Category Archives: szlaki piesze i rowerowe

Królowa brytyjskich plaż

Majestatyczna Rhossili nieustannie bryluje w rankingach turystycznych – w 2010 roku została nawet uznana za najpiękniejszą plażę w całej Wielkiej Brytanii. Znajduje się w zachodniej części półwyspu Gower, niedaleko od Swansea.

Półwysep Gower jest jednym z pięciu “Obszarów o wybitnym pięknie naturalnym” (Area of Outstanding Natural Beauty; AONB) w Walii. Według powszechnej opinii to właśnie Rhossili jest klejnotem w jego koronie. Nie tylko długa na 5 km plaża, ale cała zatoka o tej samej nazwie jest niezwykle atrakcyjna wizualnie. To tutaj znajduje się jedna z walijskich ikon krajobrazu, charakterystyczna formacja skalna o nazwie Worm’s Head. W trakcie przypływu staje się wyspą. W określonych godzinach można się na nią dostać korzystając ze skalnego traktu odsłanianego przez olbrzymi odpływ. Ciekawostka: podczas odpływu na plaży Rhossili można podziwiać szczątki statku, który rozbił się tutaj w roku 1887.

Otoczona morzami Walia może się pochwalić drugimi co do wielkości pływami na świecie. Nieustannie zadziwia i zachwyca mnie rozpiętość tego zjawiska. Odpływ w ciągu kilku godzin odsłania plażę czasem nawet o kilkukilometrowej szerokości, po czym morze zawraca by znów wziąć ją całą w posiadanie – ten spektakl natury powtarza się dwa razy na dobę, czyniąc wiele miejsc w Walii, w tym także Rhossili, przepięknie zmiennymi. Minusem tego zjawiska jest ograniczona możliwość wylegiwania się na często mokrym piasku. Ale mokry piasek w niczym nie przeszkadza spacerowiczom i niespokojnym duszom szukającym ukojenia w pięknie dzikiej natury z dala od zgiełku cywilizacji. Następstwo pływów wymaga jednak zachowania pewnej ostrożność przy planowaniu wielogodzinnych spacerów wzdłuż wybrzeża. Godziny przypływów i odpływów są zmienne, ale w internecie bez problemu można znaleźć bieżące informacje (tide times).

Jak turystyczny hotspot, Rhossili posiada oczywiście infrastrukturę taką jak miejsca do spania o różnym standardzie, kafeje i puby, visitor center prowadzony przez National Trust, oraz ogromny parking (płatny). O tym, jak bardzo dochodowy jest parking w tej lokalizacji świadczy fakt, że National Trust odkupił go niedawno od prywatnych właścicieli za – bagatelka – 3 miliony funtów.

Królową brytyjskich plaż znajdziecie tu:

Zatoka i plaża wystąpiły w kilku programach telewizyjnych i serialach, włączając niedawno emitowany Torchwood. Pięknie prezentują się w przejmującym teledysku do piosenki Lover of the light grupy Mumford&Sons.

Advertisement

Dolwyddelan – siedziba walijskich książąt

Trochę to smutne, a trochę ironiczne, ale kiedy mówi się o walijskich zamkach, chodzi najczęściej o zamki wybudowane w Walii przez Anglików w celu poskromienia Walijczyków i skolonizowania ich krainy. Stąd też, czasem, miejscowi nie do końca podzielają zachwyty turystów nad wspaniałymi twierdzami “Żelaznego Pierścienia”. Dla równowagi warto więc odwiedzić kilka walijskich zamków w Walii. Te, choć rzadko równie imponujące, opowiadają często ciekawsze historie…

Dolwyddelan Castle zbudowano na wysokiej skale, z której, oprócz malowniczej górskiej panoramy, doskonale widać drogę między Betwys-y-Coed a Blaenau Ffestiniog. Dziś zaznaczona na mapach jako A470 i wymieniana wśród najbardziej malowniczych na Wyspach, trasa ta od stuleci była jedną z ważnych przepraw przez góry Snowdonii. Stąd zapewne wybór strategicznego miejsca na budowę zamku.

Do końca nie wiadomo kto i kiedy wzniósł tę kamienną strażnicę. Legendy mówią, że tu właśnie, w 1173 roku, przyszedł na świat Llywelyn ab Iorwerth, zwany Wielkim – jeden z najważniejszych władców w dziejach celtyckiej Walii. Historycy natomiast skłonni są raczej jemu właśnie przypisywać autorstwo pomysłu budowy zamku w tym miejscu. Szczególnie, że wraz z niedalekimi – a wzniesionymi z jego polecenia – zamkami Dolbadran i Prysor, tworzyły system kontroli nad górską częścią wciąż jeszcze niezależnego państwa walijskiego kierowanego przez Llywelyn’a Wielkiego i jego następców.

Pewne jest za to, że przez kilka dziesięcioleci, Dolwyddelan był siedzibą kolejnych książąt i dworu. Do 1283 roku, gdy w niewyjaśnionych do końca okolicznościach, praktycznie bez walki, znalazł się w rękach Anglików prowadzonych przez Edwarda I.

Nowi gospodarze, niemal z biegu, wzięli się za przebudowę zamku. Obok nietypowej, czworokątnej wieży, stanęła druga – okrągła. Wzmocniono obronę naprawiając mury i sprowadzając najnowocześniejsze machiny wojenne, po czym twierdzę obsadzono doborowym garnizonem. Królewskie inwentarze podają, że wojów z Dolwyddelan wyposażono nawet w specjalne białe tuniki i rajtuzy na wypadek prowadzenia wojny w zimie.

…a wszystko to na próżno, bo zamek nigdy już nie odegrał żadnej istotnej roli. Z czasem został opuszczony i pozostawiony na pastwę nieprzyjaznej snowdońskiej aury. Kilku epizodycznych właścicieli na przestrzeni wieków nie miało większego wpływu na kształt i stan zamku. Dopiero w XIX wieku przeprowadzono poważniejsze prace remontowe, by nie powiedzieć reanimacyjne.

Znamienne – szczególnie dla licznych w tych stronach walijskich nacjonalistów – że w całkiem przyzwoitym stanie przetrwała do dziś tylko wieża wzniesiona przez i dla prawowitych walijskich książąt, podczas gdy z młodszej – angielskiej, został ledwie kawałek poszarpanej ściany.

Dziś, położonym na prawdziwym odludziu, zamkiem Dolwyddelan opiekuje się CADW, który za wstęp pobiera skromne £2.80. Ale… dla skąpców i spragnionych przygód istnieje “tajne” wejście: zaczynający się na zamkowym parkingu Castle Trail. Średnio wymagający spacer zajmuje około godziny, gwarantuje doskonałe widoki i bliższe spotkania z owcami.


The Three Castles – White Castle

Największy i najlepiej zachowany z całej “trójki”, w przeciwieństwie do Grosmont i Skenfrith, stoi samotnie na wzgórzu, z którego rozciągają się widoki na dolinę rzeki Usk, świętą górę Skirrid, a w ładny dzień nawet na odległe szczyty Parku Narodowego Brecon Beacons.

Z powrotem po walijskiej stronie granicy, stara wiejska droga łącząca Monmouth z Abergavenny, mija Skenfrith i wijąc się setką zakrętów wśród niewielkich pagórków osiąga przełęcz strzeżoną przez ostatni z Trzech Zamków – White Castle.

Największy i najlepiej zachowany z całej “trójki”, w przeciwieństwie do Grosmont i Skenfrith, stoi samotnie na wzgórzu, z którego rozciągają się widoki na dolinę rzeki Usk, świętą górę Skirrid, a w ładny dzień nawet na odległe szczyty Parku Narodowego Brecon Beacons. Wokół zamku nie rozrosło się miasteczko ani nawet wieś. Przyzamkowe gospodarstwo i dwa, może trzy domki ukryte w zarośniętych ogrodach, to jedyne ślady życia w promieniu co najmniej mili.

White CastleAle od samego początku, od pierwszego drewnianego fortu jaki zbudowali w tym miejscu w latach siedemdziesiątych jedenastego wieku Normanowie, było jasne, że Llantilio Castle – jak go wówczas nazywano – ma być wojskowym posterunkiem, stanicą graniczną, zaciszną i bezpieczną przystanią dla wojska, na niespokojnym Pograniczu. Dlatego historyczne rachunki nie wspominają o kominkach w prywatnych apartamentach, zdobnych oknach i innych “fanaberiach”. W Llantilio budowano mury, baszty, jeszcze więcej murów i kopano fosy.

Zaczął prawdopodobnie William FitzOsbern (fitz Osbern). Ten sam, który wybudował pierwsze zamki w Grosmont, Abergavenny, Monmouth, Chepstow i pewnie z tuzin innych. To przez niego i jego akcję kolonizacyjną (wtedy zamki nie służyły do zwiedzania!) dzisiejsze Monmouthshire – prawie tysiąc lat później – wciąż miota się pomiędzy Anglią i Walią, nie wiedząc gdzie ma bliżej.

White CastlePóźniej, zamek kilkakrotnie zmieniał właścicieli na różnych “fitz” i “de”, o których wiadomo w zasadzie tylko tyle, że byli. Aż w 1137 roku, w obliczu jednego z niezliczonych buntów Walijczyków, król Stefan połączył Grosmont, Skenfrith i, wciąż jeszcze, Llantilio w jedno hrabstwo, chcąc w ten sposób usprawnić kontrolę Pogranicza. Pomysł być może słuszny, w praktyce nie do końca się sprawdził.

Nie minęło nawet pół wieku, gdy, w 1182 roku, zamek zdobyli Walijczycy. Ich flaga powiewała nad Llantilio przez dwa lata. I tylko dzięki mediacjom wpływowego na normańskim dworze walijskiego księcia Rhysa ap Gruffydd, celtyccy powstańcy wycofali się. Kiedy ostatni z nich zniknął w głębokich dolinach Black Mountains, do pracy przystąpił królewski inżynier Ralph of Grosmont. W ciągu dwóch lat wydał sporą sumę na remont stojącej już wcześniej kamiennej baszty i otoczenie głównego zamku kamiennym murem, który niemal nietknięty przetrwał do dziś.

White CastlePo Ralphie pojawia się dobrze znany hrabia de Burgh. Najwyraźniej jednak to co zastał w Llantilio w zupełności go zadowalało, bo wyjątkowo, poza drobnymi przeróbkami i remontami, niewiele tu zmienił.

Chociaż, co do tego nie ma wśród historyków pełnej zgody. Część przypisuje de Burghowi praktycznie całkowitą przebudowę zamku, do kształtu w jakim oglądać można go obecnie. Inni z kolei upierają się, że to robota księcia Edwarda – późniejszego króla Edwarda I – albo Lancasterów, którzy zadomowili się tu po 1267 roku. Stronnicy hrabiego Huberta odwołują się do podobieństw między odnowionym Llantilio, a jego innymi zamkami, między innymi w Montgomery, Dover i Hadleigh. Natomiast ci, którzy sprzyjają Lancasterom, przypominają, że lata sześćdziesiąte trzynastego wieku, to czas największej w dziejach Wysp rebelii Walijczyków, zjednoczonych i dowodzonych przez potężnego księcia Llywellyna ap Gruffudd.

White CastleO jakie zmiany chodzi? Przede wszystkim “obrócono” zamek o sto osiemdziesiąt stopni. Dotychczasową południową bramę, sąsiadującą z kamienną basztą pamiętającą początki zamku, zamieniono w tylne wyjście, a samą basztę zburzono. Główne wejście do twierdzy przeniesiono na północną stronę i zabezpieczono dwiema potężnymi, okrągłymi wieżami. Dodatkowe cztery kamienne baszty wzmocniły narożniki murów. Każda z nich miała cztery kondygnacje (w zasadzie można by powiedzieć, że nadal mają, ale biorąc pod uwagę, że dziś to tylko puste skorupy, byłaby to pewna nadinterpretacja) i od ośmiu do dziesięciu metrów średnicy. Oczywiście kiedyś okalały je blanki albo drewniane, zadaszone galerie dla łuczników, jakie ciągnęły się też wzdłuż murów obronnych.

Oprócz głównego zamku, przebudowano, a właściwie zbudowano zewnętrzny dziedziniec od strony głównej bramy. Już wcześniej istniały tu jakieś ziemne umocnienia. Być może nawet palisada chroniąca obóz wojskowy. Teraz jednak cały spory plac, otoczono kamiennym murem z czterema wieżami i osobną bramą ze zwodzonym mostem. W ten sposób, główne wejście zyskiwało dodatkową, silną ochronę. Podobnie od południa, istniejący tam niewielki dziedziniec zabezpieczono murami. Jeśli dodać do tego głębokie fosy i świetne położenie, otrzymamy pierwszoliniową, graniczną fortecę, której w tamtych czasach nie było szans zdobyć.

White CastleI jeszcze jedna, niebagatelna sprawa, która zaważyła na dalszych losach zamku. Przy okazji tych, bardziej niż kosmetycznych zmian, ktoś wpadł na pomysł, by pomalować go na biało. Tak narodził się White Castle.

Szczęśliwie, wielkie sprawy przestały dziać się na Pograniczu. Wojsko coraz rzadziej korzystało ze schronienia w zamkowych murach. Pozostawiono tu tylko niewielki garnizon. Na wszelki wypadek. I żeby dotrzymywał towarzystwa zarządcom Lancasterów, którzy stąd kierowali majątkiem Llantilio. Gdy czas zamków bezpowrotnie minął, White Castle zaczął popadać w ruinę. Chociaż na tle siostrzanych zamków w Grosmont i Skenfrith, bez wątpienia prezentuje się wspaniale.

Na tyle, że spokoju i natchnienia szukał tu Rudolf Hess, drugi po Hitlerze dygnitarz Trzeciej Rzeszy, którego po ucieczce do Wielkiej Brytanii, przez kilka lat trzymano w wojskowym szpitalu psychiatrycznym w Abergavenny. Ten faszystowski zbrodniarz, podobno przychodził do zamku karmić łabędzie pływające w fosie i… malować.

White Castle. W oddali majaczy święta góra Skirrid. Na pierwszym planie mur obronny zewnętrznego dziedzińca.A jak to się stało, że wokół White Castle nie wyrosła żadna większa osada, mimo że sam zamek jest przecież najpotężniejszy z całej trójki? Proste. Wieś Llantilio Crosenny, której zamek zawdzięcza pierwotną nazwę, leży trochę ponad dwa kilometry na południe, u podnóża zamkowego wzgórza. I była tam na wiele lat przed przybyciem nie tylko Normanów, ale prawdopodobnie nawet jeszcze przed Sasami. Jej historię wyczytać można z samej już nazwy.

Llantilio Crosenny, czy raczej Llandeilo Gresynni, oznacza “kościół Świętego Teilo w miejscu krzyża Iddona”. Jasne? Nie do końca? Więc po kolei… Gdzieś w połowie piątego stulecia, okolicę zaczęli plądrować Sasi. Miejscowy król – Iddon – nie mógł sobie z nimi poradzić i zwrócił się o pomoc do świętego męża imieniem Teilo. Ten ustawił krzyż w miejscu gdzie wcześniej oddawano cześć Starym Bogom i zaczął się żarliwie modlić. Ze wsparciem Niebios, Celtom udało się rozpędzić najeźdźców. Wdzięczny król oddał wybawcy wzgórze z krzyżem na wieczne posiadanie, by ten mógł wznieść na nim kościół.

Saint Teilo's Church w Llantilio CrosennyKościół powstał. Po nim kilka kolejnych, aż, prawdopodobnie w trzynastym wieku, zbudowano ten, który stoi tu do dziś. Jest tak duży, że nazywany bywa czasem “baby cathedral”. Co ciekawe, darowiznę króla Iddona, uczynioną w 550 roku (!!!), wspominają jeszcze dokumenty datowane na 1291 rok!

Hen Gwrt. Fosa dawnego dworu biskupiego.Z czasem dodano do niej kilka załączników i aneksów, tak, że w średniowieczu biskupstwo z Llandaff władało już sporym kawałkiem okolicy. Centrum kościelnych włości – nazywanych Llanteylo Episcopi, w odróżnieniu od królewskiego Llanteylo Regis – był dwór zbudowany na sztucznej wysepce otoczonej fosą. Niestety, po Hen Gwrt – Starym Dworze – nie pozostał nawet ślad. Ale i wyspa, i fosa przetrwały. Stanowią świetne miejsce piknikowe. W sam raz na zakończenie wizyty w Trzech Zamkach.

The Three Castles – Skenfrith

Zamek w Skenfrith – drugi z “trójki” – być może nie imponuje potęgą ani rozmachem, ale jest świetnym przykładem przedostatniego szczebla w drabinie zamkowej ewolucji, na szczycie której znajdują się majestatyczne twierdze Północnej Walii.

Nowinki, nowinki…

Sześć, może siedem kilometrów od Grosmont, na płaskim dnie doliny, tuż przy walijskim brzegu granicznej rzeki Monnow, leży niewielka, malownicza wieś Skenfrith. Albo, jeśli ktoś woli oryginał, Ynysgynwraidd.

Inaczej niż w Grosmont, gdzie zamek stoi trochę z boku, trochę ponad dawnym miasteczkiem, Skenfrith Castle wyrasta w samym środku wsi. Dwa kroki stąd do kościoła i na plebanię. Jeszcze bliżej do dawnego warsztatu kowala, zamienionego w bibliotekę i niewielką galerię. Z drugiej strony, do zamkowych murów przyrósł młyn napędzany niegdyś wodami Monnow. Kawałek dalej, przy kamiennym moście przerzuconym nad bystrymi wodami rzeki, lśni bielą The Bell at Skenfrith. Ten siedemnastowieczny zajazd dla woźniców, który najprawdopodobniej zastąpił jeszcze starszą karczmę, cztery lata temu, w słynnym rankingu Michelin, zdobył zaszczytny tytuł najlepszego pubu w całej Wielkiej Brytanii.

Skenfrith CastlePierwsze wzmianki o zamku w Skenfrith pochodzą z lat osiemdziesiątych dwunastego wieku, gdy jeden z rycerzy i inżynierów królewskich – Ralph of Grosmont – za przeszło sześćdziesiąt funtów wzmacniał i remontował drewnianą palisadę. Pokaźny jak na owe czasy wydatek na nietrwałe umocnienia, podyktowany był presją ze strony Walijczyków, którzy w 1182 roku po raz kolejny zbrojnie wystąpili przeciwko nowym, normańskim panom.

Skenfrith CastleW 1201 roku, wraz z Grosmont i White, zamek Skenfrith trafił w ręce hrabiego Huberta de Burgh. Przez niemal trzy dekady nie działo się tu jednak praktycznie nic. Dopiero około 1230 roku, gdy po perypetiach wojennych i kolejnych wzlotach i upadkach w kręgach władzy, hrabia Hubert potwierdził swoje prawa do Trzech Zamków, zaczęło się.

Cokolwiek nazywano wcześniej zamkiem Skenfrith, zrównano z ziemią, a właściwie usypano z tego dwumetrową platformę, którą otoczono grubym, kamiennym murem, z czterema narożnymi wieżami. Gdy jednak plac budowy nawiedziła zimowa powódź, okazało się, że zamek bardziej narażony jest na atak natury, niż niepokornych sąsiadów. Dla świętego spokoju, dziedziniec podwyższono o kolejne dwa metry. Tym sposobem, chyba nie do końca zgodnie z planem, apartamenty mieszkalne zbudowane wzdłuż zachodniego muru, zdegradowano do roli piwnic. Być może dlatego okrągłą kamienną basztę stojącą mniej więcej w centrum dziedzińca, wyposażono w takie wygody jak ogromny kominek, prywatna latryna czy duże okna i tam przeniesiono lordowską siedzibę.

Skenfrith CastleJego hrabiowska wysokość nie zdążył jednak dokończyć budowy by cieszyć się wygodami. W ginących w mrokach historii zawiłościach średniowiecznej polityki, w 1239 roku, de Burgh ostatecznie stracił wpływy i ogromną fortunę. Dokończeniem budowy zamku w Skenfrith, który wraz z dwoma siostrzanymi twierdzami przeszedł pod bezpośrednią władzę korony, zajął się zaufany człowiek króla, Niemiec Walerund Teutonicus. To on nakrył wieżę ołowianym dachem i otoczył drewnianą galerią służącą łucznikom. Wysokość wieży pozwalała im strzelać ponad murami otaczającymi zamek, przy jednoczesnym zachowaniu bardziej niż bezpiecznego dystansu. Na konto Teutonicusa zapisuje się też budowę niewielkiej zamkowej kaplicy, po której przetrwały jedynie fundamenty i kilka drobnych poprawek.

Skenfrith CastleGdy kilkanaście lat później Niemiec oddawał klucze do zamkowej bramy, Skenfrith Castle wyglądał właściwie dokładnie tak samo jak dziś. No, może był w trochę lepszym stanie, otaczała go głęboka na trzy metry fosa, ale kształt pozostał dokładnie ten sam. Lancasterowie, którzy odziedziczyli Trzy Zamki, wygodne gniazdko uwili sobie w Grosmont, wojsko i urzędników zamknęli w White Castle, a o Skenfrith jakby zapomnieli.

Skenfrith z Coedanghred HillDziwi to o tyle, że, jak na swoje czasy, był bardzo nowoczesny. Jego konstrukcja stanowi jakby pomost między tradycyjnymi ziemno-drewnianymi fortami i nieco późniejszymi warowniami, których najsilniejszym i najważniejszym elementem była kamienna baszta (z angielskiego: keep), a zupełnie nową koncepcją twierdzy zamkniętej w obrębie potężnych murów. Skenfrith być może nie imponuje, ale jest świetnym przykładem przedostatniego szczebla w drabinie ewolucji, na szczycie której znajdują się majestatyczne zamczyska Północnej Walii.

Co zabawne, szczególnie na niespokojnym Pograniczu, nigdy nie sprawdzono w praktyce skuteczności obronnej zamku. Jakoś nikt nie chciał go napadać i zdobywać. Powoli rozsypywał się więc i porastał bluszczem, a po 1557 roku, gdy zmarł ostatni zarządca Trzech Zamków z nadania Lancasterów – John Morgan – popadł w ruinę. Mniej więcej taką, jaką można oglądać dziś.

Saint Bridget's ChurchJohna Morgana pochowano w kościele Świętej Brygidy, do którego z zamku nie dalej niż sto metrów. Koniecznie trzeba tam zajrzeć! Poszukiwacze skarbów znajdą tu masę pamiątek gromadzonych przez z górą osiemset lat. Za najcenniejszą uważa się Skenfrith Cope – piętnastowieczny, wyszywany ornat przedstawiający Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny (The Assumption of the Virgin), który jakimś absolutnym cudem przetrwał wyspiarską reformację. Miłośników mniej ulotnych wzruszeń, zainteresować powinna potężna dzwonnica, o grubych na ponad dwa metry ścianach. Tak jak zamek, przypomina ona o burzliwych dziejach okolicy. Dzwonnica w niedziele i święta, gdy zaszła taka potrzeba, służyła bowiem za schronienie dla mieszkańców Skenfrith. A ze hostia przechowywana w kościele, to raczej pokarm dla duszy i ciężko byłoby przetrwać na niej dłuższe oblężenie, pod dachem wieży urządzono duży gołębnik.

Saint Bridget's ChurchDla pełniejszego obrazu i dla sielskich widoków, wizytę w Skenfrith warto zakończyć kilkukilometrowym, niezbyt forsownym spacerem szlakiem zaczynającym się tuż za pubem The Bell at Skenfrith. Ścieżka najpierw pnie się ostro w górę miedzą w cieniu wiekowych dębów, na szczyt Coedanghred Hill, gdzie skręca na pastwiska, na których więcej paproci niż trawy. Ale walijskim owcom najwyraźniej taka dieta odpowiada.

Monnow Bridge i The Bell at SkenfrithTrzeba przyznać, że Skenfrith Castle chyba właśnie z tej odległej perspektywy, na tle niewysokich pagórków, prezentuje się najlepiej.

Stary cmentarz na Coedanghred HillDalej szlak przecina kilka leniwych strumieni, mija maleńki, uroczo zapuszczony, od stu lat nieużywany katolicki cmentarz i dochodzi do wąskiej polnej drogi obsadzonej dwumetrowym żywopłotem, po czym stromo opada z powrotem do wsi.

U sąsiadów też niespokojnie

A może by tak, korzystając z okazji, wyskoczyć na chwilę za granicę?

Z angielskiego brzegu Monnow River, na ponad trzysta metrów sześćdziesiąt metrów, wyrasta Garway Hill. Wieki temu, z jego szczytu okolicą zarządzali Templariusze. Pozostał tam po nich kościół pod wezwaniem Świętego Michała. Jeden z zaledwie sześciu kościołów wybudowanych przez Ubogich Rycerzy Chrystusa w Anglii.

Kościół Świętego Michała w GarwayPodobnie jak w Skenfrith, masywna dzwonnica kościoła w Garway służyła jako schronienie na wypadek ataku. Tyle że tutaj postawiono ją kawałek od kościoła i dopiero z czasem dobudowano łączący je korytarz.

Kilka kilometrów na południe, przy drodze łączącej Broad Oak i Welsh Newton, stoi jedyny chyba kompletny i zamieszkany średniowieczny zamek w hrabstwie Herefordshire – Pembridge Castle.

Nazwa może lekko mylić, bo wieś Pembridge, od której z kolei pochodzi nazwisko szlacheckiego rodu Pembridge – przez co najmniej dwieście lat urzędującego na zamku – znajduje się… niemal sześćdziesiąt kilometrów stąd.

Pembridge CastleZbudowany na przełomie dwunastego i trzynastego wieku zamek przetrwał w zadziwiająco dobrym stanie. I to mimo że był uczestnikiem kilku potyczek a raz nawet dwutygodniowego oblężenia. Jakby tego było mało, przez jakiś czas służył za mieszkanie… chłopom pracującym na okolicznych polach, co dla angielskiej szlacheckiej siedziby musiało być przeżyciem traumatycznym. Ale przetrwał. Szczęśliwie, na początku ubiegłego stulecia kupił go doktor Hadley Bartlet – antykwariusz i biskup dość egzotycznego, Angielskiego Kościoła Prawosławnego. Dzięki jego staraniom Pembridge Castle wyremontowano i doprowadzono do dzisiejszego, nieco baśniowego stanu.

Podobno czasem, w letnie czwartkowe popołudnia, właściciele zamku opuszczają zwodzony most i otwierają bramy dla ciekawskich. Warto to kiedyś sprawdzić.

Ukryte skarby Czarnych Gór [cz. 5.]

Na koniec odwiedzimy angielski fragment Black Mountains, gdzie w wyludnionych dolinach Olchon i Monnow, stoją kryjące skarby wiekowe kościoły. Wdrapiemy się na Grzbiet Kota, na którym pasą się konie i owce. I w końcu odwiedzimy Longtown – ostatnią z warowni strzegących tego niezwykłego zakątka Pogranicza…

Historia w nazwie zapisana

Żeby obraz Black Mountains był pełny, trzeba jeszcze wybrać się na wschodnią stronę pasma.

Znaną już wąską, krętą, obsadzoną dwumetrowym żywopłotem drogą z Hay-on-Wye docieramy do górskiej krzyżówki. Tym razem, choć wspomnienie Gospel Pass i Doliny Ewyas może utrudniać podjęcie decyzji, trzeba skręcić na wschód, do Anglii.

Te okolice są zdecydowanie mniej znane i rzadziej odwiedzane przez turystów niż środkowa i zachodnia część Czarnych Gór. Ale stwierdzenie, że są nieatrakcyjne byłoby krzywdzące. Na pewno są nieco inne: mniejsze, ciaśniejsze, na swój sposób mroczne, niepokojące i niemal zupełnie bezludne. Wciąż jednak jest tu kilka osad, do których warto zajrzeć.

Okolice CraswallCraswall, pierwsza z nich, zaczyna się znakiem tuż rozstajem dróg i ciągnie przez kilka kilometrów… pustkowia. Oficjalnie w parafii Craswall (parafia to najmniejsza jednostka terytorialna Wielkiej Brytanii) mieszka około sto pięćdziesiąt osób, ale trudno w to uwierzyć. Co ciekawe, jeszcze kilka wieków temu Craswall opisywano jako township, czyli jeszcze nie miasteczko, ale na pewno nie wieś, a już zdecydowanie nie to, czym jest dziś.

Kościół Świętej Marii w CraswallWiązało się to zapewne z sąsiedztwem Craswall Priory – klasztoru założonego w latach trzydziestych trzynastego wieku przez zakon grandmontanów. Był to jeden z zaledwie trzech domów tej reguły na Wyspach i, generalnie, jeden z niewielu poza Francją. W Czarne Góry sprowadził ich i zabezpieczył hojnymi nadaniami ziemskimi Walter de Lacy – wpływowy lord z Ewyas Harold. Skromne dokumenty i jeszcze skromniejsze ruiny wskazują, że fortuna francuskim zakonnikom sprzyjała. Do czasu. Po wojnie stuletniej, w 1462 roku, zakon grandmontanów, jak wszystkie zakony związane z Francją, rozwiązano a majątek skonfiskowano na rzecz korony.

Kościół Świętej Marii w CraswallPrawdopodobnie jedyną pamiątką po mnichach z Grandmont jest kościół datowany na czternasty-piętnasty wiek, poświęcony Świętej Marii. Dedykacja ta jest właściwie jedyną poszlaką, bo wszystkie kościoły grandmontanów oddawano pod opiekę Marii. Ale ani ciężka, prosta bryła, ani surowe wnętrza Saint Mary’s Church nie dostarczają szczególnych emocji. Chociaż całość – dzikie pustkowie, zapuszczony cmentarz i stare, drążone próchnicą wieków mury świątyni – wydziela delikatną i przyjemną woń nostalgii.

"Godziny szczytu" na górskich drogachKilka kilometrów na południe, na grzbiecie rozdzielającym doliny Olchon i Monnow, leży kolejna wieś-widmo – Llanveynoe. Już sama nazwa dostarcza właściwie wszystkich potrzebnych informacji na jej temat. Przede wszystkim, choć dziś leży w Anglii, jej korzenie tkwią w Walii. Dość głęboko, bo sięgają mroków wczesnego średniowiecza.

Olchon Valley i Black HillWalijskie słowo “llan” – pierwszy człon nazwy – często tłumaczone w uproszczeniu jako “kościół”, oznacza tak naprawdę wspólnotę lub osadę zbudowaną wokół kościoła. Przy czym znów, kościół nie musiał oznaczać konkretnej budowli w dzisiejszym rozumieniu. Nierzadko była to po prostu chata mnicha-misjonarza. Wspólnoty takie powstawały w Walii masowo w drugiej połowie pierwszego tysiąclecia, okresie znanym jako “Era Świętych”. Stąd na mapie Walii blisko połowa wszystkich miejscowości ma w nazwie “llan”. Co zdecydowanie nie ułatwia podróżowania po tym kraju.

Drugi człon tradycyjnych walijskich nazw z “llan”, odnosi się natomiast do założyciela lub patrona danego “kościoła”. I tu zaczynają się problemy. Część imion stosunkowo łatwo zidentyfikować. Choćby (Llan)bedr czy (Llan)ddewi – odpowiednio święci Piotr i Dawid. Ale nad innymi, jak Cadoc z (Llan)gattock, Ellyw z (Llan)elieu, czy Beuno z (Llan)veynoe trzeba się pogłowić.

Kościół Świętego Beuno w LlanveynoeTen ostatni założył swój “llan” w Czarnych Górach na początku siódmego wieku. Być może już wtedy zbudowano tu jakąś świątynię, bo trzynastowieczne kroniki wspominają o przebudowie tutejszego kościoła. Kolejna miała miejsce dopiero w dziewiętnastym wieku i… zupełnie pozbawiła go charakteru. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. W czasie prac remontowych, na kościelnym dziedzińcu odkopano niezwykły kamienny krzyż. Ma niewiele ponad półtora metra wysokości, bardzo krótkie ramiona i najprawdopodobniej pochodzi z czasów sprzed normańskiego podboju, czyli ma co najmniej tysiąc lat.

Wczesnośredniowieczne krzyże w LlanveynoeDwa inne celtyckie krzyże, a dokładniej kamienne bloki z wyrzeźbionymi krzyżami, datowane na szósty-siódmy wiek (!!!), znaleźć można wewnątrz skromnego kościoła, wmurowane w południową ścianę. Jeden z nich ozdabia prymitywna i zabawnie naiwna postać ukrzyżowanego Jezusa. Na drugim, wokół prostego krzyża wyryto nierozszyfrowane inskrypcje. Aż trzy takie skarby w jednym miejscu to prawdziwa rzadkość! Warta zboczenia z utartych szlaków, których i w tych stronach kilka się znajdzie.

Świat z grzbietu kota

Najlepiej wydeptana ścieżka we wschodniej części Black Mountains prowadzi na szczyt Black Hill – najwyższego wzgórza hrabstwa Herefordshire.

Black HillNazywane lokalnie “Kocim Grzbietem” (Cat’s Back), Black Hill stało się sławne za sprawą Brucea Chatwina i jego wydanej w 1983 roku i zekranizowanej pięć lat później powieści “On the Black Hill” – sagi rodzinnej opowiadającej o trudach życia na odizolowanych od świata farmach górskiego pogranicza.

Olchon ValleyNamiastkę tej izolacji można poczuć spoglądając w dół, do Doliny Olchon. Na jej zboczach, nieustannie skubanych przez setki górskich owiec, tu i ówdzie stoją ruiny kamiennych domów. Znikające pamiątki po tych, którzy się poddali, albo nie znaleźli następców.

Widok na Golden Valley i Herefordshire z grzbietu Black DarrenZe szczytu Black Hill można też ruszyć w górę i gdzieś w okolicach Hay Bluff dotrzeć do szlaku Offy rozdzielającego Anglię i Walię. Stąd, kierując się na południowy wschód, praktycznie bez wysiłku można przejść cała grań Hatterrall Ridge, mijając w dole Gospel Pass, Capel-y-Ffin, Llanveynoe i Llanthony, aż do urwiska Black Darren. Skąd, przy dobrej pogodzie, widać ruiny zamku Longtown – ostatniej twierdzy pilnującej dostępu do Czarnych Gór.

Ostatni bastion

Longtown, jak zresztą sugeruje nazwa, jest długie i ciągnie się dobrych kilka kilometrów wzdłuż wąskiej drogi biegnącej dnem doliny, w której spotykają się rzeki Olchon, Monnow i Escley. Zgodnie też z nazwą, Longtown, w przeciwieństwie do widmowych sąsiednich osad, przypomina bardziej miasteczko niż wieś. Jest tu pub, szkoła i dwie kaplice. Do końca lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku działała tu nawet stacja ratowników górskich, przeniesiona z czasem do Abergavenny.

No i jest zamek. Właściwie zamki były dwa, ale po jednym z nich, starszym, pozostał tylko niewielki kopiec. Mało tego, niedaleko ruin zamku, odkryto ziemne umocnienia jeszcze sprzed normańskiego podboju. A wszystko to w okolicy, która i dziś kwalifikuje się jako półdzikie odludzie. Celtowie z tych stron musieli naprawdę zachodzić za skórę swoim wschodnim sąsiadom!

Longtown CastleZostawiając kopce i wały archeologom, warto zatrzymać się przy ruinach kamiennego Longtown Castle. Masywny keep (czyli mieszkalno-obronna baszta), fragmenty murów i jedna z bram nie są może szczególnie spektakularne, ale dają wyobrażenie o tym jak zamek wyglądał w okresie świetności. Wyjątkowo krótkim, trzeba dodać, okresie.

Kamienny zamek to dzieło Waltera de Lacy, wznoszone przez kilkadziesiąt lat na przełomie dwunastego i trzynastego wieku. Ale już cztery wcześniejsze pokolenia familii de Lacy z Ewyas Harold, ogniem, mieczem i szemranymi układami umacniały swoją pozycję na Pograniczu. Częścią rodzinnej polityki było też fundowanie klasztorów. Tak uczynił ojciec Waltera – Hugh – hojnie obdarowując Llanthony Priory, jak i on sam sprowadzając do Craswall grandmontanów. Niewykluczone, że to za sprawą zakonnych skrybów historia wciąż o nich pamięta.

Longtown CastleNiestety, kiedy w Ewyas zabrakło lordów, a włości w Longtown, dziedziczone po kądzieli, zaczęły przechodzić z rąk do rąk, szybko podupadły. Właściwie po 1316 roku, gdy klan de Lacy ostatecznie utracił kontrolę nad zamkiem, kolejni właściciele bywali tu rzadko albo wcale. Co prawda jeszcze w 1403 roku, w związku z powstaniem Owaina Glyndwr, król Henryk IV zarządził wzmocnienie zamku, ale najprawdopodobniej nie było już za bardzo czego wzmacniać.

Clodock, ostatnia osada na trasie wokół Black Mountains, stanowi jakby przedmieście Longtown. Rozdziela je tylko wąski pas nadrzecznych łąk. Stojący tu niezbyt stary i raczej pozbawiony szczególnego uroku, otoczony rozległym cmentarzem kościół Świętego Clydoga to kolejne w tych stronach miejsce związane z królewskim rodem Brychan.

Kościół Świętego ClydogaPochodzący z rodziny rządzącej królestwem Brycheiniog Clydog, był w szóstym wieku władcą Ewyas. Zgodnie z legendą rywalizował z przyjacielem o względy pewnej szlachetnie urodzonej panny. Ale konkurent okazał się bardziej zdeterminowany i zamordował Clydoga gdzieś w okolicy. Wóz, na który zapakowano jego ciało popsuł się nad brzegiem rzeki Monnow, a ciągnący go wół odmówił jakiejkolwiek współpracy. Wodza pochowano więc w tym miejscu, a nad jego grobem wybudowano kościół. Podobno zdarzyło się tu kilka cudów, dzięki którym Clydoga obwołano świętym.

Wracamy?Prawdziwe cuda dzieją się tu jednak cały czas. Dzień za dniem. Cuda znane jako Black Mountains.

Ukryte skarby Czarnych Gór [cz. 3.]

Najbardziej udeptane ścieżki Black Mountains za nami. Teraz zajrzymy do doliny rzeki Usk i leżącego nad nią Crickhowell, odwiedzimy kilka zagubionych w górach wiosek, oprzemy się o prehistoryczne kamienie i wdrapiemy do starożytnego fortu…

Samotny pasterz

Południową granicę Czarnych Gór wyznacza rzeka Usk, której głęboka dolina zaczyna się tuż za Abergavenny. Jej dnem, wzdłuż lewego brzegu rzeki, biegnie stara droga do Brecon. Równolegle do prawego brzegu natomiast, wije się cienka wstążka Monmouthshire and Brecon Canal – jednego z dłuższych kanałów na Wyspach. Ten wodny szlak, zbudowany pod koniec osiemnastego wieku, łączy górskie Brecon z położonym nad brzegiem Kanału Bristolskiego Newport.

Monmouthshire and Brecon Canal

W tej okolicy warto rozglądać się za… kamieniami. Szczególnie dwoma. Pierwszy z nich, wspaniały, wysoki na ponad cztery metry The Growing Stone (czyli po prostu “Rosnący Kamień”), to prehistoryczny menhir. Stoi tuż przy drodze, ale, niestety, można tylko na niego popatrzeć z daleka. Bliższy kontakt, albo fotografowanie może być ryzykowne, bo kamień “wyrósł” na terenie bazy wojskowej. Chociaż, spróbować nie zaszkodzi…

The Growing Stone

Żeby znaleźć drugi z nich, trzeba najpierw pobłądzić trochę wąskimi drogami wspinającymi się na zbocza Mynydd Llangatwg, a później wdrapać się jeszcze kilkaset metrów stromą ścieżką wśród gęstych paproci, do nieczynnych od dawna kamieniołomów. Tu, na krawędzi urwiska o wdzięcznej walijskiej nazwie Disgwylfa, stoi “Samotny Pasterz”.

The Lonely Shepherd

The Lonely Shepherd nie jest typowym megalitem na jaki wygląda. W zasadzie w ogóle nim nie jest. Gdyby jednak nim był, świetnie potwierdzałby powtarzaną tu i ówdzie teorię, jakoby standing stones powstawały przez odłupanie zbędnych skał dookoła. Bo tak właśnie powstał. Tyle że nie pięć tysięcy lat temu, a zaledwie sto z kawałkiem, może dwieście. Trzymetrowy wapienny blok zostawili po prostu robotnicy, by właściciel kamieniołomów mógł z dołu oceniać wydobycie.

The Lonely Shepherd

Niezbyt może romantycznie, ale dzięki temu, dziś, wschodnie zbocze Mynydd Llangatwg łatwo znaleźć na pocztówkach. Poza tym, dobrze się o coś oprzeć spoglądając czterysta metrów w dół, w Dolinę Usk, czy na kształtny stożek Sugar Loaf niemal dokładnie na przeciwko. Kto wie, może “Samotny Pasterz” poczuje się trochę mniej samotny? Ale uwaga! W noc świętojańską Loneley Shepheard ma wychodne.

Dolina Usk z majaczącym w chmurach Sugar Loaf

Zgodnie z miejscową legendą, pasterz był kiedyś człowiekiem. Okrutnym farmerem, który tak długo znęcał się nad swoją połowicą, aż nieboraczka rzuciła się w nurt rzeki Usk i utonęła. Rozzłoszczony Stwórca zaklął okrutnika w kamień. Dopiero wtedy obudziły się w nim wyrzuty sumienia. I teraz, raz do roku, w najkrótszą z nocy, farmer schodzi nad brzeg rzeki w poszukiwaniu żony-topielicy. Na próżno. Nad ranem wąską ścieżką wśród gęstych paproci, wraca na miejsce swojej samotnej pokuty. Może za rok?

Dyskretny urok prowincji

Jeśli któreś z miasteczek przyklejonych do zboczy Black Mountains zasługuje na miano klejnotu samego w sobie, zdecydowanie jest to Crickhowell. Hay ma swój festiwal literacki – wydarzenie wielkie i o międzynarodowej sławie – plus dziesiątki księgarni, ale to oferta w założeniu dla przyjezdnych. Podobnie w przypadku Abergavenny, jego cotygodniowego targu i dorocznej uczty smakoszy. Crick – jak nazywają swoje miasto miejscowi – ma co prawda Green Man Festival, jeden z najprężniej rozwijających się przeglądów folkowych w Wielkiej Brytanii, ale to impreza, mimo wszystko, dość niszowa.

(Gruff Rhys to przykład walijskiego artysty, jakiego można spotkać na festiwalu)

Tym co wyróżnia Crickhowell jest ledwie uchwytny czar typowego walijskiego market town. Być może prowincjonalnego, ale wolnego od kompleksów. Gdzie czas płynie leniwie jak szeroka i płytka Usk River, a czasami, gdzieś w zakamarkach bocznych uliczek, zupełnie się zatrzymał.

Crickhowell Bridge

Od strony Mynydd Llangatwg i okrutnego “Samotnego Pasterza”, do Crick wjeżdża się przez ponad trzystuletni kamienny most przerzucony nad rzeką Usk – jeden z najdłuższych kamiennych mostów w Walii. “Czary” zaczynają się już tu. Oglądany od strony miasta, most ma trzynaście przęseł, ale jeśli spogląda się na niego z drugiego brzegu rzeki, już tylko dwanaście. Zjawisko to można wygodnie obserwować z ogródka pubu Bridge End. Wiekowy zajazd, w którym kiedyś pobierano opłaty za korzystanie z mostu, słynie w okolicy z, nieziemskich rzecz jasna, dań wegetariańskich.

Crickhowell Bridge

Spod Bridge End, zabudowana ciasno kolorowymi domami Bridge Street, pnie się stromo w górę do centrum miasteczka, gdzie rozgałęzia się na High Street – główną ulicę Crick – i wąski zaułek prowadzący na wzgórze zamkowe.

Crickhowell Castle

Ruiny Crickhowell Castle – to sprawka wspominanego już Owaina Glyndwr i jego kompanii, co w tych stronach nie dziwi – raczej nie imponują, ale warto pamiętać, że kiedyś była to zupełnie przyzwoita twierdza. Pod koniec trzynastego wieku, w miejsce starego, ziemno-drewnianego fortu, wybudowało ją małżeństwo królewskich stronników Sybil Tuberville i Sir Grimbold Pauncefote. Para najwyraźniej dobrana i kochająca się, bo kiedy Sir Grimbold cały i zdrów wrócił z jednej z krucjat, Lady Sybil z radości i w podzięce, ufundowała miasteczku kościół. Siedemset lat później, szpiczasta wieża Saint Edmund’s Church stojącego kilka ulic od zamku, stanowi punkt orientacyjny miasta, w którym nie można się zgubić.

Uliczki Crickhowell

Warto za to na chwilę zapomnieć się w sklepach przy High Street i sąsiednich uliczkach. Starych rodzinnych biznesach: cukierniach, warzywniakach i sklepach-rupieciarniach pachnących strychem dziadków, które powoli znikają z krajobrazu większych miast. Nie tylko zresztą w Wielkiej Brytanii. Mniej nostalgicznych gości, ofertą skusić powinny sklepy ze sprzętem outdoorowym. W końcu Crickhowell wciśnięte jest pomiędzy Black Mountains a Brecon Beacons – porządne buty i wodoodporna kurtka mogą się przydać.

Uliczki Crickhowell

Można też wpaść gdzieś na filiżankę kawy albo kufel real ale – produkowanego na miejscu tradycyjnego piwa. Bo Crick trzeba cieszyć się powoli. Trudno mówić o zwiedzaniu. Po prostu się tu jest i… chciałoby się zostać jeszcze chwilę.

A trochę marginesie, skoro jesteśmy w górach… Niewielu zapewne wie, że najsłynniejszym synem Crickhowell jest Sir George Everest. Kartograf i geodeta, który użyczył nazwiska górze-wszystkich-gór, przyszedł na świat w 1798 roku w niewielkiej, stojącej do dziś posiadłości Gwern-vale, na przedmieściach Crick. Może to właśnie oglądane codziennie z okna wzgórza Black Mountains zainspirowały młodego Georga do wyboru takiej a nie innej ścieżki kariery?

Fort zdobyty!

W panoramie Czarnych Gór oglądanej z Crickhowell, pierwszy plan zajmuje wyrastająca na 451 metrów – czyli mniej więcej czterysta ponad miasteczko – Tabel Mountain. Na jej płaskim szczycie znaleźć można pozostałości Crug Hywel – Fortu Hywela, od którego nazwę zapożyczyło.

Crug Hywel

Hywel, rządzący w dziesiątym wieku, był jednym z pierwszych walijskich wodzów, którego autorytet uznawano w prawie całym kraju. Jego niespełnioną życiową misją było stworzenie jednolitego i silnego państwa. Udało mu się za to skodyfikować szereg zasad regulujących najróżniejsze aspekty ówczesnej rzeczywistości. Od stosunków feudalnych, przez prawa kobiet, aż po status kotów domowych. Kodeksy, znane jako “Prawo Walii”, obowiązywały jeszcze wiele stuleci po śmierci ich autora. A on sam przeszedł do historii jako Hywel Dda – Hywel Dobry.

Crug Hywel

Ale fort, choć nosi imię celtyckiego wodza, powstał prawdopodobnie co najmniej tysiąc lat wcześniej. Jest to jedna z najlepiej zachowanych osad z epoki żelaza, z wyraźnie widocznymi wysokimi wałami i kamiennymi umocnieniami.

Crug Hywel

Zdecydowanie większe wrażenie, szczególnie na tych mniej zainteresowanych (pre)historią, robią jednak widoki jakie rozciągają się z Crug Hywel. Jak na dłoni widać stąd Crick i kilka mniejszych osad Doliny Usk, a dalej kolejne pasma Brecon Beacons National Park.

Crug Hywel i Sugar Loaf

Z drugiej strony, na wschodzie, majestatycznie wznosi się do złudzenia przypominający wulkan Sugar Loaf. Ledwie dostrzegalne kilka dachów u jego stóp to Llangenny – prastara, sympatyczna wioska przyklejona do brzegów Grwyne Fawr. Choć dziś mieszka tu niespełna sto osób, w jej centrum stoi całkiem spory średniowieczny kościół poświęcony celtyckiemu świętemu imieniem Ceneu. Dwa kroki dalej, przy starym moście, spragnionych i głodnych wędrowców czeka cieszący się dobrą opinią zajazd The Dragon’s Head Inn. Błotnistą ścieżką wzdłuż rzeki można stąd dojść do “Ołtarza Druidów” – Druid’s Altar – półtorametrowego megalitu, kolejnej pamiątki po prehistorycznych mieszkańcach tych stron.

Llanbedr w cieniu Sugar Loaf

Trochę bliżej, wśród pól i żywopłotów wyznaczających górskie drogi i miedze, widać kamienną wieżę kościoła Świętego Piotra w Llanbedr. Tu zaczyna się najkrótszy, ale forsowny szlak na Table Mountain i dalej, na siedemsetmetrowy Pen Cerrig-Calch, Mynydd Llysiau, aż po Waun Fach – sam czubek Black Mountains. Z Llanbedr warto też wybrać się w górę rzeki Grwyne Fechan. Do jej bezludnej i nie mniej malowniczej niż siostrzana Grwyne Fawr doliny.

Dzikie konie na zboczach Pen Cerrig-Calch

Z samego fortu też odchodzi kilka szlaków. Jeden z nich, wąska owcza ścieżka wśród wrzosów i skalnych rumowisk na zboczu Pen Cerrig-Calch, prowadzi dwa-trzy kilometry na zachód do Cwm Mawr. Stąd, z niewielkiego urwiska, doskonale widać kolejną perłę zagubioną w Czarnych Górach – Tretower.

Afan Forest Park – na nogach i rowerem

mapka-afanAfan Forest Park, znany też jako Afan Argoed Country Park [wym. awan argojd],  znajduje się w hrabstwie Neath Port Talbot w południowej Walii mniej więcej w pół drogi z Maesteg do Port Talbot. Nazwa Afan Argoed w dosłownym tłumaczeniu z walijskiego oznacza rzekę przy lesie i jest jak najbardziej adekwatna. Są lasy, jest dolina, dnem której płynie rwąca rzeka; a wszystko razem otacza wianuszek niewysokich ale malowniczych wzgórz.

Park służy tak wędrowcom jak i rowerzystom; jest znany w całym kraju ze swoich znakomitych wyspecjalizowanych tras123 rowerowych dla ‚górali’. Szlaki charakteryzuje zróżnicowana trudność, czyli dla każdego coś miłego. Kiedyś w tej okolicy kwitł przemysł, po którym pozostało sporo śladów, np. pozostawione tu i ówdzie malownicze perony kolejowe, nieczynne wiadukty, metalowe mosty itp

Park jest świetnie zorganizowany. Operuje w nim kilka centrów turystycznych, z których najważniejsze to Afan Forest mapka-afan21Park Visitor Centre. Parking przy nim kosztuje obecnie £1 za cały dzień; przy parkingu są ubikacje, prysznice oraz możliwość umycia roweru (rowerzyści górscy na pewno docenią tę informację). W centrum działa kafeja oraz mini muzeum górnictwa (częściowo na zewnątrz) jak DSC_0066również punkt informacyjny. Możliwe jest zakwaterowanie bez wyżywienia. Drugim centrum jest Glyncorrwg Mountain Bike Centre we wsi Glyncorrwg, oferujące m.in. pole namiotowe usytuowane w pięknych okolicznościach przyrody, kafeję, sklep ze sprzętem rowerowym, itp. Kolejnym miejscem z którego można zacząć spacery to Rhyslyn Car Park w miejscowości Pontrhydyfen, znanej głównie z tego, że urodził się w niej Richard Burton (ten od Elizabeth). Fakt posiadania celebryty nie jest jakoś niesamowicie wyzyskiwany przez wieś; wytyczono szlak imienia Burtona, postawiono metalową rzeźbę, a w jednym z miejsc piknikowych stoi głośnik z którego dobiega charakterystyczny głos aktora czytającego poemat Dylana Thomasa, walijskiego poety narodowego.

13Oprócz lokalnej celebryckiej ciekawostki ta okolica oferuje również bardzo ładne leśne szlaki spacerowe, w typ japoński ogród (czy może raczej park), szczególnie atrakcyjny jesienią.

5

Nie będę podawać tu szczegółów tras, bo wydaje mi się, że najlepiej jak każdy sam stopniowo zorientuje się co i jak, czy woli odkrywać park na nogach, czy jednak skorzystać z tras rowerowych, i czy bardziej go interesuje wspinanie się na górki czy spacer przez las. Poza tym informacje o szlakach i trasach można otrzymać w Centrum albo znaleźć na stronie internetowej Parku (podaję poniżej). Jeśli już zupełnie nie wiesz dokąd pójść, po wyjściu z parkingu i stojąc twarzą do kafei skieruj się prawo, a następnie przejdź pod mostem (na zdjęciu u samej góry). Znajdziesz tam kilka drogowskazów, na początek możesz po prostu iść asfaltową dróżką w prawo. Uważaj na wyspecjalizowane ścieżki dla rowerzystów, mają oni na nich pierwszeństwo  i generalnie najlepiej je omijać, bo tzw. pasjonaci często gnają po nich na złamanie karku.

Afan Forest Park

56dsc_0040

Ukryte skarby Czarnych Gór [cz. 1.]

Z Hay-on-Wye, karkołomnymi dróżkami, ruszamy w Black Mountains – Czarne Góry. Na naszej trasie szczyty Hay Bluff i Twmpa, malownicza przełęcz Gospel Pass, miniaturowe Capel-y-Ffin, ruiny Llanthony Priory i pokręcone Cwmyoy.

Szlakiem słowa bożego

Wąska, kręta, obsadzona dwumetrowym żywopłotem droga z Hay-on-Wye, biegnie wśród zielonych pagórków upstrzonych białymi kropkami setek pasących się owiec i krów w najdziwniejszych kolorach. Trzy mile za miasteczkiem rozgałęzia się na dwie jeszcze węższe i jeszcze bardziej kręte wstążki asfaltu. To zjawisko, choć wymyka się prawom logiki i zasadom zdrowego rozsądku, jest w Walii dość powszechne. Nie da się go zrozumieć ani tym bardziej opisać. W zasadzie, dopóki człowiek nie przejedzie się takimi lanes pojęcie “wąskiej drogi” pozostaje czystą abstrakcją.

Ale wracając na skrzyżowanie… Jedna wstążka odbija na wschód, do Craswall, bezludnej Doliny Olchon i Longtown po angielskiej stronie gór. Druga skręca na południe i wije się przez sam środek najpiękniejszej części Black Mountains. W zgodnej opinii wielu autorów przewodników po Wyspach, to jedna z najbardziej spektakularnych tras w całej Wielkiej Brytanii.

Niezwykłe widoki zaczynają się tuż za krzyżówką, gdy po kilkusetmetrowej wspinaczce droga osiąga niewielki płaskowyż u podnóża Hay Bluff – najdalej na północ wysuniętego szczytu Czarnych Gór.

To magiczne miejsce leży jakby na granicy dwóch światów. Daleko w dole zielenią się żyzne i gościnne doliny rzek Wye i Usk. Z drugiej strony, na płaskich szczytach gór, ciągną się posępne, często skryte we mgle albo chmurach wrzosowiska.

Ten kontrast działa na wyobraźnię. I najwyraźniej działał też tysiące lat temu kiedy prehistoryczni Walijczycy ustawili tu niewielki kamienny krąg, z którego, niestety, przetrwał tylko jeden głaz. Czy przychodzili tu oddawać cześć bogom? A może naradzali się przed podjęciem istotnych dla wspólnoty decyzji? Może tańczyli nago odurzeni wywarem z tajemniczych ziół? A może zwyczajnie, po ludzku, kontemplowali widoki? W każdym razie głównie po to przyjeżdża się tu dziś. Albo żeby w towarzystwie dzikich walijskich kuców wdrapać się na Hay Bluff i poczuć się niemal jak na dachu świata.

Dalej droga wije się wzdłuż zbocza Hay Bluff i na przeszło pięciuset metrach osiąga Gospel Pass – Przełęcz Słowa Bożego – wąski przesmyk między szczytami wzgórz i wyrzeźbione przez naturę prawdziwe wrota Black Mountains. A przy okazji początek łatwego szlaku na Twmpa, kolejnego, prawie siedemset metrowego naturalnego punktu widokowego.

Ewangeliczna nazwa przełęczy wywodzi się prawdopodobnie z dwunastego wieku i upamiętnia uczestników trzeciej krucjaty, którzy wędrując tędy, nawoływali do walki z niewiernymi i zbierali pieniądze na wyprawę do Ziemi Świętej.

Ale słowo boże, głoszone przez pierwszych celtyckich misjonarzy – ze świętym Dawidem, patronem Walii, na czele – wędrowało tędy już całe wieki wcześniej. A i później targali je braciszkowie z klasztoru w Llanthony. Zresztą trudno oprzeć się wrażeniu, że te niewielkie pasmo gór, a szczególnie Dolina Ewyas, do której po przekroczeniu Gospel Pass ostro opada starożytna droga, przenika jakaś niewyraźna ale wszechobecna metafizyczna aura.

Kaplica-na-Granicy

Weźmy choćby takie Capel-y-Ffin. Obok luźno rozrzuconych farm – które policzyć można dosłownie na palcach jednej ręki – i czerwonej budki telefonicznej, stoi tu jeden z najmniejszych kościołów w Walii, nieco tylko większa kaplica i zupełnie duży (były) klasztor. Całkiem spore zaplecze duszpasterskie dla garstki farmerów.

Drewniany kościół Świętej Marii był tu prawdopodobnie zawsze. Świadczą o tym choćby ogromne stare cisy otaczające niewielki cmentarz ze zmurszałymi nagrobkami i kościelny dziedziniec. W 1762 roku zastąpiła go śnieżnobiała murowana świątynia, którą Francis Kilvert – słynny wiktoriański pamiętnikarz – porównał do zadumanej sowy. Jej maleńkie wnętrze mieści zaledwie pięć ławek. W tym jedną na balkonie.

Kilka kroków dalej, na drugim brzegu bystrej rzeki Honddu rzeźbiącej dno Doliny Ewyas, otoczona przez świeższe groby i młodsze drzewa, stoi surowa i, podobnie jak sąsiedni kościółek, biała kaplica baptystów. Właściwie nie wiadomo o niej nic ponadto, że jest. Najpewniej to owoc dziewiętnastowiecznego przebudzenia religijnego Walijczyków.

Gdzieś, mniej więcej, w tym czasie do Doliny Ewyas przybył wielebny Joseph Leycester Lyne z zamiarem zakupu i odbudowy klasztoru w niedalekim Llanthony. Gdy plan się nie powiódł, Lyne – przez swoich wiernych nazywany ojcem Ignatiusem – kupił kawałek ziemi w Capel-y-Ffin i tu, od zera, zaczął budować benedyktyński zakon. Ignatius zmarł jednak w 1908 roku nie dokończywszy budowy. Śmierć charyzmatycznego przewodnika oznaczała też koniec dla religijnej wspólnoty.

Kilkanaście lat później, podupadły klasztor odkupił inny ekscentryk – rzeźbiarz i designer Eric Gill. Wraz z rodziną i współpracującymi z nim rzemieślnikami próbował stworzyć w Capel-y-Ffin samowystarczalną kolonię artystów. Eksperyment nie do końca się chyba powiódł, bo po czterech latach mieszkania na odludziu, w 1928 roku, Gill opuścił monastyr zostawiając go córce. Zawsze jednak czas spędzony w Dolinie Ewyas wspominał jako najlepszy i najbardziej twórczy okres życia. To właśnie tu Eric Gill zaprojektował jedno ze swoich największych dzieł (choć zapewne rzadko z nim kojarzone) – czcionkę Gill Sans, używaną między innymi przez londyńskie metro i BBC.

Przez wieki w Capel-y-Ffin niewiele się zmieniło. Nawet jeśli dziś jest tu prąd, woda i coś na kształt drogi, “Kaplica-na-Granicy” (jak tłumaczy się walijską nazwę; osada leży na granicy hrabstw Monmouthshire i Breconshire/Powys) pozostaje wymarzonym miejscem ucieczki od całego świata. Odważni mogą nawet uciekać w siodle. Niewielką stadninę, szkółkę jeździecką i czynny latem pensjonat znaleźć można w dawnych budynkach gospodarczych klasztoru.

Największy skarb

Sześć kilometrów za Capel-y-Ffin, wijąca się dziesiątkami zakrętów górska droga opada na płaskie dno Doliny Ewyas. “Szeroka na nie więcej niż trzy strzały z łuku” niewielka równina, otoczona sięgającymi ponad sześciuset metrów graniami – Hatterrall wyznaczającą granicę z Anglią od wschodu i Ffawyddog od zachodu – wygląda niemal baśniowo. Nie ważne czy zasypana śniegiem, dręczona tygodniową mżawką, czy przykryta pierzyną niskich chmur. Ale trudno wyobrazić sobie spektakl piękniejszy niż letni zachód słońca, gdy płynne złoto zalewa łąki, wrzosowiska i lasy na stromych zboczach. A na tym tle romantyczne ruiny Llanthony Priory

Równie olśniewający obrazek musiał ujrzeć William de Lacy, krewny i rycerz na służbie Hugh de Lacy – lorda Ewyas, gdy około 1100 roku przysiadł w ruinach kapliczki zbudowanej – zgodnie z legendą – przez samego Świętego Dawida, patrona Walii.

Oczarowany dzikością i izolacją doliny, postanowił zbudować tu samotnię. Przy czym warto pamiętać, że dziewięćset lat temu Vale of Ewyas była bagnistym i porośniętym gęstym lasem przedsionkiem końca świata, a niewysokie szczyty Czarnych Gór czasem nawet latem przykrywał śnieg. Nie zrażało to jednak młodego rycerza, który zrezygnował z zaszczytów i dworskich uciech, by oddać się modlitwie i kontemplacji. Porzucił też żołnierski fach, ale jak podają kroniki, do końca życia nie zdjął zbroi. Czy był to rodzaj pokuty, czy uboczny skutek wilgoci panującej w dolinie? O tym żaden skryba nie wspomina.

William szybko znalazł naśladowców i, po niespełna dwudziestu latach, zgromadzenie liczyło już czterdziestu kanoników. Wszystko wskazuje na to, że żyło się im naprawdę dobrze. Nich świadczy o tym fakt, że jeden z pierwszych przeorów Llanthony, wezwany do objęcia biskupstwa Hereford, tak długo się opierał, aż interweniować musiał sam papież!

Najwyraźniej jednak braciszkowie zaniedbywali modlitwy, bo w 1135 roku Stwórca zesłał na nich rozwścieczonych walijskich powstańców. Na kilka lat Llanthony opustoszało, a jego mieszkańcy przenieśli się do Gloucester.

Dopiero w latach siedemdziesiątych dwunastego wieku klasztor podniósł się ze zgliszczy. Dzięki hojnym darczyńcom i nadaniom ziemskim, Llanthony Priory szybko odzyskało świetność i stało się ważnym i bogatym zgromadzeniem. Z tego okresu pochodzą, między innymi, doskonale zachowane, wczesnogotyckie łuki, które kiedyś były częścią klasztornego kościoła, a dziś… Dziś wspaniale wyglądają oglądane przez nie Czarne Góry. Zresztą, już liczni w okresie prosperity goście odwiedzający klasztor zachwycali się tym kontrastem między surową i dziką przyrodą Black Mountains, a pięknie utrzymanymi ogrodami i sadami augustianów.

Sielanka mogłaby trwać bez końca, gdyby nie rozwody Henryka VIII, szczególnie ten najważniejszy – z Watykanem. Po 1538 roku, jak wszystkie zakony na Wyspach, Llanthony rozwiązano. Mnichów wypędzono, a wszystko co dało się wywieźć, przetopić, albo w jakikolwiek sposób spieniężyć, skonfiskowano. Ogołocone zabudowania klasztorne przeszły w prywatne ręce i z biegiem stuleci niszczały.

Romantyczne ruiny urzekły Waltera Savage Landora – poetę drugiego sortu, żyjącego na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego stulecia. Marzyło mu się stworzenie idealnej posiadłości dla idealnego wiejskiego dżentelmena. Niestety, Po marzeniu zostały tylko długi i gościniec obsadzony drzewami. Idealny zaś dżentelmen, obrażony na niesprawiedliwy los, wyjechał na wyspę Jersey, Llanthony zostawiając wierzycielom.

Pod ciężarem zaniedbań, znaczna część klasztoru runęła. Ocalałe budynki przerobiono najpierw na zajazd, a później na zaciszny hotel funkcjonujący do dziś. Zatrzymują się tu amatorzy jazdy konnej, korzystający z sąsiadującej z Llanthony Priory szkółki jeździeckiej i miłośnicy górskich wędrówek. Hotel słynie z domowych przysmaków i warzonego na miejscu piwa.

Trochę w cieniu ruin klasztoru stoi skromny kościół Świętego Dawida. Wybudowano go prawdopodobnie w trzynastym wieku, w okresie rozkwitu Llanthony Priory, by służył chorym. Kronikarskie tropy wskazują, że zastąpił wcześniejszą świątynię, wzniesioną przez Williama de Lacy i jego pierwszych towarzyszy. A skoro ta stała w miejscu gdzie pobożny rycerz znalazł zrujnowaną samotnię Świętego Dawida “ozdobioną jedynie przez bluszcz i mech”, oznacza to, że w Llanthony słowo boże głosi się nieprzerwanie, od półtora tysiąca lat, w tym samym miejscu.

Dziś w Llanthony nie ma ani świętych, ani mnichów. Nadal jednak ciągną tu miłośnicy dzikiej przyrody, ciszy i spokoju. Leżąc w samym środku Czarnych Gór, w naturalnie odizolowanej od reszty świata Dolinie Ewyas, Llanthony stanowi bowiem idealny punkt wypadowy na dziesiątki kilometrów jednych z najbardziej malowniczych szlaków w Wielkiej Brytanii.

Najpopularniejszy z nich zaczyna się przy ruinach klasztoru i prowadzi prosto na szczyt Hatterrall Ridge. Grzbietem tego długiego na kilkanaście kilometrów i sięgającego lekko ponad siedmiuset metrów wzgórza biegnie granica między Walią i Anglią. W tym miejscu granica pokrywa się z Offa’s Dyke Path, czyli Szlakiem Wału Offy – przeszło dwustukilometrowym szlakiem zaczynającym się w Chepstow na południu Walii i biegnącym do plaż w okolicach Prestatyn na północy.

Osią otwartej na początku lat siedemdziesiątych trasy jest oryginalny wał ziemny zbudowany w ósmym wieku przez króla Offę. Była to pierwsza oficjalna granica pomiędzy celtycką Walią a nowo powstającymi państwami anglosaskimi na wschodzie Brytanii. Co ciekawe, dzisiejsza granica administracyjna między dwoma krajami tylko trochę od niej odbiega.

Oczywiście w górach próżno szukać jakichkolwiek umocnień. Naturalne bariery w zupełności wystarczały do powstrzymania wzajemnej niechęci sąsiadów. Wystarczy rzut oka ze szczytu Hatterrall Ridge by się o tym przekonać. Z jednej, angielskiej strony, zbocze ostro opada do praktycznie bezludnej Doliny Olchon. Tę od wschodu zamyka grzbiet Black Hill – jedynego wyraźnego wzgórza zaliczanego do Black Mountains leżącego po angielskiej stronie granicy. Dalej rozciąga się Golden Valley – Złota Dolina – i dopiero za nią, gdzieś w okolicach Hereford, zaczyna się sielski Albion.

Podobnie z drugiej strony. Najpierw rajska Dolina Ewyas, a za nią wąskie i głębokie Vale of Grwyne Fawr i Grwyne Fechan Valley, do których słońce zagląda tylko latem.

Gdyby komuś zechciało się przejść wszystkie szczyty, doliny i rzeki, żaden wał nie powstrzymałby go przed dalszym marszem. Ale zamiast podbijać Anglię (lub Walię), będąc już a Szlaku Offy, lepiej powędrować na południe, do Cwmyoy – kolejnej perły ukrytej w Czarnych Górach.

Kaprysy geologii

Cwmyoy ze swoim półtuzinem kamiennych domów i normańskim kościołem, przykleiło się do zbocza Hatterrall Ridge. Można się tu dostać albo górską ścieżką, albo karkołomną – nawet jak na Black Mountains – drogą od dołu. W obu przypadkach nie jest to zadanie proste, ale warto! Warto ze względu na “cud” architektoniczny, jakim jest tutejszy trzynastowieczny kościół Świętego Marcina. Nie ma chyba na świecie drugiej tak koślawej i powykręcanej budowli, która w założeniu taką być nie miała. W Saint Martin’s Church nic ze sobą nie współgra i nie ma jednego prostego kąta. Stojąc wewnątrz, patrząc przez nawę w kierunku ołtarza odnosi się wrażenie, że podłoga tańczy a ściany, choć próbują dotrzymać jej kroku, pogubiły rytm.

Z zewnątrz widok jest jeszcze bardziej intrygujący, bo kamienna wieża odchyla się od pionu o dokładnie 5,2 stopnia (zdecydowanie wyższa krzywa wieża w Pizie, dla porównania, ma odchył “tylko” 4.7 stopnia). Do lat sześćdziesiątych, kiedy dobudowano specjalne podpory, przed zawaleniem chroniła ją chyba tylko jakaś nadprzyrodzona siła. Ale że w Cwmyoy nic nie jest zbyt proste, w połowie długości nawy, budynek nagle wykręca się w przeciwną stronę.

Niewiele lepiej wygląda przykościelny cmentarz pełen powykrzywianych starych nagrobków. Śmierć musiała być czymś strasznie wkurzona, skoro tak niecnie sobie tu poczynała.

W rzeczywistości całkowity brak pionów i poziomów w Cwmyoy nie wynika ani z walki sił nieczystych z niebiosami, ani z jakiejś specjalnej niechęci mieszkańców do geometrii. Cała wina spada na geologię. Kościół stoi po prostu na kilku płytach skalnych, które bez przerwy na siebie napierają, powodując wybrzuszenia i zapadnięcia gruntu na powierzchni. A że proces jest łagodny i długotrwały, kościelne mury zamiast pękać, próbują dostosować się do sytuacji.

Poszukiwacze skarbów znajdą w Cwmyoy jeszcze jeden klejnot – średniowieczny kamienny krzyż. W 1861 roku wykopano go przypadkiem na jednym z okolicznych pól. Datowany na trzynasty-czternasty wiek krzyż, był prawdopodobnie drogowskazem dla pielgrzymów zdążających do St. Davids w Pembrokshire. Niezwykłe jest przedstawienie na nim postaci Chrystusa. Jego ciała nie tylko nie wykręca ból agonii, ale spod wielkiej biskupiej mitry zdaje się uśmiechać.

W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, w niewyjaśnionych okolicznościach krzyż zniknął z Cwmyoy, po czym zupełnie przypadkiem odnalazł się w sklepie z antykami w Londynie. Po udanej akcji odzyskania zabytku, na wszelki wypadek, przymurowano go do kościelnej podłogi.

————

Ten tekst to druga część długiej wyprawy w Black Mountains, poprzednią i kolejne znajdziecie tu:

Woodstock for the mind

Spośród “wrót” Czarnych Gór – to obowiązkowy przydomek wszystkich okolicznych miasteczek – na bardzo dobry początek zdecydowanie najlepiej wybrać Hay-on-Wye. To maleńkie graniczne miasteczko przyklejone do łagodnych zboczy doliny rzeki Wye jest doskonałym przykładem tego, jak na dobrym pomyśle i niezwykłym uporze zbudować kapitał i prawdziwą lokalną wspólnotę.

Hay-on-WyeZanim jednak w Hay zapanowała ogólna sielanka, jak to na Pograniczu, bywało tu burzliwie. Miasteczko regularnie palono i plądrowano. Nie oszczędzali go ani walijscy patrioci, ani chciwi pograniczni lordowie, ani angielscy władcy. Gdy w końcu nastał pokój, w Hay na dobre zadomowił się marazm, przerywany jedynie cotygodniowym targiem i wizytami dżentelmenów w cylindrach i dam z parasolami, którzy na szerokim brzegu River Wye urządzali sobie pikniki podczas, modnych swego czasu, rzecznych wycieczek.Y Gelli, jak z walijska nazywa się Hay-on-Wye (i co brzmi zdecydowanie bardziej zagadkowo niż wygląda w druku!), ze swoimi wąskimi i krętymi uliczkami zabudowanymi domami wyciętymi z kolorowych bajek, przyrosło o niewielkiego wzgórza zamkowego. Podobnie jak miasteczko, Hay Castle nie miał szczęścia. Wybudowany około 1200. roku przez Williama de Breos II, już w 1216 roku został zniszczony przez króla Jana, a gospodarz ratował się ucieczką do Francji.

William uchodził za jeden z najbardziej parszywych charakterów swojej epoki, co tłumaczy królewską zawziętość. Ta jednak blednie przy uporze lordowskiej małżonki Maud de St. Valery – znanej też jako Moll Wallbee – która, zgodnie z legendą, odbudowała zamek w ciągu jednej nocy, dźwigając kamienie w fartuchu. Być może to tak bardzo rozsierdziło króla Jana, że – wspominając inną, nieco mniej romantyczną legendę – zagłodził Maud i jej najstarszego syna, zamurowując ich żywcem w murach Windsoru. Jak było naprawdę, nie wie nikt. Wiadomo za to, że niedługo później, zamek podpalił książę Llywelyn ap Gruffydd.

Hay Castle

Dwieście lat później, zubożałe miasteczko i podupadły zamek, strawił pożar ostatniego wielkiego powstania Walijczyków prowadzonych przez Owaina Glyndwr.

Kolejne dwa wieki później, wykorzystując ruiny normańskiej warowni, wzniesiono szlachecki dwór. Ale i ten miał pecha. I do pożarów, i do właścicieli. Aż do początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy zrujnowany zamek kupił Richard Booth. Odtąd nic już nie było takie jak dawniej…

Zielono mi!

Booth przyjechał na prowincję z niezwykłą i, mówiąc delikatnie, ekscentryczną wizją stworzenia miasteczka antykwariatów. Albo raczej książkowych secondhandów, żeby pozbyć się ekskluzywnych skojarzeń. Jego pierwsza księgarnia – otwarta w 1961 roku – szybko wyrosła na największy tego typu sklep w Europie.

Zachęceni sukcesem Richarda, do miasteczka zaczęli ściągać kolejni antykwariusze i bukiniści, co zaowocowało przemianą Hay w osobliwe “Miasto Książek” – Town of Books. Dziś, po pół wieku, w niespełna dwutysięcznym miasteczku działa około trzydziestu księgarni. I, bynajmniej!, nie mówimy o małych przytulnych sklepikach, choć i takie oczywiście się tu znajdą. W Hay dla książek przeznaczono całe domy – w kilku z nich handluje się od piwnic po strych – kino i częściowo wyremontowany zamek. Według tylko pobieżnych szacunków, każdego dnia na poszukiwaczy skarbów czeka przeszło milion (!!!) książek. Na każdy niemal temat: od dadaizmu po fizykę jądrową, i na każdą kieszeń: od trzydziestu pensów wrzucanych do tak zwanych honesty boxes, do tysięcy funtów za rzadkie starodruki.

hay003

Sukces jakim okazało się “Miasto Książek” najwyraźniej nie w pełni usatysfakcjonował Richarda Bootha. Marzył o czymś jeszcze większym. I sobie wymarzył. Pierwszego kwietnia 1977 roku ogłosił powstanie niezależnego Królestwa Hay. Siebie oczywiście osadzając na tronie. Choć był to tylko primaaprilisowy żart, król Richard wciąż cieszy się niekwestionowanym autorytetem wśród “poddanych”, służy radą, rozdaje tytuły szlacheckie, wymyśla coraz to nowe sposoby rozwoju i promocji swojego małego królestwa, a w wolnych od monarszych obowiązków chwilach pisuje pamflety ośmieszające państwową biurokrację.

Gdyby ktoś chciał zobaczyć władcę książkowego królestwa z bliska, niech zajrzy do zamkowego antykwariatu. Starszy dżentelmen w pogniecionej marynarce, przysypany stertą papierów, to właśnie on.

Haj w Hay

W naturalny sposób, przesiąknięta zapachem farby drukarskiej i kurzu atmosfera Hay-on-Wye przyciąga intelektualną śmietankę Wielkiej Brytanii (i nie tylko). By stworzyć dla nich platformę wymiany myśli, w 1988 roku powołano do życia Hay Festival. Literacka w założeniu impreza, z czasem ewoluowała w niezwykłą, dziesięciodniową kulturalną ucztę pisarzy, polityków, dziennikarzy, wydawców, artystów sztuk wszelkich i, rzecz jasna, niecodziennej publiczności.

Według New York Timesa, to “najbardziej prestiżowy festiwal anglojęzycznego świata”. Bill Clinton natomiast, który był gościem jednej z edycji Hay Festival, określił go jako “Woodstock dla umysłu”. Czy trzeba jeszcze coś dodawać? Może jedną rzecz.

Od lat w programie festiwalu, obok prelekcji, dyskusji, wystaw i koncertów, figurują piesze rajdy po okolicy. Choć trudno w to uwierzyć, bilety na nie znikają w pierwszej kolejności! Już na kilka miesięcy przed rozpoczęciem imprezy. Skąd to niezwykłe zainteresowanie? Odpowiedzi nie trzeba szukać daleko. W zasadzie, wystarczy ruszyć się dwa kroki za miasto.


Wodospady Doliny Neath

wodo (2)

mapek Dzisiejsza propozycja to szlak wodospadów, który moim (ale nie tylko moim) zdaniem, śmiało może konkurować z najładniejszymi tego typu szlakami w kraju a może i Europie. Stanowi wycinek dłuższej trasy o nazwie Waterfalls Trail, z którego słynie dolina Neath. Wycinek nazywa się 4 Falls Trail czyli Szlak 4 Wodospadów. Mapki orientacyjna gdzie jesteśmy, by Google.

ysrJadąc od miejscowości Pontneddfechan kierujesz się lokalną drogą na północ na Ystradfellte. Nie denerwuj się, kiedyś opanujesz te nazwy. Po drodze będzie zjazd na jeden z parkingów oznaczonych na mapie, ale jedź dalej. W Ystradfellte podażasz za znakiem ‚Waterfalls’; doprowadzi cię do leśnego parkingu. Dojazd jest prosty, ale najlepiej sobie to prześledzić na google maps.

No więc parking; stąd zaczynasz, i tu wrócisz, bo spacer jest kółeczkiem. Podążasz za ścieżką przez las. Po dojściu do rozwidlenia dróg kierujesz się w prawo, dość ostro w dół. Pierwszy wodospad jest już niedaleko.

DSC_0211

DSC_0217

DSC_0228Z tego miejsca teoretycznie powinieneś zawrócić do ścieżki wyjściowej.. i ja zupełnie nie zachęcam do żadnej nieodpowiedzialnej niesubordynacji.. ale gdybyś, załóżmy, posiadał te paskudne cechy charakteru, np. skłonność do łamania zakazów, podejmowania niewielkiego ryzyka.. do czego oczywiście, jak mówię, nie zachęcam.. i dajmy na to zachował elementarną ostrożność..

nm.jpg DSC_0267 DSC_0237to (jak słyszałam) kontynuując spacer ‚zamkniętą’ ścieżką dojdziesz do przepięknego, nieco odosobnionego wodospadu o malowniczej nazwie Sgwd Isaf Clun-Gwyn. Według mnie, ukryta perła Wodospadowego Szlaku. Dla tych, którzy są praworządni i się słuchają, całkiem słusznie,  dodam, że do wodospadu można też dotrzeć od drugiej, legalnej strony, ale mało kto dociera, bo dojście wymaga pewnego wysiłku, trzeba iść pod górę często po kamieniach i korzeniach, nie jest to specjalnie wygodne, aczkolwiek nie takie znowu straszne.

sgw

5Podążając dalej wzdłuż rzeki i po kierunkowskazach dojdziesz do kolejnych dwóch wodospadów, w tym jednym wysokim, o nazwie Eira, do którego trzeba sobie zejść drewnianą ścieżką ostro w dół i za którym można przejść w sprzyjających warunkach pogodowych. Przy wodospadach można czasem spotkać poszukiwaczy mocnych wrażeń zażywających kąpieli w lodowatych wodospadowych wodach.

wodospNa tym szlaku nie da rady się zgubić. Jeśli nie wiesz gdzie iść, to podążaj wzdłuż rzeki, a prędzej czy później dojdziesz do kolejnego wodospadu albo drewnianych kierunkowskazów. Mapka u góry powinna dać ci ogólny pogląd na to co i gdzie; ale jeśli myślisz o poważniejszej eksploracji tych terenów to warto zaopatrzyć się w jakąś sensowniejszą. Sama sobie od lat sobie powtarzam że powinnam, może w końcu to zrobię. Zdecydowanie nie wybierałabym się w te rejony w klapkach. Widziałam panie przechadzające się rekreacyjnie do pierwszego z brzegu wodospadu w sandałkach, no ale widocznie nikt im nie powiedział, że Ciechocinek to w drugą stronę. Fotografom szczególnie polecam ten szlak jesienią, wybarwiające się pięknie liście stają się dodatkowym bonusem.

Najlepszy czas na wizytę: wodospady są najatrakcyjniejsze po obfitych opadach, ale uwaga: może być ślisko. Zachowaj ostrożność.

_____________

Info praktyczne:

Lokalizacja: dolina Neath, przy wiosce Ystradfellte, park narodowy Brecon Beacons. Orientacyjny kod pocztowy dla nawigacji satelitarnej: CF44 9JE.

Rodzaj szlaku:  pagórkowaty, leśny, rzeka + wodospady.

Trudność: częściowo łatwa, miejscami średnia.

Dystans: 3.8 mil, czyli około 6km, ale momentami dłuższe dość strome podejścia, można się zmęczyć.

Udogodnienia: parking płatny (ostatnio £4 za dzień) niestrzeżony.

wodo

Zmierzyć się z Taff Trail

Taff Trail Taff Trail to jeden z najbardziej znanych, najlepiej zorganizowanych i opisanych szlaków w Walii. Jego nazwa pochodzi od rzeki Taff, jednej z głównych walijskich rzek, wzdłuż której w dużej części szlak przebiega. Nawiasem mówiąc, Taffy to również żartobliwe (czasem ironiczne) określenie Walijczyka. mapka-taff-trailTaff Trail zaczyna się w Cardiff Bay, następnie biegnie głównie lasami i wzdłuż zlikwidowanych torów kolejowych do Merthyr Tydfil. To część szlaku naznaczona jest dość gęsto pamiątkami po industrialnej przeszłości tych okolic, np. różnego rodzaju wiaduktami, tunelami itp; znakomita większość przebiega po drogach wolnych od ruchu samochodowego.
bnhBeFunky_P1090800Za Merthyr Tydfil zaczyna się bardzo malownicza i zdecydowanie bardziej wymagająca górska część trasy. Szlak przebiega przez Brecon Beacons, górski park narodowy. Kilka mil przed Brecon szlak łączy się z kanałem Brecon-Abergavenny i łagodnie finiszuje w samym centrum miasteczka.
24581
7Szlak jest popularny tak wśród rowerzystów, jak i pieszych. Mało kto pokonuje go za jednym podejściem; na nogach jest to praktycznie niemożliwe, chyba, że ktoś ma fantastyczną kondycję. Najlepiej podzielić go sobie na segmenty i łagodnie eksplorować. Właściwie przy każdym ‚oficjalnym’ segmencie trasy można gdzieś zaparkować. Segmenty można zobaczyć np. o, tutaj. Warto zwrócić szczególną uwagę na małą miejscowość Aberfan, w której znajduje się cmentarz upamiętniający ofiary katastrofy z 1966r, w której na skutek zejścia lawiny z kopalnianej hałdy zginęło 116 dzieci z miejscowej szkoły. Echa tragedii są wciąż niesamowicie żywe wśród lokalnej społeczności; każdy mieszkaniec tego kraju o niej słyszał.  Białe pomniki są widoczne z trasy, ale warto się tam zatrzymać na chwilę refleksji.
aberfCo prawda wzdłuż Taff Trail można co rusz napotkać jakąś kafeję lub pub, w których można uzupełnić utracone kalorie, ale na etap górski zalecam posiadanie chociażby jakiegoś batona energetycznego; a już na pewno nie wolno zapominać o butli z wodą. Przypominam też nienachalnie o zwracaniu uwagi na zmienną aurę. Ostatecznie to góry, chociaż nieprzesadnie wysokie; zawsze trzeba być przygotowanym na pogorszenie pogody.
To bardzo przyjemny i satysfakcjonujący szlak.
______________
Info praktyczne:
Lokalizacja szlaku: Walia południowa, pomiędzy Cardiff i Brecon, szlak biegnie m.in. przez park narodowy Brecon Beacons.
Trasa pokrywa się z krajową ścieżką rowerową nr 8.
Rodzaj szlaku: pieszy i rowerowy, początkowo nizinny, przechodzący w górzysty.
Trudność: początkowo łatwy, potem coraz bardziej wymagający.
Dystans: całość 55 mil = 88 km.
Udogodnienia: dość częste parkingi, w miejscowościach wzdłuż szlaku kafeje i toalety.
 DSCN3092

Wędrówka z megalitami

Co powinien uwzględniać doskonały walijski trek? Oczywiście góry, albo chociaż dobry na nie widok. Powinien przynajmniej ocierać się o wybrzeże, najlepiej przy którymś z szerokich estuariów. Nie zaszkodziłoby też trochę zielonych wzgórz skubanych przez owce. Do tego odrobina historii, czyli zamek albo jakieś megality i mamy pełnię szczęścia. Tylko gdzie znaleźć trasę spełniającą wszystkie te wymagania? Lekko nie będzie, ale sprawa nie jest zupełnie beznadziejna.

Zaczynamy w Harlech. Najlepiej na ogromnej, odgrodzonej od reszty świata wysokimi wydmami plaży Morfa Harlech. Stąd, stroma droga prowadzi pod bramę Harlech Castle, jednego z najlepiej zachowanych zamków “żelaznego pierścienia”. Zbudowano go pod koniec trzynastego wieku z polecenia króla Edwarda I, do kontroli nad dopiero co podbitą i nieustannie buntującą się Walią. Dziś, znajdującym się na liście światowego dziedzictwa UNESCO zamkiem, opiekuje się CADW – rządowa organizacja dbająca o historyczne dziedzictwo Walii.

Spod zamku czeka nas bardzo mozolna wspinaczka wąskimi lanes na zbocze Moel Goedog (nie będzie grzechem, jeśli zmotoryzowani odpuszczą sobie spacer). Po mniej więcej dwóch kilometrach, przy skrzyżowaniu górskich dróg, zaczynają się fantastyczne widoki. Za nami gwarne (szczególnie latem i weekendy) Harlech i, z tej wysokości, spory kawałek wybrzeża Zatoki Cardigan. Przed nami posępne pasmo Rhinogydd/Rhinogs. Pomiędzy nimi wąski pas podzielonych kamiennymi murkami zielonych łąk, na których pasą się owce i zbyt ciekawskie krowy. Środkiem tej żyznej krainy, biegnie Fonlief Hir – starożytny trakt, przy którym znaleźć można mnóstwo pozostałości po najstarszych mieszkańcach tych stron i prawdopodobnie jedne z najlepszych widoków w Walii…

Początek szlaku pokrywa się z półtorakilometrową “aleją megalitów”. Wyznacza ją osiem standing stones (menhirów), ustawionych nieregularnie po obu stronach, najpierw asfaltowej, a po kilkuset metrach odbijającej w gruntową, drogi. Dwa pierwsze kamienie – Carreg i Moel-y-Sensigl – sięgające około dwóch metrów wysokości, zaostrzają apetyt. Trzy kolejne – Fonlief Hir Stones E,C i D – nie są może tak imponujące, ale jasno wyznaczają szlak. Poza tym kamień “E” przypomina… Hello Kitty, co może mieć niebagatelne znaczenie, w przypadku spaceru z młodszym pokoleniem 😉 Przy kamieniu “D”, szlak odchodzi lekko na wschód od wąskiej, asfaltowej drogi. Teraz biegnie polnym, ale wyraźnym i dobrze utrzymanym traktem wśród pól. Kolejne menhiry – odpowiednio Moel Goedog Stones 2, 3 i 1 – stoją już u podnóża grodziska z epoki brązu, zajmującego szczyt pagórka, od którego nazwę zapożyczył cały prehistoryczny kompleks. Z grodziska do dzisiejszych czasów nie przetrwało wiele, więc detour, choć możliwy, nie jest obowiązkowy.

Mniej więcej dwieście metrów od ostatniego ze standing stones, szlak mija dwa niewielkie kamienne kręgi (precyzyjnie mówiąc, są to ring cairns, czyli okrągłe, kamienne grobowce z epoki neolitu). Pierwszy z nich – Moel Goedog West – znajduje się tuż przy drodze i nie sposób go nie zauważyć. Drugi, wschodni krąg, stoi na niewielkim płaskim tarasie na zboczu Moel Goedog i nie widać go z trasy. Same w sobie oba grobowce warte są uwagi, choćby dlatego, że nieźle zachowane, wyraźne i “kształtne” kręgi są w Walii relatywnie rzadkie. Choć oczywiście nie każdego takie pamiątki z bardzo odległej przeszłości muszą porywać. Na nich czeka rewelacyjna panorama, rozciągająca się od najwyższego z pasm Snowdonii (ze Snowdonem w roli głównej), aż po wyspę Bardsey na końcu Półwyspu Llŷn. Na pierwszym jej planie, trzysta metrów niżej, na drugim brzegu szerokiego ujścia rzeki Dwyryd, dostrzec można wieżyczki Portmeirion – malowniczej wioski-kaprysu, dzieła życia ekscentrycznego architekta Clough Williams-Ellis’a. Przez kilka kolejnych kilometrów to właśnie olśniewające widoki będą motywowały do dalszego marszu.

Trakt powoli przechodzi w ścieżkę wiodącą przez coraz surowsze krajobrazy, co jakiś czas poprzecinane wysokimi, kamiennymi murkami. Zarówno dobre wychowanie, jak i podstawy countryside code mówią, że murki takie, przechodzi się w miejscach specjalnie do tego przygotowanych, czyli najczęściej przez przerzucone nad nimi mostki-drabiny. Warto też pamiętać o zamykaniu wszystkich mijanych bram i bramek.

Jakieś dwa kilometry od kamiennych kręgów na zboczach Moel Goedog, szlak przecina drogę prowadzącą w dół, do Eisingrug i dalej, do Harlech lub Talsarnau. Ci, którym dotychczasowe kilometry dały się we znaki, mogą nią wrócić na wybrzeże. Na bardziej wytrwałych czeka kolejna godzina marszu przez półdzikie, podmokłe pustkowia, do Bryn Cader Faner.

Bryn Cader Faner, nazywany czasem “walijskim Stonehenge”, albo, bardziej romantycznie, “walijską koroną cierniową”, to jeden z najbardziej spektakularnych, a jednocześnie, dzięki izolacji, jeden z najrzadziej odwiedzanych, megalitów na Wyspach Brytyjskich. Podobnie jak mijane wcześniej małe kręgi, nie jest właściwie kręgiem kamiennym (stone circle), ale grobowcem (ring cairn). Prawdopodobnie wzniesiono go na początku epoki brązu, około pięć tysięcy lat temu.

Tym co wyróżnia Bryn Cader Faner od wszystkich innych prehistorycznych grobowców (i kręgów kamiennych), jest piętnaście cienkich i ostrych kamiennych płyt, wbitych pod kątem wokół kamiennego kopca. Pierwotnie, zdaniem archeologów, mogło ich być nawet dwa razy tyle. Niestety, najpierw, gdzieś w dziewiętnastym wieku, zniszczyli go poszukiwacze skarbów, a przed drugą wojną światową, armia urządziła sobie tu strzelnicę.

Co zaskakujące, Bryn Cader Faner nigdy nie został dokładnie przebadany. Podejrzewa się, że w centrum może znajdować się (lub znajdowała się, ale została zniszczona albo splądrowana) komora grobowa, oprócz ludzkich szczątków, zawierająca również prehistoryczne artefakty.

Chociaż trudno wyobrazić sobie lepsze ukoronowanie tak długiego marszu, niż “walijska korona cierniowa”, dodatkową nagrodą są niezmiennie fantastyczne widoki. Szczyty Snowdonii wydają się być już bliskie na wyciągnięcie ręki. Podobnie jak nadmorskie miasteczka Półwyspu Llŷn. A dookoła absolutna cisza. I długa droga z powrotem…

————
Info:

Cała trasa ma około 14-15 kilometrów w jedną stronę i około 520 metrów przewyższenia. Nie jest szczególnie trudna, ale długa i dość męcząca. Na pewno trzeba na nią poświęcić cały, najlepiej długi, letni dzień. Wrócić można po własnych śladach, albo wybrać którąś z dróg lub ścieżek prowadzących przez Eisingrug do Talsarnau lub Tygwyn przy głównej drodze A496 i dalej, do Harlech. Trzy ostatnie miejscowości leżą na trasie kolei i lokalnych autobusów.

Bryn Cader Faner na mapie (najlepiej zmienić widok na satelitę):


Walijski Top 10 [według Marcina]

Wybór dziesięciu najciekawszych miejsc w Walii graniczy z niemożliwością. Z setką byłoby zapewne łatwiej. Ale na początek, na zachętę, musi wystarczyć ta dziesiątka. To oczywiście mój [Marcin] całkowicie subiektywny wybór i “naj” na teraz. Bardzo prawdopodobne, że jutro, czy za tydzień, ten “top 10” wyglądałby inaczej. Znajdziecie tu wszystko to, czego w Walii warto szukać: fantastyczne wybrzeże, surowe góry i malownicze doliny, tajemnicze megality, kamienne zamczyska, gwarne miasteczka i w końcu ślady bezlitosnej eksploatacji tej krainy, które coraz bardziej zrastają się z naturą.

1. Aberystwyth, Ceredigion

Kiedy po kilkudziesięciu kilometrach morderczych zakrętów, wijących się przez pustkowia środkowej Walii, wjeżdża się do Aberystwyth, można zrozumieć, czym dla wędrujących po pustyniach karawan były zielone oazy. Jedyne miasto z prawdziwego zdarzenia w tej części kraju, oferuje wszystko, czego spragniony wędrowiec może oczekiwać.

Obecność uniwersytetu gwarantuje bogate życie nocne, ale i całkiem przyzwoita ofertę kulturalną. Biblioteka Narodowa, choć to raczej atrakcja dla niewielu, oferuje największy na świecie wybór książek w języku walijskim.

Nieco mniej wymagający znajdą tu ruiny średniowiecznego zamku, zabudowaną kolorowymi domami nadmorską Promenadę i trzeszczącą dziewiętnastowieczną kolejkę klifową, która wspina się na Constitution Hill – świetny punkt widokowy na miasto i okolicę. Inna kolejka – Vale of Rheidol Railway – ciągnięta przez zabytkowy parowóz, wyrusza z Aberystwyth w dwudziestokilometrową podróż do Doliny Rheidol, od natłoku kopalni mniej lub bardziej szlachetnych metali, nazywaną kiedyś “walijską Kalifornią”.

Główna miejska plaża nie jest może najbardziej malowniczą plażą w kraju, który ma półtora tysiąca kilometrów wybrzeża, ale kilka kroków w dół czy w górę od Aberystwyth, można znaleźć prawdziwe cuda.

Cuda można też znaleźć w Aberystwyth Arts Centre, Ceredigion Museum i wielu sklepikach-galeriach ukrytych w ciasnych uliczkach odbijających od Promenady.

Więcej o Aber: Aberystwyth – Oaza na środkowo-walijskim pustkowiu

2. Bryn Cader Faner, Harlech, Snowdonia NP

Nazywany czasem, może trochę na wyrost, “walijskim Stonehenge” krąg kamienny Bryn Cader Faner, choć bezdyskusyjnie imponujący, jest atrakcją dla fascynatów prehistorii. Wzniesiony w epoce brązu – co najmniej cztery tysiące lat temu – z kamieniami układającymi się w kształt korony, robi oszałamiające wrażenie. Znów… Prawdopodobnie tylko na fascynatach prehistorii.

Ale już długi szlak jaki do niego wiedzie, powinien zadowolić każdego. W najdłuższej i najbardziej polecanej wersji, biegnie starożytnym traktem u podnóża pasma Rhinogs, mijając kolejne prehistoryczne zabytki: kilka standing stones, grodzisko z epoki brązu i dwa mniejsze kamienne kręgi. Przede wszystkim jednak, szlak oferuje jedne z najlepszych (o ile nie najlepsze!) widoków w Snowdonii. Surowe i groźne Rhinogsy z jednej strony, Zatoka Treamdog i ujście rzeki Dwyryd, ozdobione bajkową wioską Portmeirion z drugiej, a kierunek marszu wskazują szczyty głównego masywu Snowdonii.

Więcej o Bryn Cader Faner: Wędrówka z megalitami

3. Cadair Idris, Dolgellau, Snowdonia NP

Najbardziej południowe z pasm Snowdonii nie przyciąga takich tłumów, jak Snowdon, ale na szlaku zawsze można kogoś spotkać. Na pierwszy rzut oka Cadair Idris przypomina krater wygasłego wulkanu i przez wiele lat za taki był uważany.

Miejscowa tradycja mówi, że kto spędzi noc na szczycie góry, obudzi się albo szaleńcem, albo poetą. Doświadczenie mówi natomiast, że kto zejdzie z góry, na drugi dzień obudzi się z zakwasami.

Więcej zdjęć z Idrisa: Cadair Idris [galeria]

4. Dolwyddelan Castle, Dolwyddelan, Snowdonia NP

Dolwyddelan Castle być może nie ma szans w konkurencji z twierdzami edwardiańskiego “Żelaznego Pierścienia”, ale na głowę bije je położeniem i panującym tu spokojem. No i to prawdziwy walijski zamek, ostatnich prawdziwych książąt Walii.

Więcej o zamku: Dolwyddelan – siedziba walijskich książąt

5. Elan Valley, Rhayader, Powys

Elan Valley to system zapór i sztucznych jezior, zbudowany pod koniec dziewiętnastego wieku, żeby zaspokoić pragnienie rozrastającego się Birmingham. Brzmi mało atrakcyjnie? Owszem. Dla Walijczyków. Dla turysty, sto lat później, to jeden z najpiękniejszych zakątków Walii. Gdzie dzieła ludzkich rąk – potężne kamienne tamy, wieże i wiadukty – wrosły się w całkowicie w krajobraz. Gdzie porośnięte wrzosem i paprociami wzgórza odbijają się w ciemnych wodach rezerwuarów.

Więcej o Elan Valley: Walijska Kraina Jezior

6. Hay-on-Wye, Powys

Niewielkie Hay-on-Wye rozłożyło się na brzegu rzeki Wye, na samej granicy walijsko-angielskiej, granicy Parku Narodowego Brecon Beacons i u podnóża Black Mountains. I samo tylko położenie powinno zachęcać do jego odwiedzin. Inny powód, to kilkadziesiąt księgarni, które zainstalowały się w tym niespełna dwutysięcznym miasteczku, znanym powszechnie jako “Town of Books”. Kolejny, nie mniej istotny powód, to Hay Festival – jeden z najważniejszych festiwali literackich całego anglojęzycznego świata, przyciągający co roku największych mistrzów pióra z najdalszych zakątków globu.

Więcej o Hay: Woodstock for the mind

7. Llangollen, Denbighshire

Samo Llangollen to “tylko” kolejne malownicze miasteczko, w uroczej dolinie rzeki Dee, ze starym kamiennym mostem, jeszcze starszym kościołem i kilkoma tuzinami mniej lub bardziej koślawych, czarno-białych domów. Walijski standard. Ale jeśli dodać do tego malownicze ruiny zamku Dinas Brân i opactwa Valle Crucis, osiemnastowieczny dwór Plas Newydd i wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO fragment Llangollen Canal z imponującym Pontcysyllte Aqueduct, w zasięgu całodniowego spaceru, albo kilkugodzinnej objazdówki. Dostajemy “Walię w pigułce” na tacy.

8. Ludlow, Shropshire

Ludlow oczywiście nie leży w Walii. Ale po pierwsze, stąd przez stulecia Walią zarządzano. Po drugie Pogranicze na tej stronie występuje na równych prawach. Po trzecie miasteczko składa się głównie z zabytkowych, kilkusetletnich chatek i potężnego zamku. Po czwarte w końcu, uważane jest za “the loveliest market town in England”. Po co więc jechać gdzieś dalej?

Więcej o Ludlow: Zwolnij w Ludlow

9. Nant Gwynant, Beddgelert, Snowdonia NP

Wybrać najpiękniejszą z dolin Snowdonii nie jest łatwo. Pytanie, czy to w ogóle możliwe i sensowne? Nant Gwynant na pewno łapie się do ścisłej czołówki. Widok na Snowdon i początek jednego ze szlaków na jego szczyt. Llyn Dinas i Llyn Gwynant dwa jeziora, z których wyrastają strome, zielone zbocza. Dziesiątki strumieni i małych wodospadów. Pastwiska poprzecinane kamiennymi murkami… Wszystko razem tworzy obrazek bardziej niż sielankowy.

10. Parys Mountain, Amlwch, Anglesey

Parys Mountain w zasadzie górą była kiedyś, ale cztery tysiące lat temu (!!!), zaczęto wydobywać tu miedź i dziś góra zmieniła się w dziurę. Dziurę niezwykle kolorową, mieniącą się wszystkimi odcieniami rudości i czerwieni. Szczególnie, kiedy chwilę po deszczu wychodzi słońce…

Cadair Idris

Cadair Idris - szczyt Penygadair

Owiany legendami, spowity mgłą i szczęśliwie mniej zadeptany niż inne szczyty Północnej Walii, imponujący masyw Cadair Idris wyrasta dość niespodziewanie w południowo-zachodnim rogu Parku Narodowego Snowdonia.

Funkcjonują przynajmniej dwie wersje znaczenia i pochodzenia nazwy góry. Według pierwszej Cadair Idris oznacza krzesło/fotel/tron Idrisa. W mitologii walijskiej Idris miał być gigantem, który gdy nachodziła go nostalgia, lubił wpatrywać się w gwiazdy, siedząc w swym fotelu, pisząc przy okazji wiersze i snując filozoficzne rozważania. Prawdopodobnie stąd wzięła się też tradycja mówiąca, że kto spędzi noc na szczycie góry (szczególnie noc sylwestrową), zostanie poetą. Albo oszaleje. Albo umrze, co, biorąc pod uwagę kaprysy lokalnej aury, jest opcją najbardziej prawdopodobną…

Mniej legendarna wersja wiąże nazwę masywu z Idrisem ap Gwyddno. Idris był w VII wieku księciem Meirionnydd, który w wielkiej bitwie miał pokonać Irlandczyków. Co ciekawe, kroniki wspominają go, jako Idris Gawr – Idris Gigant. Z kolei irlandzkie słowo “cathair” oznacza “miasto lub “twierdzę”. Być może więc, to w tej “twierdzy” Gigant Idris pokonał celtyckich sąsiadów z Zielonej Wyspy?

Masyw Idrisa rozciąga się na przeszło jedenaście kilometrów z południowego-zachodu na północny-wschód. Wyrasta praktycznie wprost z Zatoki Cardigan, a od północy i południa odcinają go głębokie doliny rzek Mawddach i Dysynni. Mimo zaledwie niecałych dziewięciuset metrów nad poziomem morza, masyw Idrisa wyraźnie góruje nad okolicą. Spośród kilku szczytów, najbardziej wyraźne są: Penygadair (893m n.p.m.), Mynydd Moel (863m n.p.m.) i Cyfrwy (811m n.p.m.). Zdobycie góry, najczęściej oznacza wspinaczkę na pierwszy z tych szczytów.

Północne zbocza Cadair Idris są bardzo strome i pokryte niebezpiecznymi dla niedoświadczonych wspinaczy, luźnymi rumowiskami skalnymi. Południowa strona, choć uważana za bardziej dostępną, jest tylko trochę łagodniejsza. Przecina ją spektakularna przełęcz Bwlch Llyn Bach, którą prowadzi droga A487, z ulubionym punktem widokowym spotterów Mach Loop. Tuż za przełęczą, zbocza góry opadają do Jeziora Tal-y-llyn (Llyn Mwyngil).

Wewnątrz masywu, jak w kalderze wulkanu, znajduje się polodowcowe jezioro Llyn Cau, które według lokalnych legend nie ma dna. Kilka jeziorek znajduje się też u podnóża północnych i zachodnich zboczy góry. Najciekawsze i zdecydowanie warte kilkugodzinnego spaceru są Cregennan Lakes.

Choć dopiero dziewiętnasty pod względem wysokości, Cadair Idris jest jednym z najpopularniejszych szczytów Parku Narodowego Snowdonia. I wcale nie łatwym! Trzy główne szlaki prowadzące na szczyt to: Minffordd Path, Pony Path i Llanfihangel-y-Pennant Path. Czwarty ze szlaków – Fox Path – służący czasem jako droga powrotna dla Pony Path, ze względu na bardzo zaawansowaną erozję i kilka osuwisk luźnych skał jest gorąco odradzany zarówno ze względów bezpieczeństwa, jaki i ekologicznych.

Minffordd Path zaczyna się przy (płatnym) parkingu Dôl Idris, tuż za skrzyżowaniem dróg A487 i B4405. Trasa ma około 10 kilometrów, zajmuje minimum 5 godzin i obejmuje 788 metrów wspinaczki. To zdecydowanie najbardziej polecany szlak.

Pony Path zaczyna się przy parkingu Tŷ Nant, przy bocznej drodze z Dolgellau wiodącej u podnóża północnych zboczy góry. Trasa ma około 10 kilometrów, zajmuje minimum 5 godzin i obejmuje 727 metrów wspinaczki. Do niedawna był to główny szlak na szczyt, ale od kilku lat Minffordd Path zdaje się przejmować większość ruchu.

Llanfihangel-y-Pennant Path zaczyna się przy parkingu przy kościele w Llanfihangel-y-Pennant. Trasa ma około 16 kilometrów, zajmuje minimum 7 godzin i obejmuje 867 metrów wspinaczki. To najłatwiejszy, ale i najdłuższy ze szlaków na Idrisa. Pokrywa się też ze szlakiem Mary Jones. Nastoletnia Mary z Llanfihangel-y-Pennant zasłynęła w 1800 roku, pieszą wędrówką do Bala, gdzie chciała kupić Biblię w języku walijskim. Na miejscu okazało się, że nakład się wyczerpał, ale poświęcenie dziewczyny zainspirowało powstanie British and Foreign Bible Society, którego misją było zapewnienie dostępu do Pisma Świętego, każdemu, wszędzie i w każdym możliwym języku.

Wszystkie szlaki sklasyfikowane są jako hard mountain walk, oznacza to, że trzeba być przygotowanym tak kondycyjnie, jak i sprzętowo. Cadair Idris słynie też z kapryśnej i zmiennej nawet jak na Snowdonię pogody. Szczególnie z mgieł i niskich chmur (to zasługa położenia nad samym morzem), na co dowodem niech będą ostatnie zdjęcia w galerii.

Dokładne opisy tras, wraz z mapkami, znaleźć można na stronie Parku Narodowego Snowdonia.

Zdjęcia to efekt dwóch spacerów Minffordd Path