Category Archives: zabytki

Dydd Gwŷl Dewi Sant Hapus!

2265756062_b86c1b1f10_o

Irlandia ma swojego Patryka, Anglia Jerzego, a Walia ma Dawida (Dewi). Święty patron pojawił się w obiegu w VI wieku; jednym z wyznaczników świętości było podobno cudowne wyrośnięcie wzgórza w miejscu, w którym Dawid był nauczał.

Jeśli mam być szczera, to utworzenie kolejnego wzgórza w kraju, w którym najdłuższa płaska prosta ma 5 metrów trudno nazwać jakimś szczególnie imponującym osiągnięciem. Bardziej interesuje mnie osobiście fakt, że wzgórze podobno wyrosło na miejscu dzisiejszego Llanddewi Brefi, miejscowości znanej m.in. z sitcomu Little Britain i jedynego geja we wsi, co może otwierać pole do sympatycznych nadinterpretacji w wesołym towarzystwie. Poważniej zaś, Llanddewi Brefi oznacza kościół Dawida nad rzeką Brefi; czyli niewątpliwie nasz Dawid w tej okolicy przynajmniej bywał, nawet jeśli niekoniecznie inicjując ruchy tektoniczne.

Wales_240-animated-flag-gifsPrzyszły święty urodził się w małym miasteczku w zachodnim Pembrokeshire. Od jego czasów nosi ono nazwę St Davids (walijskie Tyddewi – dom Dawida). Obecnie liczy sobie niecałe 1800 dusz. Zazwyczaj 1800 dusz oznacza wioskę albo małe miasteczko (town), ale St Davids posiada ogromną katedrę, większą od siebie, i w związku z tym ma prawo tytułować się miastem z prawdziwego zdarzenia (city). Katedra jest pod wezwaniem, i tu uwaga, niespodzianka: św. Dawida.

No więc, dzień św. Dawida przypada 1-go marca. W kraju odbywają się różne jarmarki, koncerty, a dziatwa szkolna biega dookoła w strojach regionalnych; tu i ówdzie wdzięcznie przygrywa harfa. Jak grzyby po walijskim deszczu wyrastają wszędzie budy z hamburgerami i stragany oferujące malowanie twarzy w barwy narodowe. Walijski patriotyzm jest czymś, co się eksponuje, czy to w postaci sztucznego żonkila wpiętego w klapę, prawdziwych żonkili porastających pobocza dróg, lasy i ogrody, czy t-shirtów w barwach drużyny narodowej w rugby. Od wielu lat walijscy lobbyści próbują przeforsować w parlamencie brytyjskim prawo do dnia wolnego od pracy, bezskutecznie, niestety. Tak czy inaczej miło widzieć, że tradycje w tym malutkim narodzie mają się całkiem dobrze.

I jeszcze w telegraficznym skrócie dla tych, co lubią krzyżówki: kwiatkiem Walii jest żonkil, warzywem por, instrumentem harfa oraz chór, zwierzątkiem smok, a religią rugby.

Na koniec kilka fotek dzieci w tradycyjnych walijskich strojach,  rodzicom bardzo dziękujemy za podzielenie się z nami.

Dydd Gwŷl Dewi Sant Hapus!

 

Diabeł, wodospad i trzy mosty

Devil’s Bridge to jedna z największych atrakcji tzw. ‘zielonej pustyni’ środkowej Walii. Znajduje się w małej osadzie o tej samej nazwie, położonej o kilkanaście mil na wschód od Aberystwyth w hrabstwie Ceredigion. Zasadniczo chodzi, jak prawdopodobnie już wywnioskowałeś, o most. Ale nie tylko.

Legenda głosi, że dawno, dawno temu, kiedy w Devil’s Bridge nie było jeszcze żadnego mostu, a może nawet i żadnej osady, pewnej babie uciekła krowa. Ku powszechnemu zdumieniu zwierzę odnalazło się na drugim brzegu rwącej rzeki. W żaden sposób nie można było się do niego dostać. Baba wpadła w czarną rozpacz. Na to pojawił się, jak to zwykle bywa w takich podbramkowych sytuacjach, diabeł i zaproponował, że wybuduje most. Oczywiście nie za darmo. Zapłatą miała być – uwaga, niespodzianka – dusza, której posiadacz przejdzie most jako pierwszy. Baba zgodziła się z ciężkim sercem, nie widząc innego wyjścia. Tuż przed wejściem na most wpadła jednak na genialny w swej prostocie pomysł. Wyjęła z kieszeni kawałek chleba i rzuciła go przez całą długość mostu; za chlebem pobiegł.. pies. I tak sprytna baba wykiwała diabła. Diabeł się był cokolwiek zdenerwował i opuścił te strony, podobno na zawsze. Most pozostał. Co stało się z pechowym psem, kroniki nie podają.

Tyle legenda, pięknie służąca miejscu przez ostatnie dwa stulecia w formie magnesu na turystów; w rzeczywistości pierwszy z trzech mostów Devil’s Bridge został prawdopodobnie wybudowany przez mnichów rezydujących w niedalekim opactwie Strata Florida. Stoi w tym miejscu od XI stulecia i nadal ma się całkiem dobrze. W 1708 roku nadbudowano nad nim drugi most, również kamienny, ale większy, a dwieście lat lat później nad oboma mostami powstał trzeci, żelazny. Jako całość, konstrukcja jest prawdziwym unikatem.

Mosty pochylają się nad głębokim wąskim wąwozem, którym pędzi intensywnie zasilana częstymi opadami rzeka Mynach. Tuż za mostami rzeka spada w dół spektakularną 90-metrową pięciopoziomową kaskadą – główną atrakcją Devil’s Bridge. Jedyny sposób, żeby obejrzeć to imponujące dzieło natury, to skorzystać z dłuższego z dwóch dostępnych spacerów. Teren jest ogrodzony i trzeba zapłacić za wstęp – albo osobie w budce, albo wrzucić monetę przy bramce. W tej chwili wstęp na dłuższy spacer z widokiem na wodospad kosztuje przy bramce 2 funty, a na krótszy, z którego można podziwiać mosty i pędzącą wąwozem rzekę – 1 funta. Warto skusić się na oba. W trakcie dłuższego spaceru (około 40 minut) można podziwiać wodospad w całej okazałości z daleka oraz z bliska ze strategicznie ulokowanych platform widokowych. Trasa składa się w dużej części ze  stromych kamiennych schodów, które przy deszczu mogą być śliskie, należy zachować ostrożność. Z uwagi na ukształtowanie i wymagania terenu atrakcja nie jest przystosowana dla osób niepełnosprawnych. Parking jest bezpłatny; kod pocztowy dla satnavu: SY23 3JW. Strona zarządcy. Mapa:

Niedaleko od mostów znajduje się liczący sobie około 300-tu lat hotel z kafeją o specyficznym, lekko podupadłym klimaciku. Warto sobie pozwolić na filiżankę gorącej herbaty i kromkę bara brith, tradycyjnego walijskiego chlebka z owocami spożywanego z masłem. Jako bonus można sobie dyskretnie poobserwować lokalnych seniorów, którzy przychodzą tam na swój tradycyjny niedzielny obiad.

Devil’s Bridge to mocno klimatyczne miejsce, zwłaszcza jesienią i zimą, kiedy jest szaro i mokro, i nie kręci się wokół zbyt wielu turystów. Idealne miejsce na morderstwo… W każdym razie na ekranie. Wiedzą o tym miłośnicy serialu Hinterland (walijski tytuł Y Gwyll). Dla niezorientowanych, Hinterland to kręcony w Walii (i w dużym stopniu po walijsku) i utrzymany w duchu skandynawskiego noir serial kryminalny wykorzystujący dzikie i bezludne plenery środkowej Walii jako ponuro-efektowne miejsca zbrodni. Akcja jednego z odcinków toczy się właśnie w Devil’s Bridge, i nie zaprzeczam, to ten fakt skusił mnie ostatecznie do złożenia tam długo odkładanej wizyty. Na zwiastunie poniżej można zobaczyć i mosty, i wąwóz z rwącą wodą i klimatyczny hotel.

Latem, w otoczeniu zieleni i promieni słońca to piękne miejsce ma zapewne zupełnie inny klimat. Ale mnie osobiście ten lekki jesienno-deszczowo-zbrodniczy dreszczyk bardzo przypadł do gustu.

Tutaj znajdziesz nasz wyczerpujący artykuł na temat walijskiej ‘zielonej pustynii’. Zapraszamy.

Drogi Czytelniku, darując nam kilka minut swojego czasu w postaci komentarza do tematu nie tylko sprawiasz nam ogromną przyjemność, ale również przyczyniasz się do rozwoju tej strony. Diolch Yn Fawr. 

Walijska Kraina Jezior

Zapory i jeziora dolin Elan i Claerwen to jeden z najpiękniejszych zakątków na Wyspach Brytyjskich. Powstały z konieczności, ogromnym wysiłkiem i kosztem. Stały się symbolem technicznej potęgi wiktoriańskiej Anglii, a jednocześnie jej lekceważenia dla małej i zacofanej Walii. Dziś, po przeszło stu latach od ich wybudowania, gniew budzą w nielicznych, ale zachwyt u niemal każdego, kto tu trafi.

Spragniona metropolia

Dziewiętnasty wiek w Wielkiej Brytanii, to okres niepohamowanego rozwoju przemysłowego. Jednym z jego centrów stało się Birmingham. Miasto, które w 1785 roku liczyło nieco ponad pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, sto lat później dobijało już do pół miliona! Nagły i niemal niekontrolowany rozrost pociągał za sobą masę problemów. Jednym z najpoważniejszych wyzwań przed jakimi stanęły władze miejskie, stało się zaopatrzenie metropolii w czystą wodę. Jej brak doprowadził do wybuchu kilku poważnych epidemii tyfusu i cholery.

Presja kierowanej przez Josepha Chamberlaina rady miejskiej na rząd londyński, zaowocowała wydaniem w 1892 roku Birmingham Corporation Water Act. Na mocy nowego prawa Korporacja Birmingham – jak wówczas nazywał się zarząd miasta – dostała nadzwyczajne prawo przymusowego wykupu dorzeczy dwóch niewielkich walijskich rzek Elan i Claerwen. W sumie ponad 180 kilometrów kwadratowych gruntów!

O wyborze zadecydowały trzy główne czynniki. Po pierwsze wysoka nawet jak na Walię, sięgająca prawie dwóch metrów roczna suma opadów. Po drugie topografia i geologia – wąskie i głębokie doliny o skalistym podłożu doskonale nadawały się do budowy zapór i magazynowania wody. I po trzecie wysokość nad poziomem morza – generalnie większa niż Birmingham – umożliwiająca grawitacyjny spływ wody bez konieczności jej przepompowywania.

Prace nad tym, jednym z największych w wiktoriańskiej Brytanii, projektem rozpoczęły się w 1893 roku i trwały, z dłuższymi przerwami aż do 1952 roku. W efekcie powstał spektakularny krajobraz, w którym dzieło rąk ludzkich doskonale wtopiło się w surową scenerię Środkowej Walii.

Megaprojekt – wersja wiktoriańska

Potężne przedsięwzięcie jakim była budowa systemu zapór na rzecze Elan wymagało ogromnego zaplecza. Dlatego w jego pierwszym etapie wzniesiono osiedle dla tysięcy robotników, którzy wkrótce mieli uwijać się na tym wielkim placu budowy i linię kolejową dostarczającą im materiały.

Elan Village, jak ochrzczono osadę, zaprojektował architekt Herbert Tudor Buckland w stylu Arts and Crafts, zakładającym tworzenie sztuki użytecznej i funkcjonalnej, ale nie pozbawionej wartości estetycznych. I tak, osiedle wyposażono w szkołę, sklep, pub, bibliotekę, stołówkę, publiczną łaźnię i dwa szpitale – jeden dla zakaźnie chorych, drugi dla ofiar wypadków.

Warto wspomnieć, że szkoła przewidziana była tylko dla dzieci do jedenastego roku życia. Starsze wysyłano do pracy. Specyficzne przepisy obowiązywały też w łaźni: mężczyźni mieli prawo korzystać z niej trzy razy w tygodniu, ale kobiety tylko raz. Wstęp do pubu natomiast, zarezerwowany był jedynie dla mężczyzn.

Codzienne życie w Elan Village przypominało trochę koszary. Dostępu do niej pilnowali strażnicy, których głównym zadaniem była konfiskata nielegalnego alkoholu i ograniczenie do minimum “nieproszonych gości”. Zanim nowy robotnik został wpuszczony do osady, musiał spędzić noc w rodzaju poczekalni, gdzie był odwszawiany i badany pod kątem chorób zakaźnych. Po kwarantannie trafiał do domu, który małżeństwo dzieliło z ośmioma kawalerami. Ciekawe, że w założeniu miało to gwarantować spokój(?).

Budowa pięćdziesięciu trzech kilometrów linii kolejowej – The Elan Valley Railway (EVR) – w trudnym terenie, zajęła trzy lata. Cztery nitki szyn, połączyły poszczególne place budowy z Rhayader, dokąd Cambrian Railways Mid Wales dostarczały zaopatrzenie i materiały budowlane z odległych zakątków kraju. W innych okolicznościach, EVR sama w sobie stanowiłaby nie lada osiągnięcie inżynieryjne, ale w Elan Valley była zaledwie tymczasowym narzędziem do dalszych prac.

Gdy zaplecze było gotowe, do akcji wkroczyła armia robotników. Pięćdziesięciotysięczna (!) armia, która w dziesięć lat, za sześć milionów funtów zbudowała cztery zapory, 118. kilometrowy akwedukt łączący Elan Valley z Birmingham, i dziesiątki, jeśli nie setki, dodatkowych konstrukcji.

21. lipca 1904 roku, król Edward VII i królowa Alexandra uroczyście odkręcili zawory i woda popłynęła do spragnionego Birmingham. Nie oznaczało to jednak końca projektu. Tylko w Elan Valley prace trwały jeszcze dobrych kilka lat. Ich symbolicznym przypieczętowaniem było rozebranie linii kolejowej w 1912 roku. Ale na realizację wciąż czekał drugi etap przedsięwzięcia – budowa zapór na rzece Claerwen.

W pierwotnych założeniach, budowa drugiej części kompleksu – składającego się z trzech kolejnych zapór – miała zacząć się w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Zmiany projektu i wybuch wojny skutecznie pokrzyżował jednak te plany.

Zatopiona wspólnota

Zapewnienie zaopatrzenia w wodę dla ogromnego Birmingham, oznaczało śmierć dla niewielkiej społeczności zamieszkującej obie doliny. Prawo zatwierdzone przez londyński parlament, nie zakładało opcji sprzeciwu i negocjacji. Mieszkańcy Elan i Claerwen Valley zostali wysiedleni. Ci zamożni – właściciele ziemscy – choć stracili posiadłości, dostali odszkodowanie. Drobni farmerzy, tylko dzierżawiący od nich skrawki ziemi, którzy nierzadko mieszkali tu od pokoleń, zostali z niczym.

Pod wodami sztucznych jezior znalazły się dwa dworki: Cwm Elan i Nantgwyllt. Pierwszy, sto lat przed zalaniem dolin, kupił Thomas Grove i, jak opisywał to ówczesny przewodnik, z “dziesięciu tysięcy bezwartościowych akrów, stworzył raj”. Nantgwyllt House natomiast, od pokoleń związany był ze starym rodem Lewis Lloyd i to wokół niego i jego gospodarzy toczyło się życie w dolinach.

Obie posiadłości łączy postać Percyego Bysshe Shelley – dziewiętnastowiecznego poety romantycznego, który marzył, by osiąść w tych stronach ze swoją… nastoletnią żoną. Cwm Elan należało do jego dalekich krewnych i to najprawdopodobniej podczas wizyt u nich zauroczyły go środkowo walijskie pustkowia. Jako idealne rodzinne gniazdo widział Nantgwyllt. Niestety, trwające kilka miesięcy negocjacje z właścicielami zakończyły się fiaskiem. Podobnie zresztą jak małżeństwo poety.

Oprócz wspaniałych domów w dolinach stało też osiemnaście farm, które choć oczywiście nie tak urodziwe, dla ich mieszkańców były całym światem.

Hetty Price, córka farmera, która w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku mieszkała w dolinie Claerwen, u schyłku życia wspominała “przyjemną szkołę”, stojący niedaleko kościół Nantgwyllt, do którego “brodaty pastor przyjeżdżał konno z Rhayader” i młyn napędzany wodami potoku, który służył jednocześnie jako tartak. W osadzie był też “sklep Setha Thomasa, gdzie było prawie wszystko: mąka, artykuły spożywcze i słoje pełne słodyczy”.

Cały ten świat zniknął pod wodą. W ramach rekompensaty Korporacja Birmingham zbudowała tylko zupełnie nowy Nantgwyllt Church. Choć nie bardzo wiadomo dla kogo. Dziś służy on głównie zabłąkanym wędrowcom, szukającym schronienia przed deszczem, który w tych stronach, niezmiennie, pada zbyt często.

Pięć zapór

Kompleks Elan Valley składa się z pięciu jezior i pięciu zapór. Cztery z nich – Craig Goch, Pen-y-garreg, Garreg Ddu i Caban Coch – przecinają Dolinę Elan, tworząc jeziora o tych samych nazwach.

Pierwsza zapora – stojąca najdalej w górę rzeki – Craig Goch, nazywana czasem “górną tamą”, nie bezpodstawnie uważana jest przez wielu za najatrakcyjniejszą. Jej szczytem prowadzi wąska droga, pod którą przelewają się ogromne masy wody. Dodatkowo zdobi ją niewielka wieżyczka z zielonym, miedzianym dachem. Jej budowę rozpoczęto najpóźniej – dopiero w połowie 1897 roku – bo aż trzy lata zajęło doprowadzenie tu kolei.

Pen-y-garreg, drugą z zapór, zbudowano w miejscu, gdzie bardzo strome zbocza doliny dzieli nie więcej niż dwieście metrów. Podobnie jak pierwszą tamę, zdobi ją niewielka wieżyczka. Prowadzi do niej tunel w jej wnętrzu (!), oświetlony jedynie naturalnym światłem wpadającym przez maleńkie świetliki wbudowane w ścianę zapory. Ścieżka biegnąca praktycznie przy samej podstawie tamy, pozwala poczuć jej potęgę. Szczególnie kiedy przelewająca się woda tworzy ogromny wodospad.

Garreg Ddu – kolejna zapora – jest niezwykła. Wielu zapuszczających się do Elan Valley turystów nie wie nawet, że to zapora i omyłkowo biorą ją za most przecinający jezioro Caban Coch. Tymczasem most opiera się właśnie na podwodnej tamie. Niecodzienna konstrukcja nie jest jednak szalonym wymysłem wiktoriańskich inżynierów, ale ma jak najbardziej praktyczne zastosowanie.

Tuż przed zaporą-mostem Garreg Ddu stoi kolejna malownicza wieża – Foel Tower. To tutaj woda z Elan Valley zaczyna swoją długa drogę do Birmingham. Żeby cały system mógł funkcjonować bez zakłóceń, poziom wody przy Foel Tower musi sięgać przynajmniej jej ujęć w podstawie wieży. I temu służy “zatopiona tama”. W przeszło stuletniej historii kompleksu Elan Valley zaledwie kilka razy zdarzyły się susze tak poważne, że odsłoniły Garreg Ddu, ale właśnie tych kilka razy potwierdziło pomysłowość jej budowniczych.

Ostatnia z zapór – Caban Coch – jest najprostsza spośród całej czwórki. Nie ma żadnych, mniej lub bardziej zbędnych, ozdobników. Ale kiedy przelewa się przez nią woda, tworząc szeroki na ponad sto osiemdziesiąt i wysoki na prawie czterdzieści metrów wodospad, niepotrzebne są żadne dodatki! Caban Coch spełnia podwójną rolę. Pierwsza, oczywista, to zatrzymanie wody w jeziorze Caban Coch. Druga to zapewnienie stałego poziomu wody w rzecze Elan, będącej jednym z głównych dopływów rzeki Wye, z którą łączy się mniej więcej dwa kilometry od tamy.

Choć każda z zapór na rzece Elan jest na swój sposób wyjątkowa, łączy je niezwykła, jak na typowo przecież użytkowe konstrukcje, estetyka, tak zwanego “birminghamskiego baroku”. Wieżyczki, kamienne progi efektownie rozcinające spływającą po nich wodę, wszystkie dodatkowe budynki techniczne, kościół Nantgwyllt zbudowany w zamian za zatopioną świątynię, masa detali, a nawet żeliwne ogrodzenia… Zadbano o najdrobniejsze szczegóły! Dziś prawdopodobnie nikt by sobie nie pozwolił na takie fanaberie, ale wiktoriańskie Imperium, w którym słońce nigdy nie zachodziło, mogło. Warto też wspomnieć, że kamień, którym olicowano tamy i wszystkie budynki w dolinie, sprowadzano aż z Glamorgan na południu Walii, co tylko potwierdza rozmach budowniczych. Lokalnego, zbyt miękkiego kamienia, używano jedynie do wypełnienia wnętrza konstrukcji.

Oryginalny projekt kompleksu Elan Valley, jak już wyżej wspomniano, zakładał budowę kolejnych trzech zapór na dopływie Elan – rzece Claerwen. Rozpoczęcie tego etapu planowano na lata trzydzieste ubiegłego stulecia. Z różnych powodów budowę jednak odwlekano. Aż do dramatycznej suszy z 1937 roku, kiedy zapasy wody spadły do alarmowo niskiego poziomu. Wtedy też pojawił się pomysł, żeby zamiast trzech mniejszych, zbudować jedną, potężną tamę. Ale gdy dopracowywano ostatnie szczegóły, wybuchła wojna i projekt na kolejnych kilka lat trafił do szuflady.

Budowa Claerwen Dam rozpoczęła się w 1946 roku, przeszło pół wieku po tym, jak pierwsi robotnicy pojawili się w Elan Valley. Ogromny skok technologiczny jaki dokonał się w tym czasie, zupełnie nowe materiały i maszyny, wojenne doświadczenia inżynierów… Wszystkie te czynniki sprawiły, że wznoszenie ostatniej tamy wyglądało zupełnie inaczej, niż jej mniejszych sąsiadek. Zaledwie czterystu siedemdziesięciu robotników (“zaledwie” w porównaniu do pięćdziesięciu tysięcy, którzy uwijali się w sąsiedniej dolinie), potrzebowało sześciu lat, na wzniesienie największej w swoim czasie zapory w Europie. The big “C”, jak bywa nazywana, wznosi się na pięćdziesiąt sześć metrów i ma ponad trzysta pięćdziesiąt metrów długości. Kolos!

Co ciekawe, mimo że Claerwen Dam zbudowano z betonu, jej projektanci chcieli by “pasowała” do reszty zapór i za dodatkowym, niemałym kosztem, obłożono ją ręcznie obrabianym kamieniem. Zadanie to trzeba było zlecić setce włoskich kamieniarzy, bo większość brytyjskich pracowała w tym czasie przy odbudowie Londynu z wojennych zniszczeń.

Oficjalne otwarcie tamy, 23. października 1952 roku, było jednym z pierwszych monarszych zadań, koronowanej ledwie kilka miesięcy wcześniej, królowej Elżbiety II.

Dla ścisłości, wspomnieć można o jeszcze dwóch zaporach, które uważne oko wypatrzy w Elan Valley. Pierwszą – Nant-y-Gro – zbudowano przy okazji wznoszenia Elan Village i jej głównym zadaniem było zaopatrzenie osady w wodę. A zapotrzebowanie musiało być całkiem spore w czasie gdy mieszkały tam tysiące robotników. W czasie II Wojny Światowej, na nieużywanej już wówczas tamie, wojskowi saperzy testowali tak zwane bomby skaczące, których później skutecznie używano do niszczenia zapór w niemieckim Zagłębiu Ruhry. Druga – Dol-y-mynach – to właściwie nie tama, a jedynie jej całkiem pokaźny fundament. Powstał na rzece Claerwen w tym samym czasie co zapory w Dolinie Elan. Dol-y-mynach miała być jedną z trzech zapór na tej rzece, ale po zalaniu sąsiedniej doliny, miejsce w którym planowano ją postawić, również znalazłoby się pod wodą. Jak wiadomo, plany się zmieniły, ale solidny fundament został.

Jak to działa?

Biorąc pod uwagę ogromny nakład pracy i środków jakie zainwestowano w Elan Valley, zaskakująca jest w gruncie rzeczy prostota z jaką działa cały system. Padający w tych stronach dość często i obficie deszcz, rzekami i strumieniami wypełnia pięć sztucznych jezior. Te są w stanie pomieścić około miliarda litrów wody. Jej nadmiar, tyleż zwyczajnie co widowiskowo przelewa się przez zapory i zasila rzekę Wye.

Do Birmingham, dla którego zbudowano cały kompleks, woda z dolin Elan i Claerwen płynie liczącym 118 kilometrów długości akweduktem. Geniusz projektu polegał na tym, by płynęła swobodnie, bez konieczności jej pompowania. Udało się to osiągnąć ustawiając ujęcie wody tuż przy podwodnej zaporze Garreg Ddu, w podstawie niepozornej Foel Tower. Wieża stoi dokładnie pięćdziesiąt dwa metry wyżej niż Frankley Reservoir w Birmingham, do którego spływa woda z Elan Valley. Pokonanie całej trasy zajmuje jej dwa dni. W tym czasie walijska deszczówka jest wielokrotnie oczyszczana i filtrowana, co jednak nie wpływa na jej, wyjątkową podobno, miękkość.

Sam akwedukt nie jest szczególnie widowiskowy. Właściwie tylko na kilku odcinkach – głównie kiedy przecina kolejne doliny – jest w ogóle widoczny. Poza tym wije się w zależności od ukształtowania terenu, często znikając w wielokilometrowych tunelach.

Jako sposób na dodatkowe wykorzystanie zapór Elan Valley, kilkanaście lat temu wszystkie wyposażono w turbiny prądotwórcze. Ich całkowita produkcja to nieco ponad cztery megawaty. Wystarczająco by zainteresować europejską filię rosyjskiego koncernu energetycznego Gazprom.

Natura i dzieło człowieka

Jest niemałym paradoksem, że Elan Valley, dzieło rąk ludzkich, ogromne przedsięwzięcie inżynieryjne, które bezpowrotnie zniszczyło lokalną wspólnotę i całkowicie zmieniło istniejący od tysięcy lat krajobraz, kilka dekad później stało się symbolem dzikiej natury, do której ciągną mieszczuchy z odległych zakątków Wysp. Kiedy sto lat temu zbocza dolin Elan i Claerwen odbijały echem eksplozje poruszające góry i sapanie parowozów mozolnie ciągnących wagony wyładowane cementem i kamieniami, raczej niewielu przyszło do głowy, że właśnie powstaje jeden z najbardziej malowniczych zakątków Walii, “walijska kraina jezior”.

Dzisiaj większość ze stu osiemdziesięciu kilometrów kwadratowych Elan Estate (jak formalnie nazywa się cały ten obszar) należy do jednego z dwunastu obszarów chronionych (ang.: Site of Special Scientific Interest). Wydzielono je w zależności od specyfiki ekosystemu. Znaleźć tu można wrzosowiska (moorland), mokradła (bog), rzadkie lasy (woodland) i, oczywiście, rzeczne doliny, wąwozy i jeziora. Całość jest praktycznie bez ograniczeń dostępna dla miłośników włóczęgi, bo – to ciekawostka – Birmingham Corporation Water Act z 1892 roku, zabrania stawiania płotów na otwartych wzgórzach. Niżej co prawda kilka się znajdzie, ale wyznaczonych i dobrze utrzymanych ścieżek też nie brakuje.

Trzynastokilometrowy Elan Valley Trail, na trasie którego uwzględniono wszystkie jeziora Doliny Elan (ale nie Claerwen), choć dość długi, jest łatwy i prawie dla każdego. Można go też, z niewielkimi detourami, przejechać rowerem lub konno.

Bardziej ambitni powinni wybrać się do Doliny Claerwen, a właściwie na górujące nad nią wzgórza. Oprócz uczucia bycia na absolutnym pustkowiu i doskonałych widoków, można tu też znaleźć kilka prehistorycznych kamieni (standing stones), ustawionych w tajemniczych celach, przez zamieszkujących te strony tysiące lat temu ludzi. Szczególnie śnieżnobiały, kwarcowy Pen Maen Wern na wzgórzu o tej samej nazwie, dosłownie, olśniewa. Stojący kilkaset metrów od niego Waun Lydan jest nieco mniej spektakularny, ale panorama jaka się wokół niego rozpościera zadowoli każdego.

Odważni, czyli niebojący się owiec, mogą też spędzić noc na wzgórzach. Od kilku lat Elan Valley cieszy cię statusem International Dark Sky Park, co oznacza, że nocne niebo, o ile nie zachmurzone, oferuje niepowtarzalny gwiezdny spektakl.

W niebo powinni też spoglądać miłośnicy ptaków, bo Elan Estate jest największym w Walii siedliskiem ptactwa lądowego. To tu, w latach trzydziestych ubiegłego wieku, schroniły się ostatnie sztuki kani rudej (red kite), i tu zapoczątkowano program jej reintrodukcji. Gdyby nie to, ten majestatyczny drapieżnik prawdopodobnie nie byłby dziś jednym z symboli Walii.

I kto wie, jak dziś wyglądałyby te strony, gdyby przeszło sto lat temu, brutalnym dekretem z Londynu, nie zarządzono budowy kompleksu Elan Valley? Zapewne malowniczo, ale czy aż tak?

____________
Informacje praktyczne:

Elan Valley leży w samym środku walijskiego pustkowia i, jak łatwo się domyślić, niełatwo tu dotrzeć. W każdym razie nie transportem publicznym. Jedyną rozsądną opcją jest dojazd autobusem do Rhayader, a dalej taksówką, rowerem (w miasteczku działała swego czasu wypożyczalnia przy sklepie rowerowym), lub pieszo (znamy takich, którzy próbowali!).

Dojazd autem jest dość prosty. Trasą A44 (od strony Aberystwyth lub z Anglii), albo A470 (od południa lub z północy) do Rhayader, a następnie kilka kilometrów drogą B4518. Kod do nawigacji (doprowadzający prawie (!!!) do Visitor Centre): LD6 5HP. Grid reference dla korzystających z map Ordnance Survey: SN 928 646.

Przy zaporze Caban Coch (pierwszej od strony Rhayader) znajduje się Visitor Centre. Można tu znaleźć informacje na temat kompleksu i niewielką wystawę na temat jego budowy, jak również zjeść lub wypić coś ciepłego i wynająć rowery.

Przy każdej z zapór są parkingi, przy Claerwen i Pen-y-garreg dodatkowo wyposażone w toalety.

Tuż za mostem Pen-y-bont znaleźć można niewielki tea room oferujący też zakwaterowanie.

Aberystwyth – oaza na środkowo-walijskim pustkowiu

Aberystwyth to prawdziwa oaza na środkowo-walijskim pustkowiu i jedyne miasto w pełnym tego słowa znaczeniu nad Cardigan Bay, a przy okazji jeden z najprzyjemniejszych kurortów na Wyspach. To też twierdza walijskości w trochę bardziej wysublimowanym niż tradycyjno-wiejskim stylu.

Swoją siedzibę ma tu od 1872 roku najstarszy uniwersytet w Walii, będący jednocześnie jednym z bardziej prestiżowych na Wyspach. Na University of Aberystwyth studiował, między innymi, książę Walii – Karol.

Niedaleko uczelni, w ogromnym gmachu z żółtego piaskowca, mieści się chyba największy powód do dumy mieszkańców Aber (jak w skrócie nazywają swój dom) – Llyfrgell Genedlaethol Cymru, Narodowa Biblioteka Walijska. Otwarta w 1937 roku, jest jedną z pięciu (obok Londynu, Edynburga, Oxfordu i Cambridge) tak zwanych copyright libraries, co znaczy, że trafiają tu absolutnie wszystkie wydawnictwa drukowane w Zjednoczonym Królestwie. W sumie, w zbiorach biblioteki znajduje się sześć milionów książek, w tym najstarsze woluminy wydane po walijsku i w Walii. Ta imponująca liczba stawia podobno Aberystwyth na pierwszym miejscu w świecie pod względem ilości książek na jednego mieszkańca. (Choć z tą opinią mogliby nie zgodzić się w Hay-on-Wye)

Kolejną na wskroś walijską instytucją, która zadomowiła się w Aberystwyth jest Cymdeithas yr Iaith Gymraeg – Towarzystwo Języka Walijskiego. Powstała w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku organizacja, nie tylko przyczyniła się do odrodzenia najstarszego i wciąż powszechnie używanego języka w Europie, ale też jego popularyzacji i prawnego uznania jako języka urzędowego. To ostatnie odbyło się kosztem wielu demonstracji, kar pieniężnych, a nawet wyroków więzienia; angielscy sąsiedzi długo uważali walijski za relikt przeszłości, którego trzeba się raz na zawsze pozbyć.

Kontynuując wyliczanki, Aber może pochwalić się również renomowaną szkoła plastyczną i doskonałym, największym w Walii centrum sztuk – Canolfan y Celfyddydau/Aberystwyth Arts Centre.

Wszystkie te instytucje są otwarte dla gości i wszystkie (a szczególnie biblioteka i centrum sztuk) organizują masę stałych i czasowych wystaw, warsztatów, szkoleń, spotkań i mnóstwo innych wydarzeń kulturalnych, dla każdego odbiorcy.

…a wszystko to w dwudziestotysięcznym mieście, którego połowę stanowią studenci.

Ale Aber to też, a może przede wszystkim, nadmorski kurort. I to kurort z prawdziwego zdarzenia, z jednym z najbardziej fotogenicznych bulwarów na Wyspach Brytyjskich.

Żeby w pełni docenić jego malowniczość, warto na początek wdrapać się na stu trzydziestometrowe Constitution Hill, z którego rozciąga się wspaniała panorama miasta i otaczających je wzgórz z jednej strony, z drugiej wydm u ujścia rzeki Dyfi i szczytów południowej Snowdonii. Leniwych na szczyt zawiezie trzeszcząca i skrzypiąca, przeszło stuletnia kolejka klifowa.

Zaczynająca się u stóp Constitution Hill Promenada, to niemal nieprzerwany ciąg kolorowych hoteli i pensjonatów oferujących widok na zatokę i kamienistą plażę.

Jak każdy szanujący się brytyjski kurort, Aberystwyth ma też swoje molo. Sięgającą prawie trzysta metrów w morze konstrukcję, z pawilonem mieszczącym dwa tysiące osób, wybudowano w połowie dziewiętnastego wieku, ale sto pięćdziesiąt lat i bezlitosne zimowe sztormy skróciły je o jedną czwartą.

Dwa kroki od mola, wyznaczając południowy kraniec Promenady, stoi najbardziej charakterystyczny budynek w mieście, trochę baśniowy Old College. Potężny gmach w stylu wiktoriańskiego gotyku, ze strzelistymi wieżyczkami, wysokimi oknami i masą ozdobników, wzniesiono (a właściwie rozbudowano stojącą tu wcześniej willę) podobnie jak molo, pod koniec lat sześćdziesiątych, dziewiętnastego wieku. Miał służyć jako hotel dla tłumów spragnionych świeżego morskiego powietrza, których spodziewano się wraz z wybudowaniem linii kolejowej łączącej Aber z resztą świata. Przedsięwzięcie okazało się całkowitą klapą i po zaledwie roku właściciele ogłosili spektakularną plajtę.

W 1872 roku, za okrągłe dziesięć tysięcy funtów, budynek kupił komitet założycielski Uniwersytetu Walijskiego. I tu, do wybudowania nowego kampusu na wzgórzach nad miastem, była jego główna siedziba.

Tuż obok Starego College’u, na niewielkim wzniesieniu, stoją ruiny trzynastowiecznego zamku. Choć dość skromne, przypominają burzliwe lata podboju Walii przez Anglików – zamek był częścią “żelaznego pierścienia” twierdz wzniesionych pod koniec trzynastego stulecia na polecenie króla Edwarda I, do kontroli nad buntowniczymi Celtami.

Ci jednak, nieco ponad sto lat później, w 1404 roku, w czasie ostatniego wielkiego zrywu niepodległościowego, zdobyli zamek. Przez pewien czas twierdza Aberystwyth była nawet główną kwaterą powstańców dowodzonych przez Owaina Glyndŵr.

Swoje pięć minut miał też Aberystwyth Castle w czasie angielskiej wojny domowej. W 1637 roku ustanowiono w nim mennicę, w której, ze srebra wydobywanego w okolicznych kopalniach, bito monety na żołd dla królewskich wojaków. W rewanżu, siły Cromwella, w 1649 roku zrównały większość zamku z ziemią. Dlatego dziś przychodzi się tu podziwiać raczej panoramę nadmorskiego bulwaru z jednej strony, a mariny i ujścia rzek Rheidol i Ystwyth z drugiej, niż kunszt średniowiecznych budowniczych.

Za kolorową fasadą Promenady kryje się raczej spokojne miasteczko, ożywiające się w okolicach weekendów. Jak przystało na ośrodek akademicki, trochę więcej tu pubów, klubów i knajp, gdzie studenci odreagowują “trudy” nauki. Można tu też zajrzeć do skromnego muzeum regionalnego mieszczącego się w budynku starego teatru (co jest jedna z jego największych atrakcji). Kilka kroków dalej, tuż obok głównej stacji kolejowej, znajduje się terminal Vale of Rheidol Railway – jednej z kilku ocalonych przez fascynatów linii wąskotorowych w środkowej Walii.

Dwunastomilowa trasa kolejki wiedzie przez dziś dziką i zalesiona Dolinę Rheidol, a którą na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku nazywano “walijską Kalifornią”, od nękających ją cyklicznie fal gorączki srebra i nieco mniej szlachetnego ołowiu. Malownicza trasa kończy się przy słynnym “Diabelskim Moście” – Devil’s Bridge – i spektakularnych wodospadach Mynach Falls.

Na przedmieściach Aberystwyth, bardziej jako jego dzielnica niż osobny byt, leży Llanbadarn Fawr. Jakieś tysiąc lat temu kolejność była odwrotna i to Llanbadarn było miastem, do którego przykleiło się Aber. Zresztą “fawr” znaczy po walijsku “duży”. Jego korzenie sięgają szóstego wieku, kiedy święty Padarn założył tu klasztor, który z czasem stał się centrum pierwszego walijskiego biskupstwa i na kilka stuleci jednym z najważniejszych ośrodków wczesnośredniowiecznej nauki.

Pamiątką po tym okresie świetności, są dwa kamienne krzyże celtyckie, stojące w ogromnym trzynastowiecznym kościele. Mniejszy z nich, nieco prymitywny i uważany za starszy, to prawdopodobnie “schrystianizowany” ołtarz druidyczny. Podejrzewa się również, że to jedynie górna część pierwotnie znacznie większego monumentu. Drugi, prawie trzymetrowy krzyż, datuje się na połowę ósmego wieku. Choć zdecydowanie bardziej ozdobny, uważany jest za przykład raczej wczesnej i dość prymitywnej szkoły rzeźbiarskiej. Panele wypełniają głównie geometryczne wzory i charakterystyczne, celtyckie węzły, ale uważne oko dopatrzy się również postaci – Jezusa lub świętego Padarna.

____________
Informacje praktyczne:

Jak na miasto na końcu świata, Aberystwyth może się pochwalić całkiem dobrymi połączeniami z jego cywilizowaną resztą. Oczywiście przy zachowaniu walijskich realiów!

Koleją można tu dojechać z praktycznie każdego zakątka Wielkiej Brytanii. Bezpośrednio z Birmingham (International i New Street), Wolverhampton, Smethwick Galton Bridge, Telford Central, Wellington i Shrewsbury. W przypadku innych połączeń, trzeba się przesiadać w Shrewsbury. Dotyczy to również połączeń z innych części Walii. Połączeń można szukać na stronie www.nationalrail.co.uk.

Dalekobieżne połączenia autobusowe oferuje National Express (nr 409; z Londynu przez Birmingham, Telford, Shrewsbury i Llangurig; codziennie; wskazana wcześniejsza rezerwacja) i Megabus (nr M7; z Londynu przez Cardiff, Swansea, Carmarthen i Lampeter).

Z dalszych zakątków Walii do Aberystwyth dojechać można autobusami TrawsCymru T1 (z Carmarthen przez Lampeter i Aberaeron), 701 Lewis’s Coaches (z Cardiff przez Bridgend, Swansea, Carmarthen i Lampeter), TrawsCymru T2 (z Bangor przez Caernarfon, Porthmadog, Dolgellau i Machynlleth), TrawsCymru T5 (z Haverfordwest przez Fishguard, Cardigan i Aberaeron) i X47 Celtic Travel (z Llandrindod Wells przez Llangurig). Połączenia można sprawdzić na stronie www.traveline.cymru. Tam też najlepiej szukać połączeń z okolicznymi miejscowościami.

Warto też rzucić okiem na plan miasta.

Ostatni zamek na Wyspach

Kompleks okrągłych wież obronnych z Nantyglo, to jeden z najciekawszych, a jednocześnie wyjątkowo mało znany pomnik burzliwych początków rewolucji przemysłowej w Walii. Dowód brutalnego ścierania się interesów bajecznie bogatych przemysłowców i żyjących w nędzy, budujących ich fortuny robotników.

W 1801 roku parafia Aberystruth, w której leży Nantyglo, liczyła zaledwie 805. mieszkańców. Trzydzieści lat później, było ich już prawie sześć tysięcy! Takiego przyrostu nie zanotował żaden inny region na Wyspach. Migrantów przyciągał przede wszystkim potężny zespół hut i odlewni żelaza Nantyglo Ironworks. W okresie największego rozwoju był to jeden z największych i najważniejszych kompleksów metalurgicznych na całym świecie, specjalizujący się w produkcji szyn dla szybko rozwijających się kolei brytyjskich i amerykańskich.

Ale sukces i potęga Nantyglo Ironworks zbudowana była na niewyobrażalnym dziś wyzysku pracowników, fatalnych warunkach ich pracy i niemal niewolniczych stosunkach panujących między właścicielami a robotnikami. Płace, i tak na możliwie minimalnym poziomie, były obniżane przy każdym wahnięciu koniunktury. Wszelka działalność związkowa mająca na celu walkę o poprawę warunków pracy była zabroniona, pod groźbą kary więzienia. Strajki i demonstracje niezadowolenia były brutalnie pacyfikowane. W nieczęstych przypadkach, gdy robotnikom udało się skutecznie wstrzymać produkcję, do pracy sprowadzano łamistrajków z Irlandii, napuszczając jednocześnie obie rozpaczliwie ubogie grupy na siebie.

Właściciele Nantyglo Ironworks, byli też właścicielami domów, w których mieszkali robotnicy. Jakikolwiek bunt prowadzący do utraty pracy, oznaczał więc również utratę, i tak często dziurawego, dachu nad głową.

Innym sposobem ekonomicznego wyzysku pracowników, były sklepy zakładowe, w których istniała możliwość kupowania na kredyt, lub za żetony zastępujące pieniądze, w okresach słabszej koniunktury. Ceny w tych sklepach były jednak znacznie wyższe niż w normalnych sklepach, ale pozbawieni gotówki robotnicy byli na nie skazani. Długi sklepowe potrącane były z pensji jeszcze przed ich wypłaceniem, tak, że czasem pracownicy nie tylko nie otrzymywali żadnej zapłaty, ale kończyli tydzień “na minusie”.

W takich warunkach, mimo gróźb i represji, do wybuchów niezadowolenia dochodziło i dochodzić musiało. Rodziło to całkiem uzasadnione lęki właścicieli o bezpieczeństwo własne i swojego majątku.

Kiedy w 1816 roku dwaj bracia-przemysłowcy Joseph i Crawshay Bailey – właściciele Nantyglo Ironworks – zapowiedzieli kolejne cięcia płac, całe zagłębie ogarnęły zamieszki. Pod presją wydarzeń Bailey’sowie wycofali się z pomysłu, ale wyraźnie przestraszyli się robotniczego gniewu. By się przed nim zabezpieczyć, zbudowali ostatnie na Wyspach prywatne fortyfikacje – the Nantyglo Round Towers/Okrągłe Wieże z Nantyglo.

Obie wieże przetrwały do dziś. Północna, jeszcze kilka dekad temu była zamieszkała. Dzięki temu zachowało się wiele z jej oryginalnego wyposażenia. Dwupiętrową, podpiwniczoną i dobrze wentylowaną budowlę o średnicy przeszło dziewięciu metrów, wzniesiono z kamienia. Ściany przy podstawie miały 130 centymetrów grubości. Większość skromnych zdobień i elementów konstrukcyjnych wykonano z żeliwa. Żeliwne były również okienne ramy, okiennice i potężne drzwi z otworami strzelniczymi.

Południowa wieża, nieco większa, w swoim czasie prawdopodobnie wygodniejsza i o lepszym standardzie, przetrwała w znacznie gorszym stanie. W latach czterdziestych ubiegłego wieku została częściowo rozebrana i pozbawiona praktycznie wszystkich elementów metalowych.

Częścią tego obronnego kompleksu były również zabudowania gospodarcze, w tym stodoła, której cała konstrukcja, łącznie z więźbą dachową wykonana jest z żeliwa. To jedyny znany przykład takiej konstrukcji na świecie! Całość zaś, otoczona była potężnym murem z żeliwnymi bramami.

Nie zachowały się żadne relacje potwierdzające wykorzystanie wież w celu, w jakim zostały wzniesione. Wiadomo, że podczas licznych w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku niepokojów, skoszarowano w nich siły porządkowe. W południowej wieży mieszkał też prawdopodobnie zarządca posiadłości Bailey’sów w Nantyglo.

Nantyglo Round Towers pozostają jednak potężnym świadectwem z jednej strony lęku bogatych przemysłowców, z drugiej – frustracji, jakie gotowały się w robotnikach. To wyjątkowo namacalny dowód bolesnych narodzin nowoczesności.

____________
Informacje praktyczne:

Cały zespół Nantyglo Round Towers znajduje się w prywatnych rękach i jest generalnie zamknięty dla zwiedzających (choć zdarzają się wyjątki i “dni otwarte”), ale doskonale widać je z drogi.

Kod pocztowy do nawigacji: NP23 4QS (Nantyglo, Ebbw Vale, Blaenau Gwent)
Grid ref.: SO1810 (dla korzystających z map Ordnance Survey)

Postindustrialna Walia

Najnowsza historia Walii to rewolucja industrialna, narodziny silnej walijskiej gałęzi Partii Pracy, strajki i likwidacja przemysłu. No i ostatnie trzydziestolecie, w którym kraj na nowo próbuje odnaleźć swoją tożsamość i uporać się z balastem negatywnego dziedzictwa po bezwzględnych rządach pani Thatcher.

Mniej więcej do XVIII wieku Walia była głównie krajem rolniczym. Ale miejsce tak bogate w surowce naturalne, szczególnie węgiel, nie mogło pozostać niezauważone przez szukających tanich sposobów wydobycia i przetwórstwa wiktoriańskich przemysłowców. Rewolucja przemysłowa nie rozpoczęła się w Walii, ale szybko ogarnęła zwłaszcza jej południową część. Pierwszym typowo przemysłowym miastem było Merthyr Tydfil. “Pożar” industrii szybko ogarnął m.in. Swansea, Llanelli i Neath oraz Doliny (Valleys). Na potrzeby głównie transportu i przemysłu stoczniowego powstało nowe portowe miasto, które z czasem otrzymało rangę stolicy – Cardiff.

Przemysł potrzebował rąk do pracy, więc chętnie witano imigrantów z różnych stron świata. Wielokulturowość Cardiff jest po części rezultatem tamtych czasów. Praca w przemyśle, a zwłaszcza w kopalniach nie należała do łatwych ani oszałamiająco dobrze płatnych, ale często pozwalała żyć na wyższym poziomie niż jakakolwiek inna. Ciężkie warunki pracy i życia sprzyjały rozwojowi silnego poczucia wspólnoty w lokalnych społecznościach. Sprzyjały również rozwojowi ruchów robotniczych, związków zawodowych oraz uformowaniu się silnego lewicowego zaplecza kraju (Labour). Skupiająca majętnych ludzi partia konserwatywna (Tories) nigdy nie miała w Walii szczególnego wzięcia.

Druga połowa dwudziestego wieku przyniosła głównie przerażające słowo: nierentowność. Nagle okazało się, że węgiel można taniej importować (np. z Polski lub z Chin). Że pojawiają się alternatywne źródła energii. Kopalnie poddane zostały drakońskim redukcjom, a następnie pozamykane. W latach 80-tych przez kraj przetoczyła się ogromna długotrwała fala strajków; lokalne społeczności zostały w okrutny sposób rozdarte między strajkujących i łamistrajków. Tysiące pracujących nierzadko od kilku dekad ludzi stanęło oko w oko z biedą. Ogromny przemysł praktycznie zniknął z powierzchni ziemi.

Wkrótce, zwłaszcza do Dolin, którym nagle odebrano sens istnienia i perspektywy na przyszłość, zawitały wszelkie patologie społeczne. Całe pokolenia ugrzęzły w życiu na koszt państwa (tzw. benefit culture), początkowo z konieczności, a potem z przyzwyczajenia. Pojawiły się narkotyki, zaroiło się od samotnych nieletnich matek. Oczywiście nie wszystkie Doliny borykają się z tymi samymi problemami i na taką samą skalę; ale Walia jest wciąż w fazie wychodzenia z kryzysu i poszukiwania nowych pomysłów na siebie; jednym z nich jest rozwój turystyki.

Z perspektywy turysty, czy może bardziej eksploratora, pieszego czy rowerowego, industrialna przeszłość Walii to źródło wielu interesujących odkryć. Pamiątki po industrialnej przeszłości to nie tylko kilka muzeów, z których najsłynniejsze to Big Pit, ale przede wszystkim odkrywane przypadkiem w lasach “schody donikąd”,  opuszczone wagoniki kolejowe, częściowo zdemontowane tory kolejowe, kamienne lub ceglane mosty, które do niczego już dziś nie służą, jeziorka o niezwykłym szmaragdowym kolorze, rezultacie działalności najróżniejszych minerałów i surowców naturalnych. Niejedno miejsce po kopalni odkrywkowej zostało zagospodarowane i zregenerowane jako park krajobrazowy lub rezerwat. Powoli odrastają lasy spalone w wielkich piecach industrii. Oblicze kraju wraca powoli do stanu sprzed rewolucji przemysłowej.

Spacerując po rezerwatach południowej Walii warto rozglądać się dookoła, a nawet zejść na chwilę z utartego leśnego szlaku. Nigdy nie wiadomo jaki skarb z przeszłości wpadnie nam w oko.

1 dzień w Carmarthenshire

Aberglasney-Dryslwyn-Paxton

Idealna propozycja na całodniową wycieczkę objazdową: ogród Aberglasney, piknik przy malowniczym zamku Dryslwyn i podziwianie panoramy Carmarthenshire z wieży Paxton.

Hrabstwo Carmarthenshire promuje się jako “ogród Walii” – i ma ku temu podstawy. I nie chodzi wyłącznie o malownicze, niekończące się zielone łąki otoczone łagodnymi wzgórzami i przetykane wstążkami rzek, ale również o najprawdziwsze ogrody, takie jak np. słynne National Botanic Gardens of Wales. Ale nie tylko ogród botaniczny wart jest uwagi. Bardzo przyjemne letnie przedpołudnie można spędzić np. w Aberglasney Garden. Ten ogród nie jest może szczególnie duży, ale bardzo przyjemny dla oka; posiada nieduży pałacyk, oranżerię z palmami i orchideami, ścieżki spacerowe poukrywane wśród kolorowych rabat kwiatowych, a nawet unikatowe w tym klimacie owocujące drzewka pomarańczowe. Pięknie pachnie ogródek warzywno-ziołowy. Zachęcające zapachy dochodzą też z kafejki, w której można pokusić się o spróbowanie słynnej brytyjskiej cream tea, wbrew pozorom, nie tyle herbaty ze śmietanką, ile herbaty w towarzystwie ciasteczka zwanego scone, spożywanego z dżemem i tzw. clotted cream, rodzajem gęstej śmietanki.

Kod pocztowy dla nawigacji satelitarnej: SA32 8QH. Tutaj można znaleźć dokładne informacje o godzinach otwarcia i cenach biletów.

Z ogrodów Aberglasney już tylko rzut beretem do zamku Dryslwyn. Zamek to określenie trochę na wyrost, bo niewiele z niego już pozostało. W czasie swojej 800-letniej burzliwej historii był wielokrotnie niszczony i odbudowywany; do dzisiejszych czasów przetrwały tylko nieliczne ślady po pierwszej oryginalnej budowli. Szczególnie ciekawe w Dryslwyn jest to, że jest jednym z nielicznych zamków zbudowanych przez Walijczyków do obrony przez Anglikami, a nie na odwrót.

Mimo, że w ruinie, zamek Dryslwyn ma w sobie rodzaj szczególnego czaru; przyczynia się do tego najpewniej jego malownicze położenie. Ze szczytu niewielkiego wzgórza zamkowego roztacza się szeroka panorama Carmarthenshire z romantycznie meandrującą rzeką (rzadkość w Walii) oraz wieżą Paxton w tle.

Zamek jest objęty całkowitą ochroną prawną jako zabytek pierwszej klasy. Wstęp jest bezpłatny, podobnie jak parking znajdujący się tuż pod wzgórzem zamkowym. Kod pocztowy dla nawigacji satelitarnej: SA32 8JQ.

Wzgórze zamkowe i jego najbliższe okolice to idealne miejsce na letni piknik.

“Kropka nad i” naszej dzisiejszej wyprawy to wspomniana już wieża Paxton, zabytek drugiej klasy. Do wieży prowadzą boczne drogi, miejscami dość wąskie, a dojazd jest oznaczony brązowymi drogowskazami. Samochód trzeba zostawić na małym bezpłatnym parkingu, a następnie przejść przez pole, względnie biec, bo czasem pan farmer parkuje tam byki – zwierzątka często łaknące kontaktu z człowiekiem.

Wieża Paxton została wybudowana jakieś 200-250 lat temu i podobno służyła właścicielowi tych ziem głównie do zabawiania szlachetnych gości. Dla zwiedzających dostępna jest tzw. sala bankietowa, z której roztacza się piękny widok na dolinę rzeki Tywi, z zamkiem Dryslwyn oraz ogrodem Aberglasney w tle.

_________________

Wariant alternatywny: zamiast Aberglasney możesz wybrać się do Ogrodu Botanicznego; ale jest on nieporównywalnie większy i zwiedzanie go może zająć większość dnia.

 

Ironbridge – pod patronatem UNESCO

Ironbridge

Jest takie miasteczko na pograniczu, w angielskim hrabstwie Shropshire (West Midlands), które nazywa się Ironbridge. Znane jest głównie z wynalezienia wielkiej rewolucji przemysłowej. Tak przynajmniej przechwala się lokalna informacja turystyczna; inne źródła wspominają o miasteczku tylko jako jednym z wielu ognisk zapalnych rewolucji. W każdym razie, gdziekolwiek ognia nie rozpalono, woda wrzała również w Ironbridge. Dla niezorientowanych: rewolucja przemysłowa wynalazła tanie sposoby wytwarzania żelaza, zamieniła produkcję ręczną na maszynową, i położyła podwaliny pod zmorę naszych czasów: agresywny kapitalizm oparty na redukcji kosztów i maksymalizacji zysków. Symbolem narodzin nowej ery w Ironbridge był most, od którego pochodzi nazwa miejscowości; pierwszy na świecie most wykonany z żelaza. Oddany do użytku w 1781, do dziś zachwyca łukową konstrukcją elegancko rozciągniętą ponad rzeką Severn. W tamtych czasach otwarcie takiego mostu było wydarzeniem o randze pierwszego lotu w kosmos. Świat na moment osłupiał w zachwycie, po czym rzucił się w wir obłąkanego wyścigu o prymat w postępie technicznym.

dsc_0037Ironbridge miało swój okres wiktoriańskiej prosperity, a potem, w okolicach połowy XX wieku, swój okres upadku. Z postindustrialnego marazmu wyrwało je UNESCO, obejmując most i okolicę swoim patronatem jako część światowego dziedzictwa kulturalnego. Co oczywiście przyciągnęło w te okolice masową turystykę, wydajnie podnosząc poziom życia mieszkańców, thank you very much.

IronbridgeSpacerując po okolicy, w której przyjemna dla oka architektura miesza się z pozostałościami po industrialu, można niemal przenieść się w czasie. Zwłaszcza jesienią, kiedy opadające liście i dym z domowych kominków pięknie odtwarzają wspomagają atmosferę świata, który już dawno przeminął.

Od razu uprzedzam: pół dnia to za mało na Ironbridge. W okolicy jest chyba ze sześć różnych muzeów, a na dokładkę wiktoriańskie miasteczko, w którym panie noszą długie kiece i kapelusze ze wstążkami, a panowie cylindry. Wszystkie muzea są płatne; jeśli zależy ci, żeby jak najwięcej zobaczyć to warto zastanowić się nad zakupem biletu zbiorowego (dość drogi). Natomiast zupełnie za darmo możesz włóczyć się po miasteczku i okolicy oraz przejść się mostem-celebrytą. W trakcie włóczenia się po okolicy można natknąć się np. na nietypowy cmentarzyk quarków, na którym chowają każdego, niezależnie od religii, poglądów czy stosunku do serów pleśniowych; trzeba tylko wyrazić życzenie, i stajemy się małą tabliczką pod płotem. I już.

IronbridgeCiekawostka: chodniki w Ironbridge mają żelazne krawędzie, które dodają miasteczku szyku i pięknie podkreślają jego imponującą przeszłość.

IronbridgeOrientacyjny kod pocztowy dla sat navu: CF8 7JP. Najlepiej zaparkować poza miasteczkiem na parkingu Park&Ride i skorzystać z taniego autobusu. To bardzo wygodna i popularna opcja. Wszelkie przydatne informacje transportowe, ceny biletów wstępu itp. można znaleźć tutaj.

Wybrzeże Cardigan [cz.2] – New Quay i Aberaeron

Kolejny przystanek na szlaku Ceredigion Coast Path: New Quay (nie mylić z… Newquay w Kornwalii).

Cei Newydd (w wersji walijskiej) – dawna wieś rybacka, później ruchliwy port i stocznia – to dziś największy i najpopularniejszy kurort w tej części Cardigan Coast. Dlatego uczuleni na tłumy, w sezonie nie powinni tu zaglądać.

New QuayMiasteczko rozłożyło się tarasowo na klifach nad dużą i osłoniętą od otwartego morza zatoką. Górne tarasy zajmują przede wszystkim letnie domy do wynajęcia. W wydaniu brytyjskim niestety często kiczowate i tandetne lub zwyczajnie szpetne. Ale im niżej, im bliżej morza, tym ładniej.

New QuayStrome uliczki łączące się w okolicach kapitanatu portu, zabudowane są ciasno kolorowymi, wiktoriańskimi szeregowcami z miniaturowymi ogródkami. Pełno tu kafejek, restauracji na każdą kieszeń, pubów i sklepów z obowiązkowym wyposażeniem każdego plażowicza. Szczególnie tego najmłodszego. Wiaderka i łopatki przydadzą się na plaży ciągnącej się na północ od przystani, aż do New Quay Head i, słynnej wśród ornitologów, adekwatnie nazwanej, Birds Rock.

New QuayNajwiększą atrakcją samej przystani jest właściwie nic-nie-robienie, połączone z wpatrywaniem się w hipnotyczne kołysanie jachtów i łodzi (w czasie przypływu; podczas odpływu wyglądają dość pokracznie), albo w drugą stronę, gdzie przy dobrej pogodzie rozpościera się niekończąca się panorama wybrzeża, aż po majaczące gdzieś daleko szczyty Snowdonii i Półwysep Llyn.

Ale oprócz atrakcji typowych dla nadmorskiego kurortu, New Quay przyciąga śladami krótkiej i burzliwej bytności Dylana Thomasa – “narodowego poety Walii”. Thomas (wraz z żoną Caitlin) mieszkał tu kilka lat w czasie II Wojny Światowej, pisząc, pijąc (z czego słynął nie mniej niż z pisania) i szukając kłopotów.

Prawdziwy, bądź domniemany romans Dylana (i jego żony Caitlin) z żoną komandosa, który właśnie wrócił z frontu, omal nie skończył się tragicznie, gdy zazdrosny żołnierz ostrzelał z karabinu dom Thomasów. Historię tę przeniesiono na ekran, w gwiazdorskiej obsadzie, w filmie “The edge of love“.

Rodzina wkrótce wyjechała z miasteczka, ale wspomnienia najwyraźniej pozostały, Llareggub, w którym rozgrywa się akcja jednej z bardziej znanych sztuk Dylana – “Under Milk Wood – do złudzenia przypomina New Quay. Chociaż o ten wątpliwy zaszczyt konkuruje z południowo-walijskim miasteczkiem Laugharne. Dlaczego wątpliwy? “Llareggub”, wyglądające pozornie na typową walijską, niewymawialną nazwę, czytane od tyłu daje “bugger all”, czyli… “wielkie nic” w wersji średnio wulgarnej.

—/-/—

Wyjeżdżając z New Quay w stronę Aberaeron, warto na chwilę przystanąć w Llanarth. Tu, w przedsionku trzynastowiecznego kościoła świętego Dawida (przebudowanego pod koniec dziewiętnastego wieku) stoi Cross of Gurhirt (znany również jako Cross of Girhurst albo Cross of Girhiret) – wczesnochrześcijański rzeźbiony krzyż z wykutym imieniem, prawdopodobnie, irlandzkiego wodza z dziewiątego wieku i praktycznie nieczytelnymi już dziś inskrypcjami ogamicznymi (ogham to stary alfabet, używany we wczesnym średniowieczu do zapisu języków celtyckich).

The Cross of Gurhirt—/-/—

Leżące kilkanaście kilometrów od New Quay Aberaeron zdecydowanie wyróżnia się się na tle innych nadmorskich miejscowości na trasie Ceredigion Coast Path. Jest płaskie, ma regularną siatkę ulic i skwerów, mnóstwo tu wolnej przestrzeni i jest zdecydowanie najurokliwszym miasteczkiem w tej części kraju. Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że jednym z najpiękniejszych w Walii.

AberaeronAberaeron zbudował od zera, na początku dziewiętnastego wieku, miejscowy właściciel ziemski, wielebny Alban Gwynne. Szerokie ujście rzeki Aeron (stąd nazwa: “aber” w języku walijskim oznacza ujście rzeki), po regulacji świetnie nadawało się na port i stocznię, wokół których szybko wyrosło miasto. Dziś po stoczni pozostało głównie wspomnienie, a w porcie cumują przede wszystkim dziesiątki jachtów, ale jako centrum administracyjne hrabstwa Ceredigion, Aberaeron prosperuje całkiem dobrze.

Długie, kamieniste plaże rozciągające się po obu stronach ujścia rzeki, nie przyciągają typowych letników, więc i atmosfera jest tu bardziej zrelaksowana. Praktycznie nie ma tu straganów uginających się od plastikowej tandety, walczących o każdego klienta vanów z lodami, czy budek z tanim fish’n’chipsem zawiniętym w szary papier. Nie brak za to kawiarenek rozkładających stoliki na nabrzeżu przy przystani, jest spora lodziarnia z przyjemnym tarasem i kilka sklepów z rękodziełem z prawdziwego zdarzenia. Doskonałe miejsce na leniwe popołudnie. Szczególnie przed kolejnym przystankiem…

Dla wielbicieli dziwów

Cwmystwyth, Cwm Elan

elan valley

Dolina Elan w środkowej Walii to miejsce szczególne, o którym będziemy jeszcze pisać szerzej. To 180 km wzgórz i sztucznych zbiorników wodnych stanowiących imponującą spuściznę po wiktoriańskich inżynierach; sposób w jaki potrafili wpisać całe to ogromne przedsięwzięcie w krajobraz nie tylko nie szkodząc mu, ale nawet wzbogacając wizualnie zasługuje na podziw i szacunek.

Elan Valley to jeden z najrzadziej chyba zaludnionych rejonów Walii; długo można jechać i nie spotkać drugiego samochodu. Momentami ma się wrażenie jakiegoś cudownego uroczyska. Szczególnie w takich miejscach jak Cwmystwyth [czyt. kumystłyf], wieś uważana za położoną w samym centrum Walii.

cwm

W dawnych, dawnych czasach Cwmystwyth była niezwykle ważna; jej pozycja była związana z wydobyciem ołowiu, srebra, miedzi i cynku. Górnicza działalność miała tu miejsce już w epoce brązu. Z zamknięciem ostatniej kopalni pod koniec XIX-go/na początku XX-go wieku wieś stopniowo pustoszała, powoli umierając; domy zmieniły się w kamienne szkielety, tory kolejowe powykrzywiał artretyzm, kopalniane urządzenia zjadła korozja. Nastąpiła asymilacja: wieś-duch wpisała się swoim lekko upiornym wyglądem w surowy, nieco księżycowy krajobraz okolicy. Interesujący fakt z Wikipedii – głównie z przyczyn zatrucia ołowiem średnia długość życia tutejszych górników wynosiła niewiele ponad 30 lat. Zapewne wszyscy ci szczęściarze są tam pochowani; świadomość tego tylko dodaje okolicy tej szczególnej atmosfery. Relatywnie niewielka część wsi przetrwała do dziś, mieszkają tam ludzie, prawdziwi, żywi, i nawet stworzyli grupę zajmującą się ochroną lokalnego dziedzictwa historycznego.

Jednak jedyni żywi ludzie, których ja spotkałam na tym księżycowym pustkowiu nie mieszkali wcale we wsi, nie mieli nic wspólnego z lokalnym dziedzictwem i posługiwali się językiem polskim. Z dumą stwierdzam, że duch pielgrzymów-eksploratorów w narodzie żyje i ma się nieźle.

Orientacyjny kod pocztowy dla sat navu: SY23 4AE.

Tintern Abbey – perła Pogranicza

Tintern Abbey – Abaty Tyndyrn

DSC_0002

Eleganckie, strzeliste ruiny Tintern to pozostałość po opactwie, którego początki toną w mrokach dziejów. Według historyków zostało ono wybudowane w XII w i pozostaje najlepszym zachowanym średniowiecznym opactwem w Walii. Jeżeli już sam ten fakt nie zachęca mapekcię żeby się tam zapuścić i dotknąć żywej historii, to dodam, że opactwo położone jest w wyjątkowo malowniczej dolinie rzeki Wye, dokładnie na pograniczu Walii i Anglii; okolica o statusie strefy o szczególnym pięknie naturalnym (area of outstanding natural beauty) oferuje wiele przyjemnych szlaków spacerowych z punktami widokowymi, a na koniec, chociaż przecież wcale nie najmniej ważne, kilka przyzwoitych kafej. Dodatkowym bonusem jest bliskość okazałego zamku Chepstow.

DSC_0079Przez pierwsze kilkaset lat swojego istnienia Tintern było siedzibą zakonu Cystersów, zgromadzenia słynącego z dyscypliny i pracowitości. Dzięki tym cnotom opactwu dobrze się powodziło, ziemie wokół niego były uprawiane a miejscowa ludność zarabiała na usługach wykonywanych na rzecz opactwa. W szesnastym wieku król Henry VIII (słynny mąż ośmiu żon) rozwiązał wszystkie katolickie zakony i przejął ich majątek. Mnisi opuścili Tintern na zawsze. Przez następne dwa stulecia nikt się jakos szczególnie nie interesował podupadającą budowlą; dopiero wiek XIX przyniósł wzrost zainteresowania naukowców, a wiek XX prawną ochronę, restaurację i troskliwą opiekę CADW (czyt. kadu) – organizacji powołanej do ochrony walijskiego dziedzictwa narodowego. Nieopodal samego opactwa, na początku jednego ze szlaków wiodących na okoliczne wzgórze wypatrzeć można dodatkowy bonus – malowniczo oplecione bluszczem ruiny kościółka St Mary’s ze starym cmentarzykiem, który na wiosnę porastają wdzięczne niebieskie dzwonki. Dzisiejszy swój stan kościółek ‘zawdzięcza’ pożarowi z lat 70-tych ubiegłego wieku. Do kościółka można wejść, ale należy zachować ostrożność, bo jego ściany nie są w żaden sposób zabezpieczone.

DSC_0048

DSC_0032

Sama wioska Tintern jest również przyjemna; jak dawniej, głównym źródłem jej utrzymania jest opactwo – kiedyś zatrudniało do pracy, teraz przyciąga spore ilości turystów. Łatwo jednak można uciec od tłumów wybierając któryś ze wspomnianych wcześniej spacerów.

house

Za wstęp na teren opactwa trzeba płacić. Tutaj można sprawdzić aktualne ceny i godziny otwarcia.

Opactwo znajduje się około pół godziny jazdy samochodem od Newport w południowo-wschodniej Walii. Kod do nawigacji satelitarnej NP16 6SE.

Wybrzeże Cardigan [cz.1] – od Mwnt do Cwmtudu

Walia ma ponad tysiąc kilometrów wspaniałego wybrzeża. Całkiem sporo jak na tak niewielki kraj. Jest w czym wybierać. I to właśnie stanowi nie lada problem. Bo gdzie zacząć? Gdzie jest najpiękniej? Co zobaczyć? Wszystko i wszędzie, chciałoby się powiedzieć. Ale że na to trzeba by tygodni, miesięcy, a może nawet i lat, nie pozostaje nic innego, jak cieszyć się walijskim wybrzeżem w małych dawkach. Jak choćby stukilometrowy kawałek Ceredigion Coast nad Zatoką Cardigan, między ujściami rzek Teifi i Dyfi.

Ten fragment wybrzeża, w swej urodzie, nie różni się szczególnie od pozostałych dziewięciuset kilometrów. Są tu budzące respekt klify – nota bene najwyższe w Walii – zaciszne zatoki, białe plaże, malownicze wydmy, cukierkowe miasteczka i cały ten wiaderkowo-łopatkowy bałagan, którego można się spodziewać nad morzem. Plus delfiny, foki i masa wszelkiego ptactwa. Jedyne czego tu brakuje, to tłumy letników, tak powszechne i irytujące choćby na wybrzeżu sąsiedniego Pembrokeshire, na plażach Glamorgan i Gower, czy na dokładnie zabudowanym domkami letniskowymi Półwyspie Llyn.

Teoretycznie powinniśmy zacząć w tętniącym życiem, kolorowym miasteczku Cardigan. Tu swój początek ma Ceredigion Coast Path – dokładnie dziewięćdziesięciosześciokilometrowy szlak wzdłuż wybrzeża Cardigan Bay. Ale lepiej wystartować od razu znad morza – w Traeth-y-Mwnt.

Miniaturowa osada, do której prowadzi karkołomna, a w dodatku (jak na złość?!) obsadzona wysokim żywopłotem droga, składa się głównie z nazwy, zatoki, która z powodzeniem mogłaby zagrać w którejś części “Piratów z Karaibów”, niewielkiej plaży i klifów, z których szczęśliwcy wypatrzeć mogą czasami delfiny. Oprócz tego, na zielonym zboczu niewielkiego półwyspu wrzynającego się w morze, stoi tu śnieżnobiały, siedemsetletni kościół Świętego Krzyża. Zbudowano go zapewne w miejscu jeszcze starszego kościoła, na trasie pielgrzymek z Saint David’s do opactwa Strata Florida – w samym sercu środkowowalijskiego pustkowia – i na Bardsey – “wyspę dwudziestu tysięcy świętych” na czubku Półwyspu Llyn.

Ludzkie kości, czasem nawet całe szkielety i zardzewiałe kawałki broni, które do dziś sporadycznie wyciągają z ziemi pługi miejscowych farmerów, przypominają o “krwawej niedzieli w Mwnt” – bitwie stoczonej w 1155 roku przez Walijczyków z Flamandami. Ci najwyraźniej już wtedy upatrzyli sobie tutejszą piękną plażę.

Drugi przystanek na nadmorskim szlaku – Aberporth, to skaza na jego obliczu. Przerośnięta wieś z niezbyt urodziwą zabudową i przyklejoną bazą rakietową, to najwyżej dobre miejsce na rybę z frytkami…

Prawdopodobnie w ramach rekompensaty za nadzwyczajną nijakość Aberporth, kolejny punkt na trasie Ceredigion Coast Path, wygląda jak z obrazka. Tresaith, osada wciąż jeszcze zbyt mała by nazywać się choćby wioską, wcisnęła się w niewielką zatokę otoczoną klifami, z piaszczystą plażą i… opadającym wprost na nią kilkunastometrowym wodospadem.

Z Tresaith, mniej więcej dwukilometrowy szlak na szczycie klifu, prowadzi do kolejnej mikroskopijnej osady ukrytej w przytulnej zatoce – Penbryn. Ale zdecydowanie przyjemniej przespacerować się dołem! O ile oczywiście trafi się na odpływ odsłaniający przeszło milę piasku, rozmaitych tworów skalnych i przedziwnych stworzeń żyjących na tym pograniczu dwóch światów.

—|-|—

Kilkaset metrów wgłąb lądu, między Tresaith a Penbryn, na polu sąsiadującym z jednym z wielu w okolicy caravan park‘ów, stoi jeden z ciekawszych walijskich standing stonesCorbalengi Stone. Pod tym, prawdopodobnie wczesnośredniowiecznym, kamieniem, wykopano urnę z prochami i rzymskimi monetami (obecnie znajduje się w Muzeum Narodowym w Cardiff). Na kamieniu zaś, wyryta jest łacińska inskrypcja “CORBALENGI IACIT ORDOVS”. “Ordovs” odnosi się zapewne do lokalnego plemienia Ordowików, ale znaczenia reszty inskrypcji można się jedynie domyślać. Najczęściej przyjmuje się wersje “Corbalengi z ludu Ordowików”, albo “Grób/Tu spoczywa Corbalengi z ludu Ordowików”.

—|-|—

W samym Penbryn warto przysiąść na cream tea albo coś bardziej treściwego, żeby nabrać sił na kolejny odcinek szlaku. Mniej więcej cztery kilometry z Penbryn do Llangrannog to, miejscami, dość wymagający spacer z kilkoma karkołomnymi zejściami i krótkimi, ale męczącymi podejściami. Nagrodą za te (umiarkowane) trudy są widoki na dzikie klify, zatoczki w których przez lata kryli się przemytnicy i niedostępne plaże, gdzie szczęśliwcy mogą czasem spotkać foki.

Llangrannog doskonale wpisuje się w znany już i przyjemny schemat kolorowej osady wciśniętej w niewielką, otoczona klifami zatokę z kawałkiem piaszczystej plaży. Przy czym tu wszystko jest jakby na większą skalę, co niestety, w sezonie i rzadkie słoneczne weekendy, przyciąga tłumy. Łatwo od nich uciec chowając się na jednej z kilku niewielkich plaż, do których prowadzą tajemne ścieżki z grzbietu majestatycznego półwyspu Ynys Lochtyn.

W Llangrannog można w końcu dać odpocząć nogom i, choć nadmorski szlak prowadzi dalej, przesiąść się do samochodu.

Do Cwmtudu prowadzi jedna z tych karkołomnych walijskich dróg, które sprawiają, że człowiek poważnie zastanawia się czy naprawdę warto się męczyć? Warto, bo na końcu tych mocnych wrażeń znajduje się odludna, kamienista plaża, otoczona podziurawionymi jaskiniami klifami, z których podobno prawie zawsze można dostrzec delfiny. Z naciskiem na “prawie”…

Mapa nie pokazuje niestety Ceredigion Coast Path:

1940 Swansea Bay – muzeum inne niż wszystkie

sw

Najczęściej, niestety, kojarzy się z gablotami z zakazem zbliżania się, mnóstwem dat i ziewaniem. Tymczasem jak dobrze poszukać, to można znaleźć muzeum, w którym można się po prostu dobrze bawić; większość eksponatów można wziąć do ręki, a nawet założyć na siebie i użyć do trzaśnięcia stylowej fotki. Takie jest właśnie 1940 Swansea Bay, muzeum poświęcone drugiej wojnie światowej, a konkretnie niemieckim nalotom na Swansea w 1940r i ich wpływowi na życie mieszkańców miasta. Można przespacerować się po schronie, zajrzeć do domów z epoki, sprawdzić co tam można było dostać w sklepach; można pobawić się w faszynistę przymierzając sukienki z epoki. Dzieci i młodzi przychodzą po wiedzę przez zabawę, starsi na fali sentymentu. Dla nich to nie muzeum, ale projekcja wspomnień z młodości. Muzeum organizuje liczne imprezy, często w strojach z epoki; zapowiedzi i informacje o wydarzeniach i aktualnościach można znaleźć na dość niestety prymitywnej stronce muzeum.

Muzeum jest otwarte codziennie od 10 do 17, ostatnie wejście o 15. Parking jest darmowy, ale wstęp płatny: dwa lata temu płaciło sięswa 5.70, teraz pewnie trochę więcej, ale warto. Dojazd autostradą M4 w kierunku Swansea, zjazd 42 i dalej po brązowych znakach; można dojechać autobusem z centrum Swansea, autobus nr 158 (Banwen) jedzie tam około 8 minut. Kod pocztowy dla sat navu: SA1 8PT

Szybki spacer po Conwy

Podobnie jak w Caernarfon, Harlech i kilku innych miastach regionu, zamek i miejskie fortyfikacje Conwy wzniesiono z polecenia króla Edwarda I i według projektu mistrza James’a od Świętego Jerzego. I podobnie jak pozostałe, wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO twierdze “Żelaznego Pierścienia”, mimo upływu siedmiu wieków – zachwyca.

Conwy CastleTym co wyróżnia Conwy Castle, jest pozornie niezbyt strategiczne położenie. Ale, właśnie, to tylko pozory! Średniowieczną fortecę wybudowano na niewysokiej, ale i niezniszczalnej platformie skalnej, tuż przy ujściu rzeki Conwy. Zrezygnowano nawet z charakterystycznych dla konstrukcji St. George’a podwójnych murów obronnych, uznając najwyraźniej, że dwa barbakany i osiem potężnych baszt wystarczy by zniechęcić kogokolwiek do ataku.

Conwy CastleCo zasługuje na podkreślenie, tę niezwykłą – nawet w skali europejskiej – twierdzę, wzniesiono w rekordowym czasie zaledwie czterech lat. Na placu budowy uwijało się półtora tysiąca rzemieślników i murarzy. Ostateczny rachunek opiewał zaś na piętnaście tysięcy funtów, co czyniło z Conwy najkosztowniejszą inwestycję Edwarda I. W przeliczeniu na dzisiejsze funty, byłyby to jakieś niewyobrażalne miliony! Chyba było warto, skoro zamek stoi do dziś i wciąż budzi respekt swoją przytłaczającą potęgą…

Conwy CastleTuż obok zamku, dosłownie dwa kroki, brzegi rzeki Conwy spina słynny Conwy Suspension Bridge. Ten wiszący most, zbudowany w 1826 roku, jest dziełem Thomas’a Telford’a – jednego z najbardziej utalentowanych inżynierów z czasów angielskiej rewolucji przemysłowej. Kiedyś most stanowił część ważnego szlaku, łączącego Walię z Północną Irlandią. Dziś, wyłączony z ruchu, wraz ze stróżówką, w której pobierano myto (obecnie £1 na rzecz National Trust), stanowi najwyższej klasy zabytek techniki. W dodatku całkiem przyjemny dla oka.

Conwy Suspension BridgeBędąc w Conwy, warto też wybrać się na spacer wzdłuż murów obronnych starego miasta. Wybudowano je w tym samym czasie co zamek, dla ochrony napływających tu z Anglii nowych mieszkańców, przed Walijczykami, którzy co kilka lat upominali się wolność w mniej lub bardziej skutecznych rebeliach i powstaniach. Praktycznie cały, przeszło kilometrowej długości pierścień otaczający miasto i 21 baszt, przetrwały do dziś.

ConwyKilka perełek znajdziemy też w obrębie murów. Chociaż mówienie o perłach jest trochę niesprawiedliwe, bo w zasadzie cała starówka wygląda doskonale!

Wśród najcenniejszych pamiątek po dawnych czasach, wymienia się jednak przede wszystkim Plas Mawr. Ten najlepiej zachowany na Wyspach elżbietański dom-pałac, wzniesiono w latach 1576-85 (a więc budowano go dłużej niż ogromny zamek!), dla bogatego i wpływowego kupca Robert’a Wynn’a. Miłośników antyków czeka tu niezła uczta. Wystrój i wyposażenie pałacu zachowały się w niemal idealnym stanie.

Uliczki Starego Conwy. Z lewej strony widać Plas MawrParę ulic dalej, w samym centrum starego miasta, przy Castle Street, stoi Aberconwy House. Niepozorny, lekko koślawy dom zbudowany z drewna i kamienia datowany jest na XIV wiek, co czyni go prawdopodobnie najstarszym budynkiem mieszkalnym w Conwy.

Najmniejszy dom w Wielkiej BrytaniiInny domek z serii “naj”, stoi przyklejony do murów miejskich od strony przystani. To najmniejszy dom w Wielkiej Brytanii. A przynajmniej tak jest reklamowany. Jeszcze na początku ubiegłego stulecia, w tej kamieniczce wielkości kiosku “Ruchu”, mieszkał samotny rybak. Teraz mieści się tu – podobno nieszczególnie interesujące – muzeum.

Dolwyddelan – siedziba walijskich książąt

Trochę to smutne, a trochę ironiczne, ale kiedy mówi się o walijskich zamkach, chodzi najczęściej o zamki wybudowane w Walii przez Anglików w celu poskromienia Walijczyków i skolonizowania ich krainy. Stąd też, czasem, miejscowi nie do końca podzielają zachwyty turystów nad wspaniałymi twierdzami “Żelaznego Pierścienia”. Dla równowagi warto więc odwiedzić kilka walijskich zamków w Walii. Te, choć rzadko równie imponujące, opowiadają często ciekawsze historie…

Dolwyddelan Castle zbudowano na wysokiej skale, z której, oprócz malowniczej górskiej panoramy, doskonale widać drogę między Betwys-y-Coed a Blaenau Ffestiniog. Dziś zaznaczona na mapach jako A470 i wymieniana wśród najbardziej malowniczych na Wyspach, trasa ta od stuleci była jedną z ważnych przepraw przez góry Snowdonii. Stąd zapewne wybór strategicznego miejsca na budowę zamku.

Do końca nie wiadomo kto i kiedy wzniósł tę kamienną strażnicę. Legendy mówią, że tu właśnie, w 1173 roku, przyszedł na świat Llywelyn ab Iorwerth, zwany Wielkim – jeden z najważniejszych władców w dziejach celtyckiej Walii. Historycy natomiast skłonni są raczej jemu właśnie przypisywać autorstwo pomysłu budowy zamku w tym miejscu. Szczególnie, że wraz z niedalekimi – a wzniesionymi z jego polecenia – zamkami Dolbadran i Prysor, tworzyły system kontroli nad górską częścią wciąż jeszcze niezależnego państwa walijskiego kierowanego przez Llywelyn’a Wielkiego i jego następców.

Pewne jest za to, że przez kilka dziesięcioleci, Dolwyddelan był siedzibą kolejnych książąt i dworu. Do 1283 roku, gdy w niewyjaśnionych do końca okolicznościach, praktycznie bez walki, znalazł się w rękach Anglików prowadzonych przez Edwarda I.

Nowi gospodarze, niemal z biegu, wzięli się za przebudowę zamku. Obok nietypowej, czworokątnej wieży, stanęła druga – okrągła. Wzmocniono obronę naprawiając mury i sprowadzając najnowocześniejsze machiny wojenne, po czym twierdzę obsadzono doborowym garnizonem. Królewskie inwentarze podają, że wojów z Dolwyddelan wyposażono nawet w specjalne białe tuniki i rajtuzy na wypadek prowadzenia wojny w zimie.

…a wszystko to na próżno, bo zamek nigdy już nie odegrał żadnej istotnej roli. Z czasem został opuszczony i pozostawiony na pastwę nieprzyjaznej snowdońskiej aury. Kilku epizodycznych właścicieli na przestrzeni wieków nie miało większego wpływu na kształt i stan zamku. Dopiero w XIX wieku przeprowadzono poważniejsze prace remontowe, by nie powiedzieć reanimacyjne.

Znamienne – szczególnie dla licznych w tych stronach walijskich nacjonalistów – że w całkiem przyzwoitym stanie przetrwała do dziś tylko wieża wzniesiona przez i dla prawowitych walijskich książąt, podczas gdy z młodszej – angielskiej, został ledwie kawałek poszarpanej ściany.

Dziś, położonym na prawdziwym odludziu, zamkiem Dolwyddelan opiekuje się CADW, który za wstęp pobiera skromne £2.80. Ale… dla skąpców i spragnionych przygód istnieje “tajne” wejście: zaczynający się na zamkowym parkingu Castle Trail. Średnio wymagający spacer zajmuje około godziny, gwarantuje doskonałe widoki i bliższe spotkania z owcami.