały z łuku” niewielka równina, otoczona sięgającymi ponad sześciuset metrów graniami – Hatterrall wyznaczającą granicę z Anglią od wschodu i Ffawyddog od zachodu – wygląda niemal baśniowo. Nie ważne czy zasypana śniegiem, dręczona tygodniową mżawką, czy przykryta pierzyną niskich chmur. Ale trudno wyobrazić sobie spektakl piękniejszy niż letni zachód słońca, gdy płynne złoto zalewa łąki, wrzosowiska i lasy na stromych zboczach. A na tym tle romantyczne ruiny Llanthony Priory

Równie olśniewający obrazek musiał ujrzeć William de Lacy, krewny i rycerz na służbie Hugh de Lacy – lorda Ewyas, gdy około 1100 roku przysiadł w ruinach kapliczki zbudowanej – zgodnie z legendą – przez samego Świętego Dawida, patrona Walii.

Oczarowany dzikością i izolacją doliny, postanowił zbudować tu samotnię. Przy czym warto pamiętać, że dziewięćset lat temu Vale of Ewyas była bagnistym i porośniętym gęstym lasem przedsionkiem końca świata, a niewysokie szczyty Czarnych Gór czasem nawet latem przykrywał śnieg. Nie zrażało to jednak młodego rycerza, który zrezygnował z zaszczytów i dworskich uciech, by oddać się modlitwie i kontemplacji. Porzucił też żołnierski fach, ale jak podają kroniki, do końca życia nie zdjął zbroi. Czy był to rodzaj pokuty, czy uboczny skutek wilgoci panującej w dolinie? O tym żaden skryba nie wspomina.

William szybko znalazł naśladowców i, po niespełna dwudziestu latach, zgromadzenie liczyło już czterdziestu kanoników. Wszystko wskazuje na to, że żyło się im naprawdę dobrze. Nich świadczy o tym fakt, że jeden z pierwszych przeorów Llanthony, wezwany do objęcia biskupstwa Hereford, tak długo się opierał, aż interweniować musiał sam papież!

Najwyraźniej jednak braciszkowie zaniedbywali modlitwy, bo w 1135 roku Stwórca zesłał na nich rozwścieczonych walijskich powstańców. Na kilka lat Llanthony opustoszało, a jego mieszkańcy przenieśli się do Gloucester.

Dopiero w latach siedemdziesiątych dwunastego wieku klasztor podniósł się ze zgliszczy. Dzięki hojnym darczyńcom i nadaniom ziemskim, Llanthony Priory szybko odzyskało świetność i stało się ważnym i bogatym zgromadzeniem. Z tego okresu pochodzą, między innymi, doskonale zachowane, wczesnogotyckie łuki, które kiedyś były częścią klasztornego kościoła, a dziś… Dziś wspaniale wyglądają oglądane przez nie Czarne Góry. Zresztą, już liczni w okresie prosperity goście odwiedzający klasztor zachwycali się tym kontrastem między surową i dziką przyrodą Black Mountains, a pięknie utrzymanymi ogrodami i sadami augustianów.

Sielanka mogłaby trwać bez końca, gdyby nie rozwody Henryka VIII, szczególnie ten najważniejszy – z Watykanem. Po 1538 roku, jak wszystkie zakony na Wyspach, Llanthony rozwiązano. Mnichów wypędzono, a wszystko co dało się wywieźć, przetopić, albo w jakikolwiek sposób spieniężyć, skonfiskowano. Ogołocone zabudowania klasztorne przeszły w prywatne ręce i z biegiem stuleci niszczały.

Romantyczne ruiny urzekły Waltera Savage Landora – poetę drugiego sortu, żyjącego na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego stulecia. Marzyło mu się stworzenie idealnej posiadłości dla idealnego wiejskiego dżentelmena. Niestety, Po marzeniu zostały tylko długi i gościniec obsadzony drzewami. Idealny zaś dżentelmen, obrażony na niesprawiedliwy los, wyjechał na wyspę Jersey, Llanthony zostawiając wierzycielom.

Pod ciężarem zaniedbań, znaczna część klasztoru runęła. Ocalałe budynki przerobiono najpierw na zajazd, a później na zaciszny hotel funkcjonujący do dziś. Zatrzymują się tu amatorzy jazdy konnej, korzystający z sąsiadującej z Llanthony Priory szkółki jeździeckiej i miłośnicy górskich wędrówek. Hotel słynie z domowych przysmaków i warzonego na miejscu piwa.

Trochę w cieniu ruin klasztoru stoi skromny kościół Świętego Dawida. Wybudowano go prawdopodobnie w trzynastym wieku, w okresie rozkwitu Llanthony Priory, by służył chorym. Kronikarskie tropy wskazują, że zastąpił wcześniejszą świątynię, wzniesioną przez Williama de Lacy i jego pierwszych towarzyszy. A skoro ta stała w miejscu gdzie pobożny rycerz znalazł zrujnowaną samotnię Świętego Dawida “ozdobioną jedynie przez bluszcz i mech”, oznacza to, że w Llanthony słowo boże głosi się nieprzerwanie, od półtora tysiąca lat, w tym samym miejscu.

Dziś w Llanthony nie ma ani świętych, ani mnichów. Nadal jednak ciągną tu miłośnicy dzikiej przyrody, ciszy i spokoju. Leżąc w samym środku Czarnych Gór, w naturalnie odizolowanej od reszty świata Dolinie Ewyas, Llanthony stanowi bowiem idealny punkt wypadowy na dziesiątki kilometrów jednych z najbardziej malowniczych szlaków w Wielkiej Brytanii.

Najpopularniejszy z nich zaczyna się przy ruinach klasztoru i prowadzi prosto na szczyt Hatterrall Ridge. Grzbietem tego długiego na kilkanaście kilometrów i sięgającego lekko ponad siedmiuset metrów wzgórza biegnie granica między Walią i Anglią. W tym miejscu granica pokrywa się z Offa’s Dyke Path, czyli Szlakiem Wału Offy – przeszło dwustukilometrowym szlakiem zaczynającym się w Chepstow na południu Walii i biegnącym do plaż w okolicach Prestatyn na północy.

Osią otwartej na początku lat siedemdziesiątych trasy jest oryginalny wał ziemny zbudowany w ósmym wieku przez króla Offę. Była to pierwsza oficjalna granica pomiędzy celtycką Walią a nowo powstającymi państwami anglosaskimi na wschodzie Brytanii. Co ciekawe, dzisiejsza granica administracyjna między dwoma krajami tylko trochę od niej odbiega.

Oczywiście w górach próżno szukać jakichkolwiek umocnień. Naturalne bariery w zupełności wystarczały do powstrzymania wzajemnej niechęci sąsiadów. Wystarczy rzut oka ze szczytu Hatterrall Ridge by się o tym przekonać. Z jednej, angielskiej strony, zbocze ostro opada do praktycznie bezludnej Doliny Olchon. Tę od wschodu zamyka grzbiet Black Hill – jedynego wyraźnego wzgórza zaliczanego do Black Mountains leżącego po angielskiej stronie granicy. Dalej rozciąga się Golden Valley – Złota Dolina – i dopiero za nią, gdzieś w okolicach Hereford, zaczyna się sielski Albion.

Podobnie z drugiej strony. Najpierw rajska Dolina Ewyas, a za nią wąskie i głębokie Vale of Grwyne Fawr i Grwyne Fechan Valley, do których słońce zagląda tylko latem.

Gdyby komuś zechciało się przejść wszystkie szczyty, doliny i rzeki, żaden wał nie powstrzymałby go przed dalszym marszem. Ale zamiast podbijać Anglię (lub Walię), będąc już a Szlaku Offy, lepiej powędrować na południe, do Cwmyoy – kolejnej perły ukrytej w Czarnych Górach.

Kaprysy geologii

Cwmyoy ze swoim półtuzinem kamiennych domów i normańskim kościołem, przykleiło się do zbocza Hatterrall Ridge. Można się tu dostać albo górską ścieżką, albo karkołomną – nawet jak na Black Mountains – drogą od dołu. W obu przypadkach nie jest to zadanie proste, ale warto! Warto ze względu na “cud” architektoniczny, jakim jest tutejszy trzynastowieczny kościół Świętego Marcina. Nie ma chyba na świecie drugiej tak koślawej i powykręcanej budowli, która w założeniu taką być nie miała. W Saint Martin’s Church nic ze sobą nie współgra i nie ma jednego prostego kąta. Stojąc wewnątrz, patrząc przez nawę w kierunku ołtarza odnosi się wrażenie, że podłoga tańczy a ściany, choć próbują dotrzymać jej kroku, pogubiły rytm.

Z zewnątrz widok jest jeszcze bardziej intrygujący, bo kamienna wieża odchyla się od pionu o dokładnie 5,2 stopnia (zdecydowanie wyższa krzywa wieża w Pizie, dla porównania, ma odchył “tylko” 4.7 stopnia). Do lat sześćdziesiątych, kiedy dobudowano specjalne podpory, przed zawaleniem chroniła ją chyba tylko jakaś nadprzyrodzona siła. Ale że w Cwmyoy nic nie jest zbyt proste, w połowie długości nawy, budynek nagle wykręca się w przeciwną stronę.

Niewiele lepiej wygląda przykościelny cmentarz pełen powykrzywianych starych nagrobków. Śmierć musiała być czymś strasznie wkurzona, skoro tak niecnie sobie tu poczynała.

W rzeczywistości całkowity brak pionów i poziomów w Cwmyoy nie wynika ani z walki sił nieczystych z niebiosami, ani z jakiejś specjalnej niechęci mieszkańców do geometrii. Cała wina spada na geologię. Kościół stoi po prostu na kilku płytach skalnych, które bez przerwy na siebie napierają, powodując wybrzuszenia i zapadnięcia gruntu na powierzchni. A że proces jest łagodny i długotrwały, kościelne mury zamiast pękać, próbują dostosować się do sytuacji.

Poszukiwacze skarbów znajdą w Cwmyoy jeszcze jeden klejnot – średniowieczny kamienny krzyż. W 1861 roku wykopano go przypadkiem na jednym z okolicznych pól. Datowany na trzynasty-czternasty wiek krzyż, był prawdopodobnie drogowskazem dla pielgrzymów zdążających do St. Davids w Pembrokshire. Niezwykłe jest przedstawienie na nim postaci Chrystusa. Jego ciała nie tylko nie wykręca ból agonii, ale spod wielkiej biskupiej mitry zdaje się uśmiechać.

W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, w niewyjaśnionych okolicznościach krzyż zniknął z Cwmyoy, po czym zupełnie przypadkiem odnalazł się w sklepie z antykami w Londynie. Po udanej akcji odzyskania zabytku, na wszelki wypadek, przymurowano go do kościelnej podłogi.

————

Ten tekst to druga część długiej wyprawy w Black Mountains, poprzednią i kolejne znajdziecie tu:

Patagońskie opowieści – Y Wladfa

Taka sprawa. W 1865 roku stu pięćdziesięciu trzech Walijczyków wsiadło na statek wychodzący z Liverpoolu i popłynęło kolonizować argentyńską Patagonię. Patagonia ogłaszała się wówczas wszem i wobec jako ziemia obiecana dla wszelkiej maści imigrantów, i to dosłownie, bowiem każdy potencjalny kolonizator mógł liczyć na skrawek pola pod uprawę, tudzież inne wsparcie rządowe. Siła robocza, znaczy, była desperacko poszukiwana dla użytkowania nieużytków i ogólnego progresu gospodarczego.

W tamtych czasach Walijczycy emigrowali bardzo chętnie, jak cała reszta Europy, zwłaszcza do Ameryki i Australii. Z czasem pojawił się problem, który zaczął spędzać sen z oczu walijskim patriotom: emigranci zmuszani byli do odchodzenia od języka ojczystego i przysposabiania języka angielskiego. Patrioci główkowali i główkowali, aż znaleźli idealne rozwiązanie. Jak się okazało, Patagonia nie miała parcia na język lokalny, i w tej sposób w drugiej połowie XIX w na jej terenie została utworzona niewielka społeczność walijska zwana Y Wladfa (kolonia) czy pełniej Y Wladfa Gymraeg (kolonia walijska). Głównym ośrodkiem nowej kolonii stał się miasteczko Chubut. Dzięki dość zamkniętemu charakterowi Y Wladfa walijskość w Patagonii rozkwitła sobie w najlepsze, i trwała niewzruszenie nawet wtedy, kiedy ‚właściwa’ Walia znalazła się na krawędzi utraty własnej tożsamości. Po wielu latach odosobnienia i głównie na skutek rozwoju tańszych i szybszych środków transportu Y Wladfa i Walia ‚odnalazły się’; wzajemne wizyty oraz wymiana kulturalna są dziś dość powszechne.

Wiedziałam o tym zjawisku od dawna. Jestem byłą lingwistką, i chociaż wiedza teoretyczna w temacie odleciała już dawno jako te kormorany z Mazur na jesieni, to wciąż interesują mnie zagadnienia praktyczne związane z językiem. Język jest tworem, który ciągle się zmienia, ciekawa więc jestem, jak rozwinął się język walijski nie poddawany wpływowi języka i kultury angielskojęzycznej, a hiszpańskojęzycznej. W jakim stopniu różnią się od siebie te dwie ścieżki tego samego języka? W jakim stopniu Walijczyk z Patagonii i ten z Maesteg mogą się porozumieć? Obecnie w Patagonii zarejestrowanych jest około 50 tysięcy osób o pochodzeniu walijskim; jednakże ilu z nich tak naprawdę wciąż kultywuje swoje dziedzictwo, a ilu stało się Argentyńczykami, trudno powiedzieć.

zn

I teraz przechodzę do najlepszego. W okolicach świat wrzuciłam na fb garść informacji o nadchodzącym kolędowaniu w St Fagans. Kolędowanie odbywa się w dwóch językach, po angielsku i walijsku. W kilka chwil potem dostałam uroczego maila od pana G. Czytałam i czułam jak rośnie we mnie serce, bo to taka niesamowita historia. Pan G. uprzejmie zgodził się, żebym mogła zacytować treść maila, więc bardzo proszę, dla państwa przyjemności:

Urodziłem się w Argentynie, mieszkałem tam 20 lat i w 1991 r. przyjechałem do Polski na studia i już zostałem. Sześć lat, od trzeciego roku życia, spędziliśmy z rodzicami na walijskiej Patagonii, „Y Wladfa”. Moi rodzice od razu zapisali się do walijskiego chóru i przez ten czas nauczyli się mówić, i śpiewać, po walijsku. Do dzisiaj pamiętam nabożeństwa „plygain” i „plygain garolau” (przepraszam jeżeli źle piszę, ale już nie pamiętam dobrze). Niektóre z tych kolęd śpiewamy do dzisiaj, tak jak pieczemy specjalne czarne ciasto owocowe „teisen ddu”, chociaż nie mamy celtyckiej krwi stało się to częścią naszego rodzinnego dziedzictwa. Jak ja chciałbym jeszcze raz w walijskiej kaplicy na końcu świata śpiewać te pieśni mojego dzieciństwa…

I jeszcze kilka słów:

Niedaleko doliny rzeki Chubut, która po walijsku nazywa się Afon Camwy, tam gdzie jest walijska kolonia, znajduje się Comodoro Rivadavia. Jest tam najbardziej na południu wysunięta polska organizacja w Argentynie „Dom Polski w CR”. Na początku XX w. znaleźli tam ropę naftową i polscy inżynierowie trudnili się jej wydobyciem. Trochę Polaków jest również w okolicach miejscowości Dolavon, o pięknej walijskiej nazwie. Pojawili się w Argentynie po wojnie, jak moi dziadkowie z moimi rodzicami. Jedna polska rodzina produkowała walijski ser, ser Chubut. W tej chwili nie pamiętam nazwiska tych producentów, ale pamiętam, że jak jeździliśmy do nich zawsze dostawaliśmy parę ciężkich gomółek… Rodaków wszędzie pełno:)

I tak proszę państwa w tej niesamowitej walijskiej historii pojawiliśmy się i my, wszędobylscy ciekawscy Polacy, piechurzy, kolonizatorzy, pionierzy, odkrywcy i wytwórcy patagońsko-walijskiego sera. Świat jest jednak malutki, a przy tym taki ciekawy.

Natomiast pod spodem do obejrzenia zwiastun filmu Patagonia (2010r). Polecam nie tylko gdyby ktoś był zainteresowany tematem, ale również zwyczajnie dlatego, że to bardzo ładnie nakręcony film o poszukiwaniu rzeczy najważniejszych. Plus niesamowite plenery.

Romański klejnot Herefordshire

Z klejnotami jest ten problem, że najczęściej są małe i trudno je znaleźć. Chowają się gdzieś z dala od ludzkich spojrzeń, starając nie zwracać na siebie uwagi. Cenią spokój. Co dziwne, po odnalezieniu klejnotu, jego właściciel przejmuje wszystkie te cechy i chowa swój skarb przed obcymi, by samemu się nim cieszyć.

Kilpeck ChurchDokładnie tak wygląda sytuacja z “romańskim klejnotem Herefordshire” – kościołem w Kilpeck. Od prawie dziewięciuset lat stoi sobie wśród pól i łąk tego wiejskiego hrabstwa, nie niepokojony przez intruzów.

Kościółek zbudowano około 1140 roku. W czasach gdy gościńcami chadzały złośliwe stwory z innych światów, w leśnej gęstwinie czaiły się najstraszliwsze bestie, a diabeł czyhał niemal wszędzie. A to namawiając szeptem do grzechu, to znów biorąc sobie ciała i dusze śmiertelników w posiadanie. Lud tutejszy, choć od kilku setek lat klękający przed krzyżem, nadal ukradkiem kłaniał się celtyckim bożkom. Tak na wszelki wypadek, żeby ich nie złościć. Bogacze zaś, jak to bogacze, egzystencjalne lęki próbowali rozpędzać złotem.

Kilpeck ChurchJeden z nich – Hugh de Kilpeck – władający, większą podówczas niż dziś, wsią i okolicą, grzesznikiem musiał być sromotnym, bo w nadziei na życie wieczne pośród anielskich zastępów, sam, z własnej kiesy, ufundował przepiękny kościół. Budowę powierzył Oliverowi de Merlimond, który wracając przez północną Francję z pielgrzymki do Santiago de Compostela, poznał i zaadaptował do lokalnych warunków i według własnej fantazji, tamtejszy styl budownictwa sakralnego. Lub, jak twierdzą niektórzy, przywiózł ze sobą tamtejszych kamieniarzy.

Dziś, ów unikatowy dla południowego pogranicza angielsko-walijskiego styl, nazywa się the Herefordshire school of romanesque sculpture. Jedną z jego najbardziej charakterystycznych, a obecnie wzbudzających także największy zachwyt cech, są niezwykłe zdobienia. Framugi drzwi i okien, filary, konsole… ozdabiano przede wszystkim motywami celtyckimi i anglo-saksońskimi. Odwołującymi się nierzadko do pradawnych legend i, nie do końca zapomnianych, pogańskich wierzeń. Zdarzają się też motywy bizantyjskie, skandynawskie i, co zaskakuje współczesnych badaczy, nie odwołujące się do niczego poza talentem i umiejętnościami twórców. W Kilpeck do tych ostatnich zalicza się część konsoli z cyklu “Polowanie”, z niemal disnejowskimi “psem i zającem” na czele.

Rozety z kościoła w KilpeckPatrząc na tę zabawną parę można odnieść wrażenie, że misterne rzeźbienia służą głównie rozrywce. W rzeczywistości był/jest to rodzaj przekazu – pisma obrazkowego – który miał dotrzeć do prostego ludu. Obok “sielskich” scenek z “Polowania”, czy “Festynu”, występują tu przecież bestie pożerające ludzi i inne, czasem do dziś jednoznacznie nierozszyfrowane symbole, utożsamiające grzech lub przed nim przestrzegające.

Dla tropicieli jawnych pogańskich zapożyczeń, nie lada gratką jest Sheelah-na-gig – najbardziej dosadny i obsceniczny (XII wiek! Pamiętajmy!) motyw na kościele. Z nieproporcjonalnie wielkim i wyzywająco rozwartym sromem, Sheelah jest symbolem wieloznacznym. Dla Celtów, z których mitologii się wywodzi, wyrażała płodność, cykliczne odradzanie się życia (nota bene, podobnie jak wąż, który dla Celtów i wczesnych Anglosasów, nie oznaczał biblijnego szatana-kusiciela, ale, przez zmianę skóry, właśnie ciągłe odradzanie się życia), Gaję, Matkę Ziemię, życiodajne siły przyrody, itp. Nie wolne jednak od kaprysów i złośliwości. Wczesnośredniowieczny kościół wyspiarski wprowadził Sheelę do katalogu swoich symboli, przypisując jej jednak wyłącznie złe cechy. Przede wszystkim wyuzdanie, rozpustę, nieczystość i wszelkie grzechy cielesne.

Wojownicy i święci z kościoła w KilpeckPodobnych “smaczków” i ukrytych znaczeń jest w Kilpeck jeszcze wiele. Tak zwani “walijscy wojownicy”, zdobiący kolumnę podpierającą łuk nad głównymi drzwiami, naprawdę z Walijczykami nie mają nic wspólnego. Pytanie kogo przedstawiają pozostaje bez odpowiedzi. Ich strój – czapki, spodnie, buty – nie pasują do żadnej z ówczesnych kultur. Skąd się wzięli? Czyżby tylko z fantazji twórców? A jest jeszcze Green Man utożsamiany z siłami przyrody, są smoki i bazyliszki, potwory, święci, nimfy, baranki boże… I masa zagadek, dla których warto tu zajrzeć.

Jest jeszcze coś – magiczny, święty spokój. Może to dzięki niemu “romański klejnot Herefordshire” przetrwał niemal nienaruszony przeszło osiemset lat?

Krajobraz południowego Herefordshire

Zwolnij w Ludlow

Ludlow – zdaniem niektórych the loveliest market town in England, czyli… No właśnie… Próbuje znaleźć polski odpowiednik owego “loveliest”, ale żadne słowo, które przychodzi mi do głowy, nie zawiera w sobie jednocześnie słodkiego kiczu, odrobiny tandetnej patyny i autentycznego, godnego podziwu piękna. A już szczególnie, gdy wypowiadane jest z tą angielską egzaltacją, dzięki której (jak ktoś to kiedyś zabawnie ujął, nawet “skarpetki” potrafią brzmieć dostojnie). Pomijając jednak te raczej nieistotne lingwistyczne dywagacje, bez dwóch zdań, Ludlow jest uroczym miasteczkiem, w którym czas płynie zdecydowanie wolniej, niż woda w Rzece Teme.

Ludlow

Zresztą, “wolny” to kolejne słowo, które jak ulał pasuje do miasta. Ludlow jest bowiem pierwszym na Wyspach Cittaslow – miastem wolnym od pośpiechu i stresów związanych z życiem w betonowej dżungli. Ponadto, Ludlow uważa się za główna kwaterę ruchu Slow Food w UK. Jego idee w pełni materializują się podczas Ludlow Food & Drink Festival – jednej z największych i najbardziej prestiżowych imprez tego typu w Zjednoczonym Królestwie.

No tak… Ale jak tu się spieszyć, kiedy wokół mnóstwo krzywych, kilkusetletnich domków, ulice są tak wąskie, że nawet rowerem nie za bardzo da się zaszaleć, a The Broadgate (Szeroka Brama) – jedyna z siedmiu średniowiecznych bram miejskich, która przetrwała do dziś – jest tak wąska, że nie zmieści się w niej nawet van z lodami? Jak nie kontemplować krwistego steak’a popijanego lokalnym piwem, siedząc w tawernie, albo pubie, w którym od czterystu lat zmienia się tylko obsługa i filtry do kawy?

Most Dinham i Zamek Ludlow

Ale co tu oglądać i podziwiać? Tak, to jest problem. Szczególnie biorąc pod uwagę, że w dziesięciotysięcznym miasteczku, ponad pięćset (!!!) budynków znajduje się na liście zabytków.

Oczywiście jest w Ludlow zamek. Normański. Co ciekawe, wciąż w rękach tego samego rodu, który go wybudował! Na przestrzeni niemal tysiąca lat istnienia, zamek gościł cała masę królów (przyszłych, urzędujących i niedoszłych), książąt i wszelkich, bardzo zacnych osobistości. Poza tym, przez ponad dwieście lat – od XV do XVII wieku – zarządzano stąd Walią i Welsh Marches.

Dzisiaj, jak większość wyspiarskich zamków, Ludlow Castle to malownicza ruina. Niemal naturalny element krajobrazu. To w jego murach, teraz chroniących najwyżej przed wiatrem, odbywają się Food & Drink Festival, letni Festiwal Szekspirowski, średniowieczne festyny i wiele wiele imprez, którymi zapełniony jest miejski kalendarz.

Po odwiedzeniu zamku, warto przespacerować się dość karkołomną ścieżką w dół, na Dinham Bridge spinający brzegi Rzeki Teme. To kolejna budowla, której wiek liczy się w setkach lat. Przy okazji oferująca świetny widok “z zamkiem w tle”.

Kilkaset metrów dalej, idąc jednym ze szlaków widokowych wzdłuż rzeki, dochodzi się do następnej średniowiecznej przeprawy – wybudowanego w XIV wieku Ludford Bridge. Wieki temu, Ludford stanowiło osobną osadę z własnym kościołem parafialnym stojącym kilka kroków od mostu i dworem szlacheckim. Dziś to integralna część Ludlow.

Zaczynająca się tuż za mostem i pnąca ostro w górę Lower Bridge Street, to dawne podgrodzie, niegdyś licznie zamieszkane przez tkaczy. Właśnie na ich ciężkiej pracy budowano dobrobyt miasta, słynącego w średniowieczu z wyrobów z wełny.

W końcu, przez ciasną The Broadgate, wchodzimy na właściwą starówkę. Tutaj praktycznie każdy budynek, to zabytek. Część przetrwała w niezmienionym stanie od XV czy XVI wieku. Pozostałe przebudowano na modłę kolejnych epok.

The Feathers Hotel

Za najcenniejsze skarby uważa się Bodenham’s i przylegające do niego budynki – typowe trzystu-czterystu letnie, a czasem nawet starsze, czarno-białe domki na szczycie Broad Street, wybudowane techniką przypominającą znany z Polski “pruski mur”.

Ye Olde Bull Ring Tavern i The Feathers Hotel, to kolejne przykłady “monochromatycznej architektury” przy sąsiedniej Bull Ring. Przy czym ten drugi, funkcjonujący jako zajazd od lat siedemdziesiątych XVII wieku (!!!), to absolutne dzieło sztuki, przypominające bardziej archaiczny domek dla lalek, albo tło historycznego filmu, niż prawdziwy (chciałoby się powiedzieć “z krwi i kości”) dom.

Sklepienie kościoła parafialnego pod wezwaniem Świętego Wawrzyńca

Równie zachwycający jest The Parish Church of St. Laurence, czyli Kościół Parafialny pod wezwaniem Świętego Wawrzyńca, nazywany często “Katedrą Pogranicza” (the Cathedral of the Marches). Późnogotycka świątynia ma niewiele wspólnego ze, skromnym zapewne, normańskim kościołem z początków XII wieku, z którego, po wielu zmianach, wyrosła. Dzisiejsza bryła, to efekt niemal całkowitej przebudowy z XV wieku. Imponujący i monumentalny, jak na niewielkie miasteczko kościół, słynie ze swych średniowiecznych i późniejszych witraży, przedstawiających, między innymi, męczeńską śmierć patrona parafii, nieszczęśliwego Księcia Artura (jednego z niedoszłych następców tronu, który zmarł w Zamku Ludlow w 1502 roku), czy Palmer Guild – znaczące niegdyś bractwo religijne.

Cudowna studnia Św. Winefride / Holywell

dsc_0042

Cudowna studnia świętej Winefride w Holywell w hrabstwie Flintshire (północna Walia) to miejsce szczególne, i nawet jakhol się nie jest wierzącym, to trudno nie poczuć w powietrzu tej atmosfery oczekiwania i nadziei, którą przesiąkły przez wieki jej mury. Już od 13 stuleci studnia przyciąga pielgrzymów z całego kraju, włączając koronowane głowy i innych celebrytów. Wielu z nich zostawiło swoje autografy na murach; najstarsza data jaką wypatrzyłam to 1595. Niektórzy optymiści zostawili na świadectwo cudu swoje już niepotrzebne kule; wtedy jeszcze nikt nie wiedział o sile sugestii, która silna jest, ale na krótką metę. Niejeden pewnie szybko pożałował swojej spontanicznej decyzji; i potem był płacz, i zgrzytanie zębów i dłuuugie czołganie do domu.

dsc_0006Podobno Holywell jest najstarszym wciąż działającym miejscem pielgrzymek w Europie; budynek skrywający cudowne źródełko jest zabytkiem pierwszej klasy objętym ścisłą ochroną prawną. Obok studni znajduje się kapliczka, kościół, muzeum z ciekawą ekspozycją i sklepik z pamiątkami.

Sama Winefride, patronka studni,  była podobno dziewczęciem o wielu walorach; walorami nie chciała się podzielić z lokalnym księciem, więc sympatyczny młodzieniec poderżnął jej gardło. Legenda głosi, że panna zmarła, po czym zmartwychwstała; ale możliwe jest też, że książę nie znał się za dobrze na podrzynaniu i nie uszkodził żadnych znaczących elementów krwiobiegu. Tak czy inaczej, w miejscu gdzie Winefride padła chwilowym trupem wytrysnęło źródło o rzekomo uzdrowicielskiej mocy.

dsc_0028Jak na swój status i znaczenie, Holywell utrzymuje stosunkowo niski profil. Nie ma w nim olbrzymich plastikowych madonn jak w Lourdes; klienci po cud przychodzą i wychodzą, po cichu, w skupieniu, czasem zorganizowanym truchtem przekuśtyka wycieczka emerytów. Jeśli chciałbyś się tam wybrać, a warto, nawet jeśli nie jesteś wierzący, to najlepiej z samego rana. Jak będziesz miał szczęście, to wpuszczą cię na teren jeszcze przed otwarciem, i wtedy będziesz tylko ty, Winefridowe źródło, średniowieczna atmosfera, pięć wieków graffiti i poranne mgły. Mocne przeżycie. Godziny otwarcia i inne przydatne informacje znajdziesz tutaj.

dsc_0039A o tym, że rzecz jest znana w pewnych kręgach świadczy ta oto notatka z okna ze sklepiku:

dsc_0062

Woodstock for the mind

Spośród “wrót” Czarnych Gór – to obowiązkowy przydomek wszystkich okolicznych miasteczek – na bardzo dobry początek zdecydowanie najlepiej wybrać Hay-on-Wye. To maleńkie graniczne miasteczko przyklejone do łagodnych zboczy doliny rzeki Wye jest doskonałym przykładem tego, jak na dobrym pomyśle i niezwykłym uporze zbudować kapitał i prawdziwą lokalną wspólnotę.

Hay-on-WyeZanim jednak w Hay zapanowała ogólna sielanka, jak to na Pograniczu, bywało tu burzliwie. Miasteczko regularnie palono i plądrowano. Nie oszczędzali go ani walijscy patrioci, ani chciwi pograniczni lordowie, ani angielscy władcy. Gdy w końcu nastał pokój, w Hay na dobre zadomowił się marazm, przerywany jedynie cotygodniowym targiem i wizytami dżentelmenów w cylindrach i dam z parasolami, którzy na szerokim brzegu River Wye urządzali sobie pikniki podczas, modnych swego czasu, rzecznych wycieczek.Y Gelli, jak z walijska nazywa się Hay-on-Wye (i co brzmi zdecydowanie bardziej zagadkowo niż wygląda w druku!), ze swoimi wąskimi i krętymi uliczkami zabudowanymi domami wyciętymi z kolorowych bajek, przyrosło o niewielkiego wzgórza zamkowego. Podobnie jak miasteczko, Hay Castle nie miał szczęścia. Wybudowany około 1200. roku przez Williama de Breos II, już w 1216 roku został zniszczony przez króla Jana, a gospodarz ratował się ucieczką do Francji.

William uchodził za jeden z najbardziej parszywych charakterów swojej epoki, co tłumaczy królewską zawziętość. Ta jednak blednie przy uporze lordowskiej małżonki Maud de St. Valery – znanej też jako Moll Wallbee – która, zgodnie z legendą, odbudowała zamek w ciągu jednej nocy, dźwigając kamienie w fartuchu. Być może to tak bardzo rozsierdziło króla Jana, że – wspominając inną, nieco mniej romantyczną legendę – zagłodził Maud i jej najstarszego syna, zamurowując ich żywcem w murach Windsoru. Jak było naprawdę, nie wie nikt. Wiadomo za to, że niedługo później, zamek podpalił książę Llywelyn ap Gruffydd.

Hay Castle

Dwieście lat później, zubożałe miasteczko i podupadły zamek, strawił pożar ostatniego wielkiego powstania Walijczyków prowadzonych przez Owaina Glyndwr.

Kolejne dwa wieki później, wykorzystując ruiny normańskiej warowni, wzniesiono szlachecki dwór. Ale i ten miał pecha. I do pożarów, i do właścicieli. Aż do początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy zrujnowany zamek kupił Richard Booth. Odtąd nic już nie było takie jak dawniej…

Zielono mi!

Booth przyjechał na prowincję z niezwykłą i, mówiąc delikatnie, ekscentryczną wizją stworzenia miasteczka antykwariatów. Albo raczej książkowych secondhandów, żeby pozbyć się ekskluzywnych skojarzeń. Jego pierwsza księgarnia – otwarta w 1961 roku – szybko wyrosła na największy tego typu sklep w Europie.

Zachęceni sukcesem Richarda, do miasteczka zaczęli ściągać kolejni antykwariusze i bukiniści, co zaowocowało przemianą Hay w osobliwe “Miasto Książek” – Town of Books. Dziś, po pół wieku, w niespełna dwutysięcznym miasteczku działa około trzydziestu księgarni. I, bynajmniej!, nie mówimy o małych przytulnych sklepikach, choć i takie oczywiście się tu znajdą. W Hay dla książek przeznaczono całe domy – w kilku z nich handluje się od piwnic po strych – kino i częściowo wyremontowany zamek. Według tylko pobieżnych szacunków, każdego dnia na poszukiwaczy skarbów czeka przeszło milion (!!!) książek. Na każdy niemal temat: od dadaizmu po fizykę jądrową, i na każdą kieszeń: od trzydziestu pensów wrzucanych do tak zwanych honesty boxes, do tysięcy funtów za rzadkie starodruki.

hay003

Sukces jakim okazało się “Miasto Książek” najwyraźniej nie w pełni usatysfakcjonował Richarda Bootha. Marzył o czymś jeszcze większym. I sobie wymarzył. Pierwszego kwietnia 1977 roku ogłosił powstanie niezależnego Królestwa Hay. Siebie oczywiście osadzając na tronie. Choć był to tylko primaaprilisowy żart, król Richard wciąż cieszy się niekwestionowanym autorytetem wśród “poddanych”, służy radą, rozdaje tytuły szlacheckie, wymyśla coraz to nowe sposoby rozwoju i promocji swojego małego królestwa, a w wolnych od monarszych obowiązków chwilach pisuje pamflety ośmieszające państwową biurokrację.

Gdyby ktoś chciał zobaczyć władcę książkowego królestwa z bliska, niech zajrzy do zamkowego antykwariatu. Starszy dżentelmen w pogniecionej marynarce, przysypany stertą papierów, to właśnie on.

Haj w Hay

W naturalny sposób, przesiąknięta zapachem farby drukarskiej i kurzu atmosfera Hay-on-Wye przyciąga intelektualną śmietankę Wielkiej Brytanii (i nie tylko). By stworzyć dla nich platformę wymiany myśli, w 1988 roku powołano do życia Hay Festival. Literacka w założeniu impreza, z czasem ewoluowała w niezwykłą, dziesięciodniową kulturalną ucztę pisarzy, polityków, dziennikarzy, wydawców, artystów sztuk wszelkich i, rzecz jasna, niecodziennej publiczności.

Według New York Timesa, to “najbardziej prestiżowy festiwal anglojęzycznego świata”. Bill Clinton natomiast, który był gościem jednej z edycji Hay Festival, określił go jako “Woodstock dla umysłu”. Czy trzeba jeszcze coś dodawać? Może jedną rzecz.

Od lat w programie festiwalu, obok prelekcji, dyskusji, wystaw i koncertów, figurują piesze rajdy po okolicy. Choć trudno w to uwierzyć, bilety na nie znikają w pierwszej kolejności! Już na kilka miesięcy przed rozpoczęciem imprezy. Skąd to niezwykłe zainteresowanie? Odpowiedzi nie trzeba szukać daleko. W zasadzie, wystarczy ruszyć się dwa kroki za miasto.


Remember, remember the fifth of November…

Pamiętaj, pamiętaj, bo data to święta,
Gdy spisek wykryto prochowy.
Piątego listopada wydała się zdrada
W pamięci tę datę zachowaj…

Bonfire Night (święto znane również jako: Guy Fawkes Night, Guy Fawkes Day, Firework Night, a po polsku jako Dzień Guya Fawkesa), to jedno z najhuczniej i najbardziej spektakularnie obchodzonych brytyjskich świąt. Upamiętnia wykrycie tzw. spisku prochowego (Gunpowder Plot), zawiązanego przez katolików i mającego na celu zamordowanie króla Jakuba I. Trzeba przyznać, że spiskowcy mieli fantazję! W podziemiach parlamentu zgromadzili 36 beczek prochu, które planowali wysadzić podczas inauguracyjnej sesji Izby Gmin. Oprócz króla, w zamachu zginęłaby praktycznie cała elita kraju – szlachta, biskupi i wszyscy obecni posłowie.

Spisek wykryto w nocy z 4 na 5 listopada 1605 roku. Beczek pilnował akurat Guy Fawkes i to on stał się “twarzą” spisku, choć w rzeczywistości na jego czele stali Thomas Percy i Robert Catesby. W wyniku śledztwa aresztowano ośmiu spiskowców (w sumie było ich trzynastu, ale część zginęła przy próbach aresztowania), których po krótkim procesie skazano na śmierć przez powieszenie, utopienie i poćwiartowanie! Wyrok wykonano 30 stycznia 1606 roku.

Żeby uczcić ocalenie króla, wokół Londynu zapłonęły dziesiątki ognisk. Ten wybuch spontanicznej radości w styczniu 1606 roku przekuto w prawo nakazujące taki właśnie sposób dziękczynienia za wykrycie spisku. Przez lata Bonfire Night była okazją do manifestowania antykatolickich sentymentów. Protestanccy kaznodzieje wygłaszali odpowiednie kazania, lud palił kukły papieża, a tu i ówdzie dochodziło do zamieszek. Dopiero pod koniec dziewiętnastego wieku święto ostatecznie odarto z religijnej otoczki. Dziś to przede wszystkim okazja do towarzyskich zabaw (na wsiach mieszkańcy spotykają się przy wielkich ogniskach) i spektakularnych pokazów sztucznych ogni.

W Walii przynajmniej kilka corocznych pokazów zasługuje na uwagę. Duże (czasem płatne, a czasem darmowe) odbywają się oczywiście w Cardiff, Swansea i innych większych miastach. Ale warto odwiedzić też zamki w Caerphilly i Denbigh, molo w Llandudno czy nabrzeże w Porthcawl, albo klify nad Zatoką Cardigan w Llangrannog.

Oczywiście postaramy się informować o tych najciekawiej zapowiadających się pokazach. Tymczasem kilka zdjęć z (szczęśliwie) nieudanej próby wysadzenia Caerphilly Castle

Remember, remember the fifth of November
The Gunpowder Treason and Plot
I see of no reason,
Why Gunpowder Treason
Should ever be forgot…